fragment grafiki autorstwa Pasquala Ferry'ego, całość tutaj. |
Nie byłem w kinie na finałowej części sagi o Harrym Potterze. Powiem więcej – widziałem tylko trzy pierwsze filmy tej serii. Co do książek, wcale nie jest dużo lepiej – literacki pierwowzór znam do szóstego bodaj tomu, po którym zrezygnowałem, bo ileż można czytać cykl, którego każda część opiera się na jednym schemacie? Może źle zrobiłem, może powinienem był zacisnąć zęby i czytać dalej - ale, przyznam się szczerze, że po lekturze powieści „Harry Potter i Książę Półkrwi” jakoś nie miałem serca do dalszego zaczytywania się w przygodach małoletniego czarodzieja w okularach.
Nie zrozumcie mnie źle – cykl książek o Harrym nie jest słaby. Daleki jestem od takiego twierdzenia. Uważam, że seria to naprawdę dobre, miejscami znakomite, a momentami wprost genialne czytadło. Mam wiele szacunku do cyklu* i tego, co zrobił dla literatury dziecięco-młodzieżowej. Ba, sam w pierwszych latach potteromanii byłem wielkim fanem Harry’ego, gotowym poczęstować Zaklęciem Niewybaczalnym każdego, kto ośmieli się powiedzieć złe słowo na dzieło J. K. Rowling. Co się zatem stało?
Jeśli ktoś zna mnie choć odrobinę, nie potrzebuje Sherlocka, żeby rozwiązać tę zagadkę. Krótko i dosadnie mówiąc – Ender się stał. Jeśli lektura Harry’ego Pottera zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, to w przypadku „Gry Endera” wrażenie to było kolosalne. Przygody nastoletniego czarodzieja mogły mi się wydawać dojrzałe i mroczne (zwłaszcza drugi tom), jednak dopiero przy lekturze powieści Orsona Scotta Carda uświadomiłem sobie, że cały ten mrok i dojrzałość były mocno fasadowe, szczególnie w porównaniu z przypadkami młodego Wiggina.
Obu bohaterów łączy dość sporo – obaj wpisują się w schemat Dziecka Będącego Ostatnią Nadzieją Ludzkości, obaj uczą się w niezwykłych szkołach, mają wiernych i oddanych przyjaciół… to oczywiście bardzo powierzchowne porównanie, ponieważ, choć obu chłopców sporo łączy, to jeszcze więcej ich dzieli.
Przede wszystkim – Harry to bohater. Tak - prawdziwy, szlachetny, bohaterski bohater, mimo strachu odważnie stający naprzeciw zagrożeniu. Z zahukanego dzieciaka spod schodów zmienia się w wojownika, zdolnego do poświęceń w imię wyższych racji, gotowego przelać ostatnią kroplę krwi za przyjaciół, zdolnego wybaczyć najgorszemu wrogowi.
W Szkole Bojowej nie przeżyłby pięciu minut.
Ender nie jest bohaterem. Jest genialnym, ale przerażonym dzieciakiem, na którego nauczyciele naciskają coraz mocniej, by wycisnąć z niego jak najwięcej, poddają kolejnym, coraz trudniejszym próbom, by nie zawiódł podczas próby najważniejszej. Kiedy coś mu zagraża, nie rzuca się na oślep w wir walki, tylko chłodno analizuje zagrożenie i rozprawia się z nim permanentnie. Bez emocji. Emocje przychodzą, owszem, ale dopiero później, podczas długich, ciemnych nocy, w których chłopiec usiłuje sam siebie przekonać, że postąpił właściwie, że nie było innego wyjścia. Rozumiecie, po czymś takim nie byłem już w stanie wrócić do Harry’ego i udawać przed samym sobą, że jest on cool.
Można się bronić, mówiąc, że „Gra Endera” nie jest książką dla dzieci – w końcu sam autor nie pisał jej dla dzieciaków, a jak najbardziej dorosłych odbiorów. Cóż z tego, skoro to właśnie młodzież szkolna pokochała Endera najbardziej? Swoją drogą, wiele to mówi zarówno o tym, jak postrzegamy dzieci oraz o tym, jak postrzegają dziś same siebie. W każdym razie – książka spokojnie nadaje się dla dzieci tak, rzekłbym, około jedenastego roku życia. Jeśli takie szkraby kręcą się w waszym otoczeniu, nie omieszkajcie im podsunąć „Endera” w ramach jakichś komunii czy innych urodzin. I nie, ta książka nie jest dla nich za trudna – to, że uznajemy dzieci za głupie, nie oznacza, iż takimi są w istocie.
Toteż, jak widzicie, nie żałuję, że ominęła mnie spora część potteromanii. Nie zamierzam też pomstować na rzeczywistość za to, że Ender nie doczekał się podobnej bomby marketingowej – obawiam się, że inwazji dzieciaków z plastikowymi miotaczami krzyczących „Brama przeciwnika jest na dole” mógłbym nie zdzierżyć.
______________
*znacznie mniej szacunku mam do szeroko pojmowanego fandomu, z tą całą pozą „Jacy my to jesteśmy lepsi od fanów Zmierzchu”.
Co do Endera - jaki świat, taki bohater. Ani on, ani uniwersum nie było czarno-białe, ale imo nie można zabierać plakietki bohatera. Ender jest poddany naciskom, Harry jest wplątany w przebiegły plan Dumbledora. To, że ich sposoby walki różnią się, to skutek konwencji, nie braku lub posiadania wewnętrznego bohaterstwa.
OdpowiedzUsuń'młodzież szkolna pokochała Endera najbardziej' Jeśli 'młodzież szkolna' = licealna, to tak, natomiast nie spotkałam się z nikim, kto przeczytał Endera wieku gimnazjalnym lub niżej. A dawanie go na prezent 11-latkom jest okrutne. Mają jeszcze czas na zrozumienie tego, że w życiu muszą liczyć same na siebie, szkoła jest wyścigiem szczurów, a jedyne co się liczy i przez co można pokazać swoją wartość to wygrana, i całkowite zniszczenie przeciwnika. Do tego poziomu cynizmu trzeba dorosnąć.
Nie sądzę, by współcześni gimnazjaliści mieli jakiś problem z cynizmem - wystarczy prześledzić alarmujące doniesienia o postępującej brutalizacji tych szkół.
OdpowiedzUsuń"A dawanie go na prezent 11-latkom jest okrutne."
Nieprawda. Ja poznałem Endera gdzieś na tym etapie swojego życia i wcale nie doznałem jakiejś dojmującej traumy. Przeciwnie. Zauważyłem, że "Grę" odczytuje się na wielu poziomach, w zależności od wieku. Jedenastolatek zobaczy w niej pasjonującą książkę przygodową, z wiekiem zacznie wyłapywać z niej coraz więcej. Zresztą, napisałem w notce
"I nie, ta książka nie jest dla nich za trudna – to, że uznajemy dzieci za głupie, nie oznacza, iż takimi są w istocie."
I to my, dorośli, powinniśmy dorosnąć do tej obserwacji. Card dorósł.
Ja wyrosłam na "Grze Endera" i o ile będę miała coś w tej materii do powiedzenia, to mój syn tez wyrośnie.
OdpowiedzUsuńBrawo.
OdpowiedzUsuń