fragment grafiki autorstwa Bryana Lee O'Malley'a, całość tutaj. |
W jednej z poprzednich notek pisałem o równorzędności kanałów medialnych. Dziś chciałbym niejako nawiązać do tego tematu, wskazując na modny ostatnio trend wzajemnej inspiracji mediów. Jednym z najlepszych przykładów jest tu komputerowa gra Max Payne fińskiego studia Remedy, w której pojawiają się elementy komiksu (w przerywnikach) i filmu akcji (zastosowanie bullet-time). Max Payne jest dziś pozycją kultową - sam do dziś wracam czasem do tej nie najmłodszej już produkcji. Faktem jest, że to właśnie wyżej wymienione motywy w dużej mierze stanowiły (i nadal stanowią) o sile przebicia gry. To było coś nowego, coś oryginalnego – coś więcej niż gra. Komiks w grze. Film akcji w grze. Media przenikają się wzajemnie, inspirują, ewoluują i… powstaje coś ciekawego.
Głównym tematem dzisiejszej notki będzie przełomowy i kompletnie niedoceniony przez publikę film „Scott Pilgrim vs. The World”, który dla świadomego odbiorcy jest doznaniem ultymatywnym – produkcja, będąca komiksem, konsolową bijatyką, ośmiobitową platformówką, przez moment musicalem, na chwilę sitcomem, komedią romantyczną, teledyskiem… Czegoś takiego jeszcze nie było. Twórcy przesunęli nieformalną granicę tego, co w kinie było dozwolone – pewien niepisany kanon – i zaserwowali nam produkcję pełnymi garściami czerpiącą z mediów pokrewnych.
Film opowiada historię dwudziestoparoletniego Scotta Pilgrima, który na drodze do serca ukochanej musi stoczyć siedem pojedynków z jej poprzednimi partnerami. Ten zakręcony koncept fabularny pozwolił na nawiązanie do klasycznego układu gier platformowych, gdzie na końcu każdego poziomu na gracza czeka boss. Mamy tu także inne elementy rodem z gier komputerowych i konsolowych – pokonani przeciwnicy zmieniają się w monety, każda ważniejsza postać ma swoje statystyki, czasem na ekranie pojawiają się elementy interface’u… Wszystko to okraszone jest dźwiękami rodem z ośmiobitowych produkcji pokroju Super Mario Bros. Komiksowe wtręty przejawiają się we fruwających nad głowami bohaterów onomatopejach oraz stylizowanych retrospekcjach (zaczerpniętych z komiksowego pierwowzoru filmu). Oto film, który nie odwzorowuje naszego świata, ale tworzy własny, inspirowany dorobkiem współczesnej popkultury. Nie dziwią więc bohaterowie wykonujący combosy czy wychodzący bez szwanku po czołowym zderzeniu z wieżą zamkową – jest to bowiem wpisane w unikalną konwencję tej produkcji. Nie wszyscy to rozumieją, ale też „Scott Pilgrim vs. The World” nie jest filmem dla każdego. Popkulturowa poetyka utrzymana jest bowiem od pierwszej sekundy filmu – kiedy wita nas rozpikselowane logo Universala – aż do ostatniej, w której widzimy doskonale znane wszystkim graczom pytanie „CONTINUE?”.
Jakiś czas temu rozmawiałem z Doktorem Agonem o sprawach damsko-męskich jedynie przy użyciu terminologii z gier RPG. Okazało się, że nie było problemów ze zrozumieniem, mimo zawiłych czasem metafor. Ta anegdota mogłaby być wstępem do drugiej części tej notki, w której chciałbym zwrócić uwagę na to, co tak zgrabnie przekazał „Scott Pilgrim” – jak subkultura geeków/nerdów* rozwinęła się od czasu jej powstania. Pryszcze, zapięta na ostatni guzik koszula, okulary o grubości denek słoików – to już kompletny anachronizm, utrwalony w amerykańskich filmach dla młodzieży sprzed trzydziestu lat, gdzie nerd był „chłopcem do bicia”, kujonem, którego nikt nie lubi. Dziś, w cudownych czasach kultury masowej, bycie nerdem jest cool. Nic dziwnego – komunikacja (nawet ta lokalna) w olbrzymiej mierze opiera się na komputerach, iPadach i innym elektronicznym śmieciu, co przecież od zawsze było domeną geeków. Pomogła też zmiana image’u, co doskonale widać po głównym bohaterze omawianego tu filmu – Scott zamiast kraciastej koszuli nosi T-shirty z Pac-Manem i kurtkę wzorowaną na uniformach X-Men. Mamy więc ewolucję – od pogardzanych kujonów rodem z „Zemsty Frajerów” po nowoczesnego nerda, będącego niemal wzorem do naśladowania, budzącego sympatię i podziw, jakim jest Scott Pilgrim.
Nim skończę temat, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną, bardzo ciekawą rzecz. Choć film jest bardzo silnie osadzony w zachodniej kulturze, jakimś cudem jest on doskonale zrozumiały nawet dla mniej świadomego odbiorcy z naszego kraju. Polscy rówieśnicy głównego bohatera poznali przecież ośmiobitowe hity za pośrednictwem legendarnego Pegasusa (później Playstation), komiksowa stylistyka jest nim nieobca ze względu na znajomość superbohaterskich komiksów rodem z wydawnictwa TM-Semic (później Dobry Komiks!), nawet nawiązania do anime gładko wchodzą w nasze umysły przyzwyczajone do Dragon Balla (później Pokemonów). To więc, całkowitym przypadkiem, polski odbiorca jest doskonale przygotowany na popkulturowe uderzenie, jakie serwuje mu „Scott Pilgrim vs. The World”.
___________
*używam tych pojęć zamiennie
No ten Dobry Komiks to śmiesznie brzmi obok TM-Semica, ale OK ;P
OdpowiedzUsuńScotta na razie tylko czytałem (komiks), film jeszcze przede mną, ale mam fajne doświadczenie. Czytałem komiks nie oglądawszy trailera filmu. Nie wiedziałem, że on będzie nawalał tych evil ex-boyfriendów. Jakiż był mój szok poznawczy, kiedy pod koniec pierwszego albumu konwencja zmienia się w Dragon Balla! Zerwana zostaje więź z rzeczywistością, zastępuje ją ten świat nawiązań. Fajnie wyartykułowałeś to zdanie o nowej rzeczywistości.
Awesome, by powiedział Scott.
Heh, dzięki. Od dawna zastanawiam się, czy ten blog w ogóle ma jakichś czytelników.
OdpowiedzUsuńCo do Scotta - film jest naprawdę dobry, łatwiej niż w komiksie było tam oddać te wszystkie smaczki, doszło fenomenalne udźwiękowienie (na czele z ośmiobitowymi efektami dźwiękowymi) słowem - wszystko wygląda niczym sen zakochanego w Pegasusie nerda.
Mi się przyjemnie Scotta oglądało, jednak... Dla mnie jednak jest to film z gatunku tych, które zostały przerośnięte przez mit o nich samych. Znaczy po prostu miał być "ach i och", tymczasem jest - powiedzmy - "o."
OdpowiedzUsuńPoza tym gloryfikacja nerdów/geeków jakoś do mnie nie przemawia, wydaje mi się, że w pewnym momencie stanie się z nią to, co z gloryfikacją hispterów - będzie po prostu kolejnym inside joke'm.
Tyle, że hipsteryzm to moda, jak emo - moda, która przeminie. Za to nerdyzm jest właściwie wieczny, bo jest nie tyle modą czy subkulturą, co wręcz sposobem na życie.
OdpowiedzUsuńA hype wokół Scotta starałem się ignorować, dzięki czemu nie miałem takich rozdmuchanych oczekiwań wobec filmu, który najzwyczajniej w świecie ujął mnie formą.
Hiopsteryzm to też sposób na życie - niekomercyjność, offstreamowość i inne bulszity. Tak samo jak i nerdyzm. Mówię o ich dzisiejszych formach.
OdpowiedzUsuńPóźniej przyjdzie jakaś inna "moda" na sposób życia i nerdyzm pójdzie w zapomnienie, tak jak wszystko inne.
Czy ja wiem, czy pójdzie w zapomnienie? Subkultura nerdów jest rezultatem uwarunkowana nie chwilową modą, a postępem związanym z rozwojem technologii informacyjnej. Myślę, że nerdzi owszem, będą ewoluować, ale - o ile nie nadejdzie radykalna rewolucja pokroju globalnej klęski żywiołowej i powrotu do epoki kamienia łupanego - raczej nie wymrze. Prędzej przeformułuje się w coś innego.
OdpowiedzUsuńChoć nie wykluczam, że się mylę. Zobaczymy, jak to z tym będzie.
Wzajemne inspiracje popkulturowe są czasami bardziej subtelne - np. "Matrix" łagodnie łechcze skojarzenia z grami komputerowymi (wchodzenie w wirtualny świat) - podobne motywy ma zresztą "Avatar":
OdpowiedzUsuńhttp://doktorno.vot.pl/content/avatar-tajemnica-sukcesu
Polecam też krótki fragment w "Kick-Ass", gdzie widzimy strzelaninę z perspektywy Hit-Girl, jak żywo przypominającą FPS. :)
Twoje artykuł(wywód) zachęcił mnie do obejrzenia filmu,o którym parę razy słyszałem a które jeszcze nie miałem przyjemności obejrzeć .Dzięki Ci!
OdpowiedzUsuńŁukasz z Avalonu.
Ps.Pozdrawiam fana twórczości Skottiego Younga