fragment grafiki autorstwa Hendry‘ego Prasetyi, całość tutaj. |
„Mugol” to wymyślone przez brytyjską pisarkę J.K. Rowling słowo oznaczające osobę niemagiczną. Na potrzeby niniejszej notki chciałbym jednak poddać ten termin procesowi neosemantyzacji i określić nim konkretny typ bohatera fikcyjnego egzystującego w świecie pełnym ludzi obdarzonych cudownymi nadnaturalnymi umiejętnościami, który sam jednak jest ich pozbawiony. Po prostu zwykła osoba bez żadnych niesamowitych umiejętności, taka jak ty czy ja. Niedysponująca wielkim majątkiem, potężnym intelektem czy charyzmą zdolną porwać za sobą tłumy. Nie jest supertajnym agentem mogącym dostarczyć herosom potrzebnych informacji czy kluczowych zasobów. Jest… zwyczajna. Ale, będąc zwyczajną, jest równocześnie bardzo ważną postacią fikcyjną.
Najczęściej mugol pozostaje w relatywnie bliskim kontakcie z osobą posiadającą cudowne umiejętności – może jest jej chłopakiem, siostrą, kumpelą, dziadkiem albo nauczycielem matematyki. Mugol może być świadomy wyjątkowości swojego bliskiego (choć w żadnym wypadku nie jest to regułą), sytuacji, w jaką jest on wplątany i zagrożeń jakie na niego czekają, ale sam nie posiada właściwie żadnych możliwości realnej pomocy. Może służyć bohaterowi swoją mądrością życiową, może wysłuchać jego zwierzeń, może nim potrząsnąć (psychicznie), jeśli zajdzie taka konieczność. Albo po prostu być w pobliżu, samą swoją obecnością podtrzymywać na duchu herosa w jego misji i pokazując mu, o co tak naprawdę walczy. Oczywiście, właściwie każdą z tych ról może również odegrać postać obdarzona nadnaturalnymi mocami, inny heros, który w dodatku posłuży jako realna pomoc w walce ze złem. Po co więc mugole w fikcji?
Mugole nadają superbohaterom kontekstu, ponieważ osadzają wydarzenia w konkretnej przestrzeni społecznej. Pokazują, że całe to zamieszanie z walką ze złem przybyłym z kosmosu albo sąsiedniego wymiaru nie rozgrywa się w próżni. Dzięki mugolom bohaterowie mają jakąś relację ze światem, o który tak naprawdę walczą – ponieważ posiadają bliskich, którzy egzystują tej rzeczywistości i nie mają czarodziejskich umiejętności, by zmienić ją tak, jak zmieniają ją obdarzone mocami postaci. Zarówno heros, jak i odbiorcy śledzący jego historię, muszą widzieć, że poza chaotyczną bańką istnieje jakiś zwyczajny świat, jakaś normalność – i esencją tej normalności musi być właśnie mugol.
Bez mugoli bohaterowie przestają być ludzcy. Spider-Man bez Mary Jane i cioci May były zupełnie inną osobą – możliwe, że nie zaistniałby w ogóle. Miles Morales ma Gankego, Robbie Reyes (najnowszy Ghost Rider) swojego niepełnosprawnego brata, o którego musi się troszczyć. Doktor ma swoich towarzyszy, a kiedy zaczyna ich brakować, dzieją się rzeczy straszne. Sherlock swojego Watsona. Nawet Power Rangers mają Mięśniaka i Czachę, bez których nic nie byłoby takie samo. Serialowy Daredevil ma Karen i Foggy’ego, serialowa Jessica Jones – Trish. Zauważyliście w ogóle jak w serialach Netflixa ważni są mugole? W trakcie drugiego sezonu Daredevila najbardziej kibicowałem właśnie Foggy’emu i to po jego stronie opowiadałem się w jego kłótniach z Mattem. Znacznie lepiej rozumiałem zgryźliwą pielęgniarkę, która słania się z wyczerpania po nocnej zmianie, niż niewidomego herosa, który gania po całym mieście za swoją dawną miłością, która okazała się tajną bronią bractwa starożytnych nieumarłych nindżów. Może dlatego, że znam kilka takich pielęgniarek, ale ani jednego nieumarłego nindży.
Myślę, że właśnie z tego powodu moje uczucia wobec filmu Captain America: Civil War są tak ambiwalentne – w całym tym korowodzie peleryniarzy nie znalazło się miejsce na choćby jednego mugola, przez co całe to zamieszanie z aktem rejestracyjnym było dla mnie tak abstrakcyjne. Nie zrozumcie mnie źle, na poziomie intelektualnym jestem w stanie sympatyzować z bohaterami i rozumieć ich motywacje, ale na intuicyjnym poziomie emocjonalnym ich dramaty są dla mnie kompletnie nieczytelne, przeszarżowane i odłączone od szerszego kontekstu świata przedstawionego, który wszakże w marvelowskim uniwersum kinowym składa się niemal wyłącznie z mugoli. W Civil War mugole są więc jedynie robactwem wijącym się w panice pod stopami zmagających się między sobą tytanów, z których żaden nie poświęca im nawet krzty uwagi.
Zauważyliście, jak często mugole stają się najbardziej lubianymi postaciami w komiksach, filmach i serialach superbohaterskich? mogłoby się wydawać, że barwne postaci o szekspirowskich dylematach i mrocznych przeszłościach, herosi władającymi niewyobrażalnymi mocami będą ich przyćmiewać i sprawiać, że nawet najfajniejszy mugol wyleci odbiorcom z głowy w barwnej nadnaturalnej czeredzie bohaterów i złoczyńców… ale bardzo często dzieje się wręcz odwrotnie, to mugol (albo mugolka) kradnie dla siebie całe sceny. Czemu? Bo z takimi bohaterami najłatwiej nam jest sympatyzować. To, że okażemy się ostatnim przedstawicielem prastarej rasy potężnych kosmitów raczej nie grozi nikomu z widzów – ale niezapłacony rachunek, odholowany samochód czy zdradzający chłopak jest czymś, co może przydarzyć się nam wszystkim.
Oczywiście nie twierdzę, że to oni powinni grać pierwsze skrzypce w opowieściach o superbohaterach (bo nie taka jest ich rola), ale gdyby nie było mugoli, nie byłoby superbohaterstwa. Mielibyśmy jedynie zgrają kolorowych wapniaków okładających się po gębach w malowniczych ruinach miast i przeżywających kompletnie niezrozumiałe dla nas, bo oderwane od naszych doświadczeń, dramaty. Bohaterowie nie są nam potrzebni, jeśli nie mają z nami żadnej relacji, jeśli istnieją sobie gdzieś tam, w oderwaniu od prawdziwego świata i nie wchodzą z nim w żadne interakcje.
Dlatego właśnie z kinowego Thora najlepiej wspominamy nie któregoś z nadętych kosmicznych wikingów, tylko wiecznie rozkojarzoną, bujającą w obłokach stażystkę. W pierwszych Avengers żaden z zapatrzonych w siebie superbohaterskich buraków nie robi takiego wrażenia jak agent-fanboj wpatrujący się z rozanieloną miną w Kapitana Amerykę. W Daredevilu nie główny bohater jest gwiazdą, tylko jego pozbawiony super-mocy i adonisowego ciała przyjaciel, który robi pod siebie ze strachu, narzeka, jęczy i marudzi właściwie cały czas, ale gdy przychodzi co do czego – staje na wysokości zadania i raz po raz ratuje sytuację przed katastrofą, po mugolsku. Bo mugole to my, a superbohaterowie istnieją dla mugoli, a nie sami dla siebie – zarówno w wymyślonej przez autorów fabularnej przestrzeni, jak i w naszym świecie, jako symbole. I dopóki scenarzyści i pisarze o tym pamiętają, dopóty jesteśmy w stanie sympatyzować z herosami.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz