fragment grafiki autorstwa Rudolfa Herczoga, całość tutaj. |
Zespół Star One to inicjatywa muzyczna Arjena A. Lucassena (tego od mojej ulubionej rock opery), która ma bardzo ciekawy sposób na wyróżnienie się z tłumu. Utwory tej holenderskiej formacji to metalowe ballady snujące fabuły oparte na kanwie najpopularniejszych filmów fantastycznonaukowych. Każda piosenka to odrębna opowieść wzorowana na jednym z klasyków kina s-f. Jeśli ktoś jest miłośnikiem gatunku - a do tego lubi metal progresywny - obcowanie z twórczością Star One będzie dlań czymś nie do opisania. Niech zatem podczas czytania tej notki przygrywa nam jeden z utworów będących kwintesencją tego, co w science fiction kocham najbardziej – piosenka zatytułowana „Intergalactic Space Crusaders” będąca hołdem dla legendarnego brytyjskiego serialu Blake’s 7. Szybki, dynamiczny utwór z niesamowitym powerem, odważnie nawiązujący do złotej ery kiczowatych seriali o dzielnych kosmicznych poszukiwaczach przygód. Spójrzmy choćby na sam tytuł, który łączy w sobie obietnicę epickości (intergalactic), rozmachu (space) i urzekającej infantylności (crusaders). Totalny nerdgasm.
Tradycyjna space opera nie żyje. Poważnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałem dobry film czy serial science fiction rozgrywający się poza Ziemią. Produkcje w stylu Firefly i Battlestar Gallactica wypadają z ramówek stacji telewizyjnych wypychane przez zacne, lecz przyziemne seriale pokroju Fringe, kino rozczarowuje niewypałami (Riddick, widzę cię!) albo sequelami, prequelami, midquelami czy coś-tam-jeszcze-quelami zakurzonych klasyków (Scott, daj swoim filmom zestarzeć się z godnością, ‘key?). Jest jeszcze Doctor Who, ostatni bastion który jakoś ratuje tę tragiczną średnią, ale… Doctor Who to Doctor Who.
Co się dzieje? Jakoś trudno mi jest uwierzyć, że nagle zniknęła cała rzesza fanów kosmicznych wojaży, międzygalaktycznych konferencji, epickich wojen (koniecznie z błyszczącymi światłami i głośnymi wybuchami w próżni kosmicznej!), zawadiackich pilotów, pięknych buntowniczek, dziwacznych kosmitów i całego tego mandżuru, który w odpowiednich proporcjach robi mi tak dobrze że aż ach, a czasem nawet ach, ach! Argument o budżecie kwituję śmiechem, bo to pusty anachronizm ukuty w czasach, gdy technologia cyfrowych efektów specjalnych była jeszcze w powijakach. Nie – myślę, że sęk tkwi w czymś innym. Społeczeństwo zmądrzało. Jak to jednak zazwyczaj bywa – zmądrzało w najgłupszy możliwy sposób.
Prawda stara jak świat głosi, że im więcej wiemy, tym trudniej nas zaskoczyć. Dziś wiemy, że kosmicznej pustce nic nie ma prawa grzmieć, błyskać i piszczeć, że kosmici – o ile istnieją – to, co najwyżej, jakieś naskalne pierwotniaki, że technologia laserowa, jakkolwiek efektowna, to bardziej niż w militarystyce przydaje się w medycynie. Space operę dotknęła (choć w daleko mniejszym stopniu) choroba cyberpunku – rzeczywistość dopędza fikcję, a za moment odpali nitro i zostawi nas daleko w tyle. Może nie zaczniemy pruć przez przestrzeń kosmiczną na podobieństwo Sokoła Milenium – jeszcze nie teraz. Ale każde odkrycie przybliża nas do tego, każdy krok w stronę podboju kosmosu nieubłaganie zamyka kolejne drzwi z marzeniami o kosmicznych wojażach. To boli.
Tęsknię za tą oldskulową science-fition, choć jest w tej tęsknocie więcej z nostalgicznego pragnienia powrotu do barwnej, zmitologizowanej przeszłości, niż chłodnego, podyktowanego racjonalizmem osądu. Ale kto powiedział, że fantastyka naukowa musi być racjonalna? Miło po raz kolejny obejrzeć, jak zgraja pluszaków daje popalić siłom złowrogiego Imperium, jak szaleniec w błękitnej budce policyjnej znów ratuje galaktykę przed inwazją złowrogich solniczek. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że współcześni twórcy science-fiction nazbyt skupiają się na pierwszym członie nazwy tego gatunku. Opowieść dość swobodnie traktująca ogół naszej wiedzy o świecie wcale nie musi być prostacka czy infantylna – od tego mamy psychiczny kołek, by na czas trwania seansu/rozgrywki/lektury móc odwiesić nań niewiarę i odpłynąć. To od twórców zależy, jak przedstawią nam historię, jakich chwytów użyją, by przekonać nas, że niemożliwe jest możliwe, a czasem nawet pożądane. Jeśli zrobią to w sposób poprawny, nie widzę problemu, by chodzące na tylnych nogach i mówiące po angielsku nosorożce starły się w kosmicznej bitwie z dzielnymi rebeliantami wspieranymi przez Międzygwiezdną Straż Ostatecznego Wyzwolenia Kosmosu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz