fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj. |
W czasie swoich popkulturowych doświadczeń zaobserwowałem pewne interesujące zjawisko, które - trochę kulawo - na własny użytek nazwałem „ambiwalencją drugiego rzutu oka” (po angielsku brzmiałoby to zapewne znacznie lepiej). Chodzi tu mniej więcej o przypadki, kiedy drugi seans filmowy/przejście gry/przeczytanie książki lub komiksu w jakimś stopniu zmienia moją opinię o danym dziele. Najlepszym przykładem jest chyba Prometheus. Po pierwszym seansie uznałem ten film za absolutnie denny obraz, którego nie ratuje zupełnie nic. Kiedy po pewnym czasie obejrzałem go po raz drugi, przestałem zwracać uwagę na dziurawy scenariusz i płaskie postaci i zacząłem dostrzegać w nim pewne zalety - piękną scenografię, intrygujący wątek Davida, wspaniale wykreowany klimat Odległej Obcej Planety… jasne, nadal nie jest to w moich oczach dobry film, ale kiedy przestałem już się irytować kretynizmem fabuły odnalazłem w nim wiele rzeczy, które mogą się podobać. Piszę o tym, ponieważ doświadczyłem podobnego procesu w trakcie powtórnego oglądania Captain America: Winter Soldier, jednak tym razem jego kierunek był przeciwny - z filmu, który po pierwszym seansie uznałem za chyba najlepszy dotychczasowy obraz z serii MCU Winter Soldier po drugi seansie stał się w moich oczach… nadal najlepszym filmem MCU, ale niepozbawionym wad i uproszczeń, które jednak trochę psują moją o nim opinię. Ale tylko trochę, bo „Zimowego Żołnierza” nadal bardzo lubię i czerpałem z jego oglądania dużą przyjemność.
Najpierw może wspomnę o tych drobnostkach, które mnie irytowały. Naprawdę nie ma tego wiele, w dodatku większość z nich znajduje się w pierwszej połowie filmu. Chodzi mi o rzeczy ewidentnie głupie, które łamią widzowi kołek do zawieszenia niewiary. Choćby walka Steve’a z Bartokiem w trakcie operacji na Lemurian Star - Captain America, zamiast szybko i sprawnie wykończyć oponenta, wdaje się z nim w długą, bezsensowną walkę, w trakcie której daje się podpuścić Bartocowi i odrzuca tarczę (!), żeby pojedynek był uczciwszy i bardziej wyrównany (!!!). Przypominam, że Cap w tamtym momencie bierze udział w chirurgicznie zaplanowanej akcji odbijania zakładników i jego priorytetem powinno być bezpieczeństwo niewinnych ludzi, a nie udowodnienie dopiero co spotkanemu terroryście, że jest od niego lepszy. To militarna operacja, a nie karczemna bójka, na miłość thorską! Nie tak powinien się zachowywać superbohater i najlepszy (ani jakikolwiek kompetentny) żołnierz w historii ludzkości. Ja rozumiem, że Winter Soldier to mimo wszystko superbohaterski film akcji i jako taki ma prawo zawierać w sobie pewne przerysowania, ale jeśli logikę przedstawianych wydarzeń składa się na ołtarzu efekciarstwa, to jednak trudno takich zabiegów nie krytykować. Inną podobną rzeczą jest fakt, że Natasha - wieloletnia agentka S.H.I.E.L.D. - nie rozpoznała na zdjęciu Peggy Carter (choć wcześniej poprawnie zidentyfikowała Howarda Starka na zdjęciu obok). Nie wydaje się to prawdopodobne. Poza kilkoma sztucznymi linijkami dialogów i paroma kliszowatymi scenami (scena z tracącym przytomność Nickiem Fury mówiącym Steve’owi, żeby nie ufał nikomu) film utrzymuje stały, solidny poziom, nie wprawia w zażenowanie i nie obraża inteligencji widza - to, wbrew pozorom, dużo. Szczególnie na tle większości filmów superbohaterskich (nie tylko Marvela).
Jak już wielokrotnie wspominałem, lubię sytuacje, w których blockbustery starają się mówić o czymś. Nie muszą to być rzeczy specjalnie mądre czy głębokie, ale jeśli dany film przynajmniej ma ambicję zindywidualizować swoją fabułę poprzez odwołania do jakichś określonych dylematów, sytuacji czy motywów, to już na starcie otrzymuje ode mnie kilka plusów. Captain America: Winter Soldier na szczęście jest takim filmem… przynajmniej do pewnego momentu. Bardzo, bardzo mnie ucieszyło, kiedy zorientowałem się, że tematem filmu jest inwigilacja i idące za nią niebezpieczeństwo. S.H.I.E.L.D. buduje Hellicarriery, dzięki którymi będzie w stanie zapewnić sobie dostateczną siłę ognia, by uporać się z każdym zagrożeniem zewnętrznym lub wewnętrznym. Steve, którego ukształtowała drugowojenna retoryka (sam był zresztą jej częścią i symbolem) starcia dobrych Aliantów ze złymi Nazistami nie umie pogodzić się z wizją świata, który potrzebuje wiszącej na niebie spluwy, by być bezpiecznym miejscem. Cyniczny Nick Fury, który naoglądał się w czasie swojego życia trochę bardziej złożonych, mniej jednoznacznych konfliktów, uważa to za dobre rozwiązanie - albo przynajmniej akceptowalne mniejsze zło. Bardzo podobała mi się scena w windzie, w której Nick opowiada Capowi o swoim dziadku - subtelne, ale wyraziste nakreślenie poglądów Fury’ego poprzez sympatyczną anegdotę.
Do pewnego momentu ten motyw rozwijany się po prostu świetnie. Widzimy polityków podejmujących pochopne decyzje, terrorystów manipulujących wydarzeniami celem osiągnięcia zamierzonych celów, Steve’a stojącego w rozkroku pomiędzy posłuszeństwem wobec władzy, a własnymi przekonaniami, konflikt cynizmu i idealizmu. W ramach postępu fabuły wszystko zdaje się zmierzać do gorzkiej konkluzji, że inwigilujące rządy mogą być groźniejsze od terrorystów, że strach może uruchomić procesy, które nie tylko nie uchronią nas przed zagrożeniem, ale same się nim staną. Że czasem ci dobrzy, którzy przedobrzyli stają się tymi złymi. I kiedy już wyciągałem szampana, żeby uczcić tak odważne i mądre zagranie w filmie superbohaterskim… z jakiegoś ciemnego kąta wypełzła Hydra. I wszystko wzięło w łeb. To nie S.H.I.E.L.D. jest złe - to Hydra, która zinfiltrowała tę organizację, niczym zachodni dywersant komunistyczne społeczeństwo. Nie ma szarości - jest czarno-biały konflikt. I widz pozostaje w krainie silnych kontrastów i łatwych odpowiedzi, a pięknie zarysowująca się puenta w pewnym momencie rozmywa się i znika. Nie ukrywam, że taki obrót sprawy spowodował moje ogromne rozczarowanie - zamiast powiedzieć coś niełatwego o naszej rzeczywistości Winter Soldier daje nam banał. I niby można było się tego spodziewać, ostatecznie wciąż mamy do czynienia z superprodukcją dla mas, ale biorąc pod uwagę to, jak interesująco zapowiadała się konkluzja, nie umiem się za to na „Zimowego Żołnierza” nie gniewać.
Żeby jednak była jasność - mimo tego, co napisałem powyżej nadal uznaję Winter Soldiera za film treściowo lepszy, niż większość superbohaterskiej papki, z jaką mamy do czynienia w ostatnich latach. Bracia Russo przynajmniej starali się opowiedzieć interesującą historię - i im się to udało, nawet jeśli zabrakło im odwagi (albo po prostu góra zawetowała ideę), by doprowadzić motyw „polityczny” filmu do jego logicznej konkluzji. Widać, że ten film nie powstał tylko po to, by tumblr miał z czego wykrajać sobie gifsety - niewiele w nim whedonizmów, „przefajnowionych” dialogów czy kiczowatych scen. W ogóle Winter Soldier ma bardzo dobre sceny „gadane” - to znaczy, że służą ekspozycji postaci i udzielaniu istotnych fabularnie informacji, a nie są jedynie czczą paplaniną, którą wypełnia się fragmenty filmu pomiędzy kolejnymi scenami akcji. Captain America: Winter Soldier to znakomity thriller szpiegowski doskonale grający wolniejszymi scenami, sekwencjami akcji i twistami fabularnymi w taki sposób, by widz pozostawał w ciągłym skupieniu.
Kolejną świetną rzeczą jest danie wszystkim bohaterom pierwszoplanowym trochę głębi, dzięki którym są bardziej interesujący, niż - na przykład - robiący za barwne tło towarzysze Thora. Falcon ze swoją lojalnością i ciepłem, z jakimi odnosi się do Steve’a, Natasha, która zmaga się ze swoją przeszłością, Nick Fury dostający rykoszetem własnych zamierzeń… A pomiędzy nimi Steve, który ze wszystkich stara się być dobry i uczciwy w świecie, który dobry i uczciwy nie jest. Wszyscy mają jakąś podbudowę charakterologiczną, osobiste dylematy, które sprawiają, że łatwo jest uwierzyć w konflikty i spięcia pomiędzy nimi. To nie są ludzie-kartony, w których nie da się uwierzyć i którzy nie obchodzą widza. Pod koniec filmu każdy z bohaterów dramatu jest zmuszony w jakimś stopniu przewartościować swoje poglądy, obrać inną drogę życiową, przystosować się do nowego status quo.
Tytułowego Zimowego Żołnierza zostawiłem sobie na sam koniec, bo dla mnie ta postać została w filmie trochę zmarnowana. Nawet więcej, niż trochę. Tak naprawdę gdyby amputować z filmu wątek Bucky’ego, bez większych problemów dałoby się zachować spójność fabularną całości. Nie chcę przez to powiedzieć, że Zimowy Żołnierz był w tym filmie niepotrzebny - po prostu było go za mało i jego charakteryzacja ograniczyła się niemal w zupełności do badassowania na polu walki. Grający Bucky’ego Sebastian Stan miał niełatwe zadanie - musiał mimiką, grą aktorską i ekspresją „dograć” Bucky’emu pewne rzeczy niezawarte bezpośrednio w scenariuszu - jego powolne otrząsanie się z prania mózgu, jakie zafundowała mu Hydra, bezradność… Wyszło to po prostu znakomicie i w trakcie finałowej walki lepiej bawiłem się obserwując subtelne zmiany w mimice i zachowaniu Winter Soldiera, niż samą choreografię starcia.
Co nie znaczy, że sama choreografia walk była zła. Wręcz przeciwnie - Captain America: Winter Soldier wyróżnia się na tle pozostałych filmów Marvela scenami walk, które są bardziej realistyczne, niż w takim Thorze czy Iron Manie. Oczywiście „bardziej realistyczne” nie oznacza „realistyczne” - Steve, Bucky et consortes nadal wyczyniają rzeczy nieosiągalne dla zwykłego człowieka, ale w starciach da się odczuć pewną fizyczną ociężałość, dzięki czemu łatwiej jest w nie uwierzyć. Rozsypujące się zbroje z finału Iron Man 3 czy „walka” z Thora z Korgiem w Thor: The Dark World wyglądały groteskowo z powodu przesadzonej kruchości ich uczestników rozsypujących się pod wpływem byle uderzenia. Winter Soldier ma tę przewagę, że w starciach uczestniczą żołnierze, szpiedzy i komandosi, a nie półbogowie i operatorzy supernowoczesnych zbroi bojowych - to wymusiło pewne stonowanie efekciarstwa scen akcji, dzięki czemu wyróżniają się one na tle innych filmów z MCU.
Krótko zatem - bardzo, bardzo lubię ten film. Nie jest pozbawiony wad, ale ma interesującą, spójną fabułę, rozwój charakterologiczny występujących w nim postaci, stara się powiedzieć coś interesującego o świecie, jest bardzo sprawnie zrealizowany i znakomicie zagrany. Jasne, nie jest absolutnie żadnym dziełem sztuki, ale gdyby wszystkie filmy Marvela stały na podobnym, solidnym poziomie, napsułbym sobie o wiele mniej krwi w czasie ich oglądania.
"Choćby walka Steve’a z Bartokiem w trakcie operacji na Lemurian Star - Captain America, zamiast szybko i sprawnie wykończyć oponenta, wdaje się z nim w długą, bezsensowną walkę, w trakcie której daje się podpuścić Bartocowi i odrzuca tarczę (!), żeby pojedynek był uczciwszy i bardziej wyrównany (!!!). Przypominam, że Cap w tamtym momencie bierze udział w chirurgicznie zaplanowanej akcji odbijania zakładników i jego priorytetem powinno być bezpieczeństwo niewinnych ludzi, a nie udowodnienie dopiero co spotkanemu terroryście, że jest od niego lepszy."
OdpowiedzUsuńChyba oglądałeś nieuważnie (albo ja nie najlepiej to pamiętam), bo w czasie kiedy Cap walczy z Batrociem Crossbones już odbił zakładników, i na chwilę przed rozpoczęciem tej walki Steve rozkazuje Natashy, żeby ta pomogła mu ich pilnować.
"Pod koniec filmu każdy z bohaterów dramatu jest zmuszony w jakimś stopniu przewartościować swoje poglądy, obrać inną drogę życiową, przystosować się do nowego status quo."
Koniec tego filmu i te "przemiany" w poglądach bohaterów są kompletnie idiotyczne. Jest tam taka scena kiedy Cap zabiera swój stary, bardziej jaskrawy, kostium z muzeum i to ma chyba symbolizować jego wyjście z dwuznacznie moralnych cieni tajnych operacji wojskowych i powrót do klarownych podziałów na dobo i zło, które reprezentuje II wojna światowa. Ale jak się okazuje to tak naprawdę oznacza powrót do infantylnej poetyki westernów, w których samotny bohater, prowadzony swoim kodeksem moralnym, naprawia skorumpowany świat. Fury, który rzeczywiście mógłby naprawiać system przejmując władzę w SHIELD, nakłada jakieś śmieszne ciuszki i jedzie do Europy robić jakieś tajne misje. A Black Widow w tym całym przesłuchaniu w Senacie zamiast wyjawiać kompromitujące tajemnice tajnych służb mówi, że i tak ich potrzebujemy (w sensie zabójców na usługach rządu) i wychodzi obrażona, WTF?
"Chyba oglądałeś nieuważnie (albo ja nie najlepiej to pamiętam), bo w czasie kiedy Cap walczy z Batrociem Crossbones już odbił zakładników, i na chwilę przed rozpoczęciem tej walki Steve rozkazuje Natashy, żeby ta pomogła mu ich pilnować."
OdpowiedzUsuńTo i tak nie ma sensu, bo jest tylko bezsensownym przedłużaniem operacji, a im dłużej ona trwa, tym większe ryzyko, że coś się sypnie.
"Ale jak się okazuje to tak naprawdę oznacza powrót do infantylnej poetyki westernów, w których samotny bohater, prowadzony swoim kodeksem moralnym, naprawia skorumpowany świat."
Eee... nie. Przecież pod koniec SHIELD jest lustrowane przez rząd, przeprowadzane jest rządowe śledztwo i wszystkie brudy (przeszłość Natashy na przykład) wychodzą na światło dzienne.
"Fury, który rzeczywiście mógłby naprawiać system przejmując władzę w SHIELD, nakłada jakieś śmieszne ciuszki i jedzie do Europy robić jakieś tajne misje. "
Nie wiemy, co tak naprawdę robi Fury, bo wypowiadał się strasznie niejasno. Na pewno zmienił się w tym, że postanowił usunąć się w cień i działać z ukrycia zamiast w świetle rządowych reflektorów
"A Black Widow w tym całym przesłuchaniu w Senacie zamiast wyjawiać kompromitujące tajemnice tajnych służb mówi, że i tak ich potrzebujemy (w sensie zabójców na usługach rządu) i wychodzi obrażona, WTF?"
Tu się zgodzę - to było głupie. Sam zresztą podkreślałem, że film ma sporo uproszczeń.
"tym większe ryzyko, że coś się sypnie."
OdpowiedzUsuńI się sypło, ale nie z winy Steve'a tylko jego podkomendnych.
"Nie wiemy, co tak naprawdę robi Fury, bo wypowiadał się strasznie niejasno"
No chyba jasno powiedział, że jedzie do Europy ścigać HYDRĘ. I w sytuacja, która zaistniała chyba dobrze by było, żeby on i reszta zostali w świetle rządowych, i publicznych, reflektorów i posprzątali bajzel, który wyszedł na światło dzienne. A oni tymczasem odjeżdżają ku zachodzącemu słońcu i nowej przygodzie pozostawiając robienie porządków skonfundowanym politykom.
"I się sypło, ale nie z winy Steve'a tylko jego podkomendnych."
OdpowiedzUsuńNo, ale jakby przeszacował swoje umiejętności i Bartoc by go znokautował, to by było niefajnie. Cap zachował się nieprofesjonalnie.
Gość to najlepszy fajter marvel universe, pewnie wie na ile może sobie pozwolić. Tzn. wiadomo, że naprawdę chodziło o to, żeby dostarczyć widzom widowiskowej walki wręcz na wzór ikonicznych stać między Capem a Bartokiem z komiksów, ale jeśli nie jesteś gotów tego zaakceptować jako nieodłącznego elementu gatunku, to nie masz czego szukać w tych filmach.
OdpowiedzUsuńNawet najlepszym zdarzają się potknięcia. Cap to żołnierz i powinien działać profesjonalnie jak na żołnierza przystało. Nie ryzykować, nie popisywać się, tylko zrobić swoje.
OdpowiedzUsuńA tę walkę można było dostarczyć w niełamiący kołka do zawieszenia niewiary sposób, np. Bartoc wybija Capowi tarczę z ręki i tłuką się.
"jeśli nie jesteś gotów tego zaakceptować jako nieodłącznego elementu gatunku, to nie masz czego szukać w tych filmach."
O tak, zabroń mi oglądania filmów MCU, bo mam czelność je krytykować.
A krytykuj sobie ile chcesz. Ale taka honorowa rywalizacja między Capem a Bartokiem to już od lat kanon komiksów i fani pewnie byliby zawiedzeni gdyby nie było jej w filmie.
OdpowiedzUsuń"A krytykuj sobie ile chcesz."
OdpowiedzUsuńDzięki za pozwolenie, łaskawco.
"Ale taka honorowa rywalizacja między Capem a Bartokiem to już od lat kanon komiksów i fani pewnie byliby zawiedzeni gdyby nie było jej w filmie."
No to niech sobie będzie, jestem za - ale z głową i bez obrażania inteligencji widza.
"Dzięki za pozwolenie, łaskawco."
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy. Dzisiaj akurat jestem w dobrym nastroju, więc ci pozwalam, ale w przyszłości lepiej uważaj :)
"No to niech sobie będzie, jestem za - ale z głową i bez obrażania inteligencji widza"
A to że Cap nosi czerwono-biało-niebieskie strój i walczy rykoszetującą tarczą, a w jednym momencie nokautuje wojskowego myśliwca nie obraża twojej inteligencji i zawieszenia niewiary?
"A to że Cap nosi czerwono-biało-niebieski strój i walczy rykoszetującą tarczą, a w jednym momencie nokautuje wojskowego myśliwca nie obraża twojej inteligencji i zawieszenia niewiary?"
OdpowiedzUsuńhttp://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/AcceptableBreaksFromReality
Ok... I w jaki sposób udowadnia to twoich racji?
OdpowiedzUsuńŻe niektóre rzeczy mieszczą się w formie świata przedstawionego, a niektóre tę formę przełamują alogizmami.
OdpowiedzUsuńAha. Czyli koleś, który potrafi w świecie przedstawionym zrobić to...
OdpowiedzUsuńhttps://youtu.be/RYSgkqc9EWI
na pewno nie pomyśli sobie, że rozłoży kolesia w kilka sekund, na jego warunkach, podczas tajnej misji?
Nie chodzi o to, czy rozłoży czy nie.
OdpowiedzUsuńChodzi o to, czy postąpi w nieodpowiedzialny sposób tylko po to, by się popisać.
"Coś z tego brzmi jak zachowanie pragmatycznego żołnierza? "
OdpowiedzUsuńNo bardzo. Przecież spadochron przyciąga uwagę i opóźnia dotarcie na miejsce, więc jeśli ma się super-żołnierza zdolnego wytrzymać taki skok bez spadochronu, to przeprowadzenie takiej akcji jest czystym pragmatyzmem.
Wiesz, co? Mam trochę dosyć. Za każdym razem kiedy przychodzisz tu komciać, czepiasz się jakichś pierdół, trollujesz i każesz sobie tłumaczyć najprostsze rzeczy. Następna taka akcja skończy się banem, bo moja cierpliwość już się wyczerpuje.
"No bardzo. Przecież spadochron przyciąga uwagę i opóźnia dotarcie na miejsce, więc jeśli ma się super-żołnierza zdolnego wytrzymać taki skok bez spadochronu, to przeprowadzenie takiej akcji jest czystym pragmatyzmem."
OdpowiedzUsuńAha, jasne. A wszystko kończy się lufą przystawioną do skroni i Crossbones musi go ratować. Strategiczny geniusz, nie ma co. Kiedy w pierwszym sezonie True Detective Rustie Cohle opowiada śledczym jak odbił dziewczynkę z rudery na bagnach, i to oczywiście jest bujda, to określa swojego partnera jako "Marty Captain America Hart", bo ten (na niby, w tej historyjce) zrobił coś kozackiego i ryzykownego. I to ci z grubsza tłumaczy całego Kapitana, przesadzone popisy bohaterstwa, to dla niego chleb powszedni. Akcja z Bartociem to normalka. Symbol tej postaci, tak jak kostium i tarcza. Jeśli od tego ci się łamie zawieszenie niewiary, to widać czegoś tu nie kumasz.
"Wiesz, co? Mam trochę dosyć. Za każdym razem kiedy przychodzisz tu komciać, czepiasz się jakichś pierdół, trollujesz i każesz sobie tłumaczyć najprostsze rzeczy. Następna taka akcja skończy się banem, bo moja cierpliwość już się wyczerpuje."
Kurczę, szalenie delikatny jesteś. Może zaczekaj z banem do recenzji Guardians of the Galaxy. Na pewno będę miał na jej temat jakieś rzeczy do powiedzenia :)
Ups, nie będziesz.
OdpowiedzUsuń