fragment grafiki autorstwa Dagmary Matuszak, całość tutaj. |
The Expanse to serial, na który czekaliśmy od czasów Battlestar Galactica – pisze Lauren Davis z popkulturowego bloga io9. Eric Watson z Polygonu określa tę produkcję mianem „najlepszego serialu, którego nikt nie ogląda”. Zwierz Popkulturalny pisze natomiast „jeśli macie wolne miejsce w swoim kalendarzu na porządny serial sf, to zwierz bardzo poleca. Cały pierwszy sezon jest dostępny na Netflix.” (zachowałem oryginalną interpunkcję). Po tylu rekomendacjach i uznałem, że w końcu muszę nadrobić tę haniebną zaległość i obejrzeć serialową adaptację najgłośniejszego cyklu powieściowego science-fiction ostatnich lat.
Czemu „haniebną”? Ponieważ – jak czytelnicy i czytelniczki tego bloga zapewne zdają sobie sprawę – jestem ogromnym fanem telewizyjnej fantastyki naukowej w sosie międzygwiezdnym i staram się być na bieżąco z jak największą liczbą aktualnie emitowanych serialowych space oper. Jest coś niewyobrażalnie dla mnie atrakcyjnego w fabułach rozgrywających się na statkach kosmicznych albo obcych planetach, gdzie silne, wyraziste osobowości ścierają się ze sobą nawzajem oraz oczywiście z tajemnicami Wszechświata, zaś już samo bogactwo konwencji kosmicznej fantastyki naukowej ułatwia stworzenie nieprzewidywalnych, pasjonujących historii. Tym bardziej ubolewałem, że po anulowaniu znakomitego, acz kompletnie niedocenionego i – według mnie – niesprawiedliwie ocenianego przez ogół Stargate Universe musieliśmy bardzo długo czekać na serial science-fiction o porównywalnym rozmachu i ambicjach. Wedle wielu osób, których opinie szanuję i uznaję za wartościowe – część z nich przywołałem zresztą w pierwszym akapicie tej notki – The Expanse jest czymś właśnie takim. Serialem, wokół którego powinna koncentrować się uwaga geeków tak, jak kiedyś działo się to w przypadku Battlestar Galactica, Babylon 5 oraz Star Trek: The Original Series. A że łaknąłem czegoś takiego jak kania dżdżu, sięgnąłem po The Expanse gdy tylko pojawiła się ku temu okazja, to znaczy – gdy cały pierwszy sezon ukazał się na Netfliksie.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie czytałem Przebudzenia Lewiatana, ani kolejnych tomów cyklu powieściowego Jamesa S. A. Coreya, na postawie którego stworzono The Expanse. Nie z braku chęci, bynajmniej – po prostu nie byłem w stanie nigdzie dostać egzemplarza polskiego wydania książki, za które odpowiedzialna jest lubelska Fabryka Słów. O Fabryce nie chcę się źle wypowiadać, bo to w końcu oficyna odpowiedzialna za kawał mojej literackiej młodości, ale… no cóż, przy okazji publikacji Przebudzenia Lewiatana wydawnictwo skumulowało wszystkie swoje najgorsze praktyki – podzielenie oryginalnej książki na dwa tomy, podobno nieszczególnie dobre tłumaczenie oraz wstrzymanie publikacji dalszych tomów. Ach, byłbym zapomniał – oczywiście polskiego ebooka też nie ma. W tej sytuacji mogę jedynie poczekać, aż jakieś inne polskie wydawnictwo przejmie tę serię (z nieoficjalnych źródeł wiem, że są ku temu starania), toteż chwilowo wstrzymam się z zakupem oryginalnego wydania. Tym bardziej, że – od czego w ogóle powinienem był zacząć ten wywód – serial winien bronić się jako autonomiczna całość, w oderwaniu od pierwowzoru.
A czy się broni? No cóż… średnio. Nie zrozumcie mnie źle, The Expanse to dobry, a miejscami nawet bardzo dobry serial, jednak stawianie go obok Battlestar Galactica to, według mnie, nieporozumienie. A szkoda, bo zadatki miał naprawdę niezłe. Przede wszystkim główny zarys fabuły i pomysł na świat przedstawiony są całkiem oryginalne – serial przedstawia ten etap eksploracji Kosmosu, w którym nasz gatunek już zasiedla najbliższe planety, ale wciąż jeszcze nie osiągnął poziomu podróży międzygwiezdnych, przez co ekspansja homo sapiens ogranicza się jedynie do planet (i innych ciał niebieskich) Układu Słonecznego. Zasiedlenie Marsa oraz Pasa (chodzi o pas asteroid między Marsem, a Jowiszem) spowodowało wytworzenie się nowych sił politycznych, kulturowych i ekonomicznych, które z roku na rok wyrabiają sobie coraz większe ambicje niepodległościowe i starają się uniezależniać od Ziemi. Sytuacja robi się napięta w sytuacji, gdy jakaś zupełnie nowa, nieznana siła zaczyna atakować statki niektórych frakcji, przez co zaczynają się wzajemne oskarżenia i generalnie robi się gorąco.
Fabuła toczy się trzytorowo. Pierwszy wątek obraca się wokół Jamesa Holdena, niepokornego ducha, który jako jeden z nielicznych członków załogi swojego statku wydobywczego przeżywa atak tajemniczego agresora – i to dwa razy – przez co nagle wiele osób chce go zabić, manipulować nim albo robić jedno i drugie naraz. Drugi wątek rozgrywa się na Pasie i dotyczy Joego Millera, przedstawiciela lokalnej policji, który wykonując zlecenie polegające na odnalezieniu młodej kobiety wpada na trop czegoś znacznie większego. Bohaterką trzeciego wątku jest Chrisjen Avasarala, wysoko postawiona urzędniczka ONZ, która… w zasadzie nie mam pojęcia, na czym polega jej rola w fabule, bo przez większość czasu ta postać zajmuje się chodzeniem od jednego bohatera drugoplanowego do drugiego, prezentowaniem wyniosłego autorytetu oraz powtarzaniem tych informacji, które widz uzyskał już wcześniej z innych scen.
Nie jest to bynajmniej bolączka tylko tej jednej linii fabularnej. Wątek Millera wnosi do rozwoju fabuły niewiele więcej – jego śledztwo polega głównie na biciu kogoś (albo byciem bitym przez kogoś) w celu uzyskania informacji, które na dłuższą metę nie mają żadnego wpływu na przebieg fabuły. To chyba największa bolączka pierwszego sezonu The Expanse – większość poczynań bohaterów ma znikomy wpływ na to, jak zmieni się status quo i w którą stronę potoczy się akcja. Jasne, jest bardzo dużo pozorowania istotnych działań – Miller odnajduje kolejne elementy układanki, dzięki którym poznaje rolę poszukiwanej przez siebie dziewczyny w wyłaniającym się z tła fabularnego spisku, ale żadne z jego działań tak naprawdę niczego nie zmienia. Gdyby usunąć postaci Millera i Chrisjen, to fabuła potoczyłaby się niemal dokładnie w taki sam sposób. Wyjątkiem jest tu wątek Holdena, którego poczynania i decyzje naprawdę skutkują wrażeniem realnego fabularnego progresu i ingerencji w zastany stan rzeczy. Choć i tu scenarzyści popełniają bardzo duży błąd warsztatowy – bohater nie tyle kreuje określone sytuacje, na które muszą reagować inni bohaterowie (co pozytywnie wpływa na opowieść, ponieważ daje protagoniście funkcję sprawczości i czyni rozwój sytuacji bardziej interesującym dla odbiorców), co na odwrót – reaguje na to, co się wokół niego dzieje. Rezultatem jest fabuła, która toczy się swoim torem, a bohaterowie coś tam niby robią, ale ostatecznie trudno określić co właściwie i czemu jest to istotne w szerszym kontekście.
Kolejną bolączką są sylwetki charakterologiczne postaci, które padają ofiarą rozdźwięku między show, a tell. Weźmy choćby postać Holdena, o którym dowiadujemy się – z dialogów – że jest bardzo niezależną osobowością i był wychowywany na przywódcę, jednak w jego zachowaniu rzadko kiedy to widać, ponieważ większość podejmowanych przez niego decyzji wymuszana jest przez jego towarzyszy, zaś w drugiej części sezonu bardzo łatwo daje się zdominować Millerowi. Sam Miller z kolei wydaje się postacią trochę niedorobioną – wiemy, że nosi się jak Ziemianin, choć jest rodowitym mieszkańcem Pasa, ale nie do końca wiemy, czemu tak robi. Wiemy, że ma obsesję na punkcie odnalezienia Julie Mao, ale nie wiemy, czemu ma tę obsesję. W przypadku Chrisjen jest trochę lepiej, ponieważ dostajemy informację, że jej syn został zabity przez niepodległościowy ruch Pasa, co rzuca nam pewne światło na motywacje niektórych jej decyzji. Może wszystkie moje wątpliwości mają swoje odpowiedzi w książkach, może dowiem się tego z następnego sezonu, a może coś przegapiłem w trakcie oglądania – póki co jednak niekonsystencja sylwetek charakterologicznych postaci sprawia, że naprawdę trudno się z nimi zżyć. Nawet teraz, pisząc tę notkę, mam otwartą stosowną stronę na Wikipedii, bo zupełnie nie pamiętam imion i nazwisk bohaterów The Expanse.
Fabularnie jest zatem średnio. Czy serial ma więc jakieś inne zalety? Właściwie tak i to nawet całkiem sporo. O intrygującym pomyśle na świat przedstawiony już wspominałem, a twórcy korzystają z okazji, by nam ten świat pokazać w jak najdrobniejszych szczegółach. Dostajemy zatem dużo scen obrazujących życie mieszkańców Pasa, ich zwyczaje, język, wewnętrzną ekonomię i powiązania między frakcjami. W dodatku SyFy naprawdę robi co może, by uciec od reputacji stacji tworzącej paździerzowe niskobudżetowce, bo The Expanse jest bardzo bogaty zarówno pod względem dekoracji – licznych i zróżnicowanych – jak i efektów specjalnych – również licznych oraz niemal zawsze bardzo dopracowanych. To chyba pierwszy serial science-fiction, który wygląda tak, jakby jego twórcy nie musieli ograniczać się budżetem i mieli szansę na należyte przedstawienie swoich pomysłów na ekranie. Podobają mi się te drobne detale, które często wkomponowane są w tło, gdzieś na marginesie oka kamery – dryfująca w obniżonej grawitacji butelka, zarysowany, noszący ślady ekran komunikatora Millera, jakieś fluorescencyjne graffiti będące reakcją na wydarzenia z niedalekiej przeszłości. Jest tego bardzo wiele i wyławianie takich smaczków stanowi prawdziwą przyjemność. The Expanse wygląda po prostu świetnie i dla samej estetyki warto przynajmniej dać mu szansę.
Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o muzyce, która jest bardzo… marvelowa, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Oprawa muzyczna w telewizyjnym science-fiction zawsze stanowiła ważny element kreowania klimatu oraz indywidualizowania konwencji. Muzyka w Firefly dopasowana była do klimatu kosmicznego westernu. Battlestar Galactica wykorzystywał etniczne rytmy, by podkreślić mistycyzm fabuły. Wyraziste, minimalistyczne i „brudne” aranżacje Joela Goldsmitha ze Stargate Universe korespondowały z ekstremalną sytuacją, w jakiej znaleźli się bohaterowie i bohaterki tego serialu. Muzyka w The Expanse… na ogół w ogóle jej nie słychać, ginie gdzieś w tle i jest kompletnie nierejestrowalna. W tych rzadkich momentach, w których ma szansę wybrzmieć, jest natomiast straszliwie banalna. Czasami słychać w niej zapożyczenia z Batlestar Galactica, ale nie dlatego, że The Expanse porusza podobne motywy – bo tak nie jest – tylko dlatego, że… no cóż, prawdopodobnie dlatego, że to się sprawdziło przy BSG, a osoby odpowiedzialne za dobór muzyki ilustracyjnej nie zadały sobie pytania, czemu pasowało to do spirytualnego Battlestara i czy aby na pewno będzie pasować do realistycznego The Expanse. Nie zrozumcie mnie źle – gdyby muzyka w tym serialu była „tylko” niepasująca, to bym jej nie krytykował tak mocno – problem polega na tym, że jest kompletnie nijaka, a kompozytor nawet nie próbował nadać jej jakiegoś indywidualnego stylu.
Czy The Expanse wnosi do gatunku telewizyjnych space oper coś na miarę pionierskości Star Treka, kompleksowo zaplanowanej fabuły Babylon 5 czy mistycyzmu Battlestar Galactica? Niestety nie i na wszelkie porównania tego serialu z wyżej wymienionymi produkcjami będę patrzył z głębokim sceptycyzmem. To naprawdę nie jest żaden kamień milowy. Oczywiście ten serial jak najbardziej zasługuje na miano jednej z najlepszych współczesnych serialowych sci-fi, ale tylko dzięki absolutnej nędzy konkurencji, a nie wysokiemu poziomowi produkcji. Obejrzeć można, oczywiście, bo na bezrybiu i rak ryba. Nie jest to jednak w żadnym wypadku rzecz, którą obejrzeć koniecznie trzeba.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz