fragment grafiki Anthony'ego Michaela Washingtona, całość tutaj. |
Sesje RPG nigdy mnie nie kręciły. To znaczy, owszem, lubię od czasu do czasu zabijać lochy i plądrować smoki w towarzystwie znajomych, jednak taka forma rozgrywki na dłuższą metę zwyczajnie mi nie odpowiada. Tym niemniej, jest to temat na tyle fascynujący – i tak zgrabnie wpisujący się w ramy tematyczne tego bloga – że popkulturowym grzechem byłoby nie poświęcić mu jednej przynajmniej notki.
Konwencja sesji role-playing game nieodparcie kojarzy mi się z różnymi systemami religijnymi. Oto mamy bowiem kapłana (Mistrza Gry), który jest bogiem – a przynajmniej wciela się w jego rolę. Game Master posiada wszelkie przymioty istoty boskiej, jest wszechmocny (w obrębie rozgrywki, rzecz jasna), nagradza za trzymanie się zasad przezeń wyznaczonych i karze, gdy któryś z graczy te zasady złamie. GM kreuje świat otaczający bohaterów w zależności od własnego widzimisię (ostatecznie większość systemów zachęca Mistrzów Gry do kreatywności nawet kosztem spójności z uniwersum), ma też pewien Boski Plan, który mniej lub bardziej konsekwentnie realizuje, popychając swoich podopiecznych w odpowiednim kierunku. Nierzadko wykazuje się też złośliwością, bywa kapryśny, despotyczny i nieznoszący sprzeciwu ani dyskusji. Wypisz wymaluj – Jahwe.
Trochę się tu wyzłośliwiam, ale sedno jest dosyć interesujące – podczas sesji RPG doświadczamy pewnej namiastki przeżyć mistycznych, wcielamy się bowiem w Wybrańców przeżywających Przygodę, która wiedzie nas drogą Przeznaczenia. A to przecież bazowy konstrukt mitologiczny, charakterystyczny dla większości religii. Różnica polega na tym, że o ile w większości wyznań jest to opowieść z zamierzchłych lat (abstrahując już, czy prawdziwa czy nie), o tyle gracze i GM kreują ją na bieżąco. Bez dogmatów (poza arbitralną mechaniką rozgrywki, rzecz jasna), bez sztywnego kanonu, za to z bogiem, któremu można nawrzucać, jeśli nie wywiązuje się należycie ze swoich obowiązków, w ostateczności można mu nawet strzelić plombę. A przy tym – sesja RPG naprawdę niesie ze sobą olbrzymie pokłady tego, co zwykłem nazywać mistycyzmem popkulturowym. W przeciwieństwie do „prawdziwych” religii nie jest to mistycyzm z krwawiącymi stygmatami, komicznym wręcz patosem czy obowiązkowym poddaństwem wobec istoty wyższej. Niejednokrotnie kończyliśmy ze znajomymi sesję w chwili, gdy ze śmiechu zaczynały pękać nam płuca i gałki oczne. Mistycyzm erpegowy jest siłą bardzo pozytywną (na ogół), żywym doświadczeniem opowieści. A opowieści – jak mówi jedna z zasad wyznawanego przeze mnie etosu – rządzą światem. Na przestrzeni wieków powstało wiele cywilizacji, z których większość radziła sobie bez, zdawałoby się, podstawowych wynalazków ludzkości, jak koło, matematyka czy pieniądze. Jednak żadna, absolutnie żadna cywilizacja nie powstała bez opowieści.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz