fragment grafiki autorstwa Juan Pablo Machado, całość tutaj.
|
Chodzi za mną ta hauntologia już od dłuższego czasu i prawdopodobnie nie bez przyczyny. To koncept filozoficzny, który wydaje mi się szczególnie istotny w dzisiejszych czasach, z istnienia którego warto zdawać sobie sprawę, nawet jeśli ktoś nie interesuje się filozofią na co dzień. Zanim wytłumaczę czemu, najpierw będę musiał wytłumaczyć, czy właściwie jest cała ta hauntologia. Prawdopodobnie będę musiał wspomnieć również o Jacquesie Derridzie, co samo w sobie stanowi problem, ponieważ opowiadanie komuś o Jacquesie Derridzie to jak opowiadanie czytelnikowi książek z Fabryki Słów o Jacku Dukaju. Wielokrotnie zarzucano temu filozofowi nadmierną mętność myśli i przekomplikowywanie prostych idei, ale mimo wszystko jest w jego dorobku intelektualna energia, która do dzisiaj inspiruje umysły artystów oraz innych filozofów.
Przyjrzyjmy się na początku samemu
terminowi „hauntologia”, bo już on sam w sobie wiele nam mówi zarówno o
Derridzie, jak i samej koncepcji przez to słowo reprezentowanej. Francuskie hauntologie to neologizm powstały z
połączenia dwóch innych słów – hante, czyli
zjawa, widmo oraz ontologie,
ontologia, czyli, najprościej rzecz ujmując, nauka o bycie. Specyfika języka
francuskiego (Derrida urodził się Algierii, ale wychował się i dorastał właśnie
we Francji) sprawia, że słowa hauntologie
i ontologie w mowie brzmią w
zasadzie tak samo. Hauntologia to ontologia z niemym „H” jako przedrostkiem,
dźwiękiem, którego nie ma, ale który w pewnym sensie istnieje. I to jest
naprawdę zmyślna wizualizacja tego, czym hauntologia jest w praktyce.
Hauntologia jest, w najprostszym
(zahaczającym o trywializację) ujęciu, koncepcją mówiącą o tym, że nigdy nie
dostrzegamy teraźniejszości w sposób totalny – ludzka percepcja po prostu nie
działa w taki sposób, ponieważ potrzebujemy kontekstu dla teraźniejszości i
jedynym takim kontekstem jest przeszłość oraz przyszłość. W skali mikro dobrym
przykładem jest… niniejsza notka. W jednym momencie, w jednej teraźniejszości czytacie tylko jedną
literę danego słowa składającego się na cały tekst. Dopiero potem drugą,
trzecią, czwartą i tak do samego końca. Jedna litera sama w sobie nie ma
żadnego sensu, dopiero widmo przeczytanych wcześniej (i oczekiwanie tych, które
po niej nadejdą) liter nadaje słowu sens. W ten sposób za chwilą teraźniejszą,
doświadczanym obecnie momentem ciągnie się widmo tego, co było, nieme „h”,
niesłyszalne, ale przecież kluczowe dla zrozumienia sensu sprawy. Nasze
postrzeganie teraźniejszości opiera się na pamiętaniu przeszłości, na tym, co
minęło, czego już nie ma (oraz tym,
co dopiero nadejdzie i czego nie ma jeszcze),
ale w pewnym sensie pozostaje z nami jak powidok na wewnętrznej stronie powiek
po zamknięciu oczu. Teraźniejszość jest w naszej percepcji „rozmazana” na
przeszłość i przyszłość.
Nie tylko czytanie tekstu, czy
jakiekolwiek inne doświadczanie „teraźniejszości”, jest hauntologiczne. Wszystkie
nasze doświadczenia takie są. Odsuńmy nieco soczewkę skupiającą się na skali
mikro i przenieśmy to na szerszy kontekst. Termin „hauntologia” powstał w bardzo
szczególnym kontekście historycznym. Książkę, w której pojawia się po raz
pierwszy, Widma Marksa, napisał
Derrida w 1993 roku, w cieniu upadającego Związku Sowieckiego i kompromitacji
komunizmu jako funkcjonalnego systemu społecznego oraz w czasach Francisa
Fukuyamy obwieszczającego „koniec historii”, w którym wszystkie ustroje
społeczne poza wolnorynkową demokracją liberalną udowodniły już, że nie nadają
się do wdrażania w życie, więc osiągnęliśmy już punkt, w którym niczego nowego
po prostu nie będzie. Idee Fukuyamy często są wypaczane i niezrozumiane przez
osoby, które zatrzymują się na samym – efektownie brzmiącym, nie ukrywajmy –
terminie „koniec historii”, wyobrażając sobie coś w rodzaju totalnego zastoju,
niezmienności granic i ustrojów politycznych na całym świecie i trwania
wszystkiego tak, jak było do tej pory. Fukuyamie chodzi o coś nieco innego – o
to, że nie pojawi się już żadna idea, która sprawdzi się lepiej niż
wolnorynkowa demokracja liberalna. Derrida… był innego zdania i w swojej książce
wskazał wady neoliberalizmu oraz potencjalne zagrożenia, jakie niesie ze sobą
ten ustrój i kłócił się, że „widmo komunizmu”, o którym pisał Marks będzie
nawiedzało zachodnie społeczeństwa zza swojego grobu. Uzasadniał to koncepcją,
którą nazwał hauntologią – przeszłością nawiedzającą teraźniejszość i
wpływającą na jej rozumienie.
Ktoś może w tym momencie rzucić okiem
na górną belkę bloga i zastanowić się, co to wszystko ma wspólnego z
popkulturą, którą blog ma przecież w nazwie i to na niej powinien się skupiać,
nie na dekonstrukcji dyskursu filozofii społecznej schyłku XX wieku. Taką osobę
uspokajam – bez obaw, właśnie do tego dochodzę i obiecuję nie pisać o
kontrowersyjnych systemach politycznych więcej niż to konieczne. A jest to
konieczne, z przyczyn, które – mam nadzieję – już niedługo staną się jasne.
Tymczasem wróćmy do hauntologii, którą w 2011 roku Guardian nazwał „najprawdopodobniej pierwszym głównym trendem teorii krytycznej,
który zawojował Internet”. Wszystko za sprawą nowej fali młodych krytyków
kultury i filozofów, którzy postanowili zacząć przyglądać się współczesności
przez hauntologiczną soczewkę Derridy. Najważniejszym z nich był prawdopodobnie
Mark Fisher, autor książki Ghosts of My Life: Writings on Depression, Hauntology and
Lost Futures.
Nie jest jakimś wielkim odkryciem
obserwacja, że żyjemy w epoce kulturowej retromanii. Największe kinowe hity są
obecnie przepuszczone przez kilka sit twórczych i rzadko kiedy są czymś
skonstruowanym od intelektualnych i estetycznych podstaw – przeważnie mamy do
czynienia z ekranizacjami i adaptacjami książek oraz komiksów, jeszcze częściej
z sequelami, prequelami, spin-offami i innego rodzaju utworami zależnymi. Wiele
filmów dostaje co kilka lat restart, nawet jeśli poprzednie jego wcielenia nie
odniosły spodziewanego sukcesu – zwłaszcza
wtedy, gdy jeśli poprzednie jego wcielenia nie odniosły spodziewanego
sukcesu – w nadziei, że tym razem pójdzie lepiej. Od 2002 roku mieliśmy cztery
różne wersje kinowego Spider-Mana (w tym dwie w ciągu ostatnich trzech lat),
który sam w sobie jest ekranizacją komiksowej serii nieprzerwanie trwającej od
lat sześćdziesiątych. Na liście najlepiej sprzedających się gier video z 2018 roku próżno
szukać tytułu niebędącego częścią jakiejś franczyzy, której historia sięga co
najmniej dekadę wstecz. Nawet media nieco mniej znaczące dla kultury masowej,
jak seriale telewizyjne, coraz częściej starają się odtwarzać przeszłość, czy
to wskrzeszając rozpoznawalne serie (Star
Trek, Strefa Mroku), czy to adaptując estetyki z epok i konwencji, które
okres swojej szczytowej popularności mają już za sobą (Bates Motel, Gotham, Umbrella Academy, Caprica) czy dosłownie
kompletnie przenieść nas w przeszłość, byśmy mogli i mogły podziwiać ją w jej pełnej
nostalgicznej glorii i chwale (Life on
Mars, Stranger Things).
O ile technologia rozwija się
nieprzerwanie, o tyle coraz częściej wykorzystywana jest nie po to, by tworzyć
nowe wyobrażenia przyszłości, co odtwarzać te, których doświadczaliśmy i
doświadczałyśmy dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt lat temu. Fisher nazywa to "nostalgią za utraconą przyszłością" – nie potrafimy już tworzyć nowych wyobrażeń przyszłości, więc próbujemy odwzorować te, wymyślone wcześniej. Do tej pory
rozwój technologii ciągnął za sobą powstawanie nowych form kulturowych – nowe
zabawki służyły jako narzędzia do tworzenia rzeczy wcześniej niewyobrażalnych i
niewymyślonych. Film Zakazana planeta z
1956 roku był pierwszą w historii kinową produkcją z w pełni elektronicznym
soundtrackiem. Za muzykę służyły nie hauntologicznie przesączone przez
elektronikę klasyczne ścieżki dźwiękowe, ale zupełnie nowe utwory, stworzone
właśnie w taki sposób, by brzmieć obco, nieludzko – jak coś, czego nie było
nigdy wcześniej. Oryginalny TRON z
1982 roku używał pionierskiej wtedy technologii animacji trójwymiarowej nie po
to, by odtwarzać rzeczywistość, czy estetyczne formy kulturowe wymyślone
wcześniej, ale stworzyć coś unikalnego i nierozpoznawalnego, coś z czym
publiczność nie miała dotąd żadnego doświadczenia – coś, czego nie było nigdy
wcześniej. Współczesna technologia służy czemuś odwrotnemu. Nowa Lara Croft
składa się z większej liczby poligonowych brył niż kiedykolwiek wcześniej – ale
to wciąż ta sama Lara robiąca dokładnie to samo co ćwierć wieku temu. Mostek
kapitański statku Enterprise ma dziś więcej lens
flares, ale to nadal ten sam mostek. Nieme H zaczyna zagłuszać resztę słowa.
Jednym z moich ulubionych gatunków
muzycznych jest lo-fi hip hop – rodzaj instrumentalnego hip hopu tworzonego najczęściej poprzez
wycięcie z jakiegoś klasycznego jazzowego utworu najbardziej przykuwającego uwagę fragmentu,
zapętlenie go, spowolnienie i nałożenie nań kolejnej warstwy bitów oraz dźwiękowego
pudru, który jednocześnie odświeży go, jak i nada specyficznej autentyczności.
Tym pudrem może być umyślnie dodany szum odtwarzanej kasety magnetofonowej.
Albo pozornie przypadkowe dźwięki tła, jak na przykład szczekanie psa,
otwieranie drzwi, warkot samochodowego silnika. Albo nawet fragment linii
dialogowej z jakiejś kreskówki, filmu albo słuchowiska. Wszystko to w celu
nadania „realności” danemu utworowi – stworzenia iluzji, że nie słucham
piosenki w teraźniejszości, tylko w jakimś bezczasowym kontekście, gdzieś,
kiedyś, nie na obecnym komputerze, tylko dawnym magnetofonie w trakcie
wykonywania innych czynności, w towarzystwie innych osób prowadzących w
międzyczasie rozmowę – przeszłość nawiedzająca teraźniejszość.
Ktoś może zauważyć, że tak było zawsze
– to nie jest jak, że nagle, w XXI wieku zaczęliśmy bawić się w odtwarzanie
dawnych historii. Szekspira wystawiano (i reinterpretowano) nieprzerwanie od
czasów jego życia do dnia dzisiejszego, poeci romantyczni sięgali po historie z
folkloru, Sherlock Holmes nigdy nie przestał inspirować twórców pastiszów,
najdłuższe serie komiksowe dobijają już powoli setki lat i tak dalej. To
wszystko prawda i hauntolodzy nigdy nie twierdzili inaczej. Jaka jest więc
różnica między obecną sytuacją, a zwyczajowym przetwarzaniem kultury,
kultywowanym przez naszą cywilizację od początku dziejów? Fisher wskazuje tu na
dwie główne zmiany. Pierwszą jest rozwój technologii, która daje niespotykane
nigdy dotąd możliwości zachowywania i archiwizowania tekstów kultury. Ma to
gigantyczny wpływ na to, w jaki sposób opowiada się dziś historie.
Upowszechnienie się odtwarzaczy video z funkcją nagrywania programów
telewizyjnych pozwoliło twórcom seriali na nieco bardziej linearne podejście do
tworzenia historii. O ile pierwszy Star
Trek ze schyłkowych lat sześćdziesiątych był fabularnie zdefragmentowany do
stopnia, w którym wszystkie (z jednym wyjątkiem) odcinki można było oglądać w
praktycznie dowolnej kolejności nie tracąc przy tym kontekstu sytuacji, o tyle
powstały czterdzieści lat później Star
Trek: Deep Space 9 w swoich końcowych sezonach zaczął momentami przypominać
podzielony na odcinkowe segmenty film. Podobną transformację w sposobie
opowiadania historii przeszły amerykańskie komiksy głównego nurtu, z dawna
tworzone tak, by zamknąć jedną historię w dwudziestu stronach, dziś
dostosowywane są do trybu wydawniczego, w którym co sześć zeszytów trafiają na
półki księgarń i sklepów komiksowych jako kolejne tomy, łatwo dostępne do
dystrybucji i nadrobienia w sytuacji, gdy jakiś czytelnik zechce wskoczyć do
jakiejś serii. Rozwój Internetu i cyfrowych platform dystrybucji filmów, gier,
seriali i komiksów jedynie spotęgował ten proces. Mogąc swobodnie i
bezproblemowo nadrabiać teksty kultury, które umknęły nam pięć, dziesięć lat
temu, potrzeba nowego jest mniej odczuwalna, a samo nowe – mniej potrzebne.
Drugim czynnikiem jest dominacja
neoliberalizmu jako systemu ekonomiczno-społecznego na niemal całym świecie i
właściwie w całym naszym kręgu kulturowym. Neoliberalizm to nieprzerwany wzrost
– więcej pieniędzy, większe budżety, większe przychody, większe oczekiwania.
Współczesna kultura popularna generuje więcej przychodu niż kiedykolwiek
wcześniej – a im większe pieniądze tym mniejsza skłonność do eksperymentów, a
większa ostrożność w finansowaniu kolejnych projektów. A to oznacza opieranie
się na sprawdzonych schematach – jeśli coś sprzedało się raz, istnieje większe
prawdopodobieństwo, że sprzeda się po raz kolejny, w nieco innej formie. To z
kolei oznacza sequele, retellingi, remake’i, restarty i całą resztę tego
procesu zapętlania kultury masowej. Oczywiście w praktyce nie wygląda to tak
różowo. Na każde Marvel Cinematic Universe przypada kilka nieudanych prób
powołania do istnienia samonapędzającej się narracyjnie spójnej struktury.
Problem polega na tym, że najwyraźniej ten paradygmat na dobre już wrósł w
sposób myślenia o wysokobudżetowej rozrywce. Oznacza to, że nowe opowieści,
wymykające się znanym i utartym narracjom, starające się oddać współczesne lęki
i aspiracje spychane są niżej, tam gdzie nie będą miały szans odpowiednio
wybrzmieć.
W żadnym razie nie oznacza to, że nasza
kulturowa rzeczywistość totalnie utknęła w zaklętym kręgu retellingów, od
którego nie ma ani ucieczki, ani wyjątków. Oznacza to tylko tyle, że – a z tym
poglądem można się oczywiście kłócić – nieustanna reprodukcja przeszłości jest
dominującym zeitgestem, że ten
konkretny okres XXI wieku (czy gdziekolwiek postawimy tę umowną granicę)
definiowany będzie w kontekście kulturowego odtwarzania przeszłości. Jeszcze
raz – nie oznacza to, że będzie to jedyny
kontekst. Nawet w kinie mainstreamowym mamy przecież do czynienia z
oszałamiającym sukcesem pełnometrażowych animacji 3D, w którym to medium
sequele czy adaptacje wcześniej stworzonych opowieści są raczej wyjątkiem niż
regułą (aczkolwiek to się zaczyna powoli zmieniać – sukcesy kolejnych odsłon
serii Toy Story czy Cars sugerują, że pętla zaklętego kręgu
prędzej czy później zaciśnie się i na tej szyi). Zwraca na to uwagę Jack
Halberstam w swojej książce Przedziwna
sztuka porażki, wskazując na to, w jaki sposób stosunkowo świeża estetyka
tych tworów stymuluje kreatywność ich autorów, a powszechne w nich celebrowanie
niezdarności i nieudactwa wychodzi na przekór współczesnym trendom społecznym
skupionym na doktrynie sukcesu.
Czy to źle? Czy powinniśmy się wstydzić
tego, że zamiast sięgać po Nowe przyjmujemy przypudrowane nieco i odświeżone w
HD Stare? No cóż… nie. Nie sądzę, nie uważał tak również Mark Fisher.
Hauntologiczna analiza "utraconej przyszłości" w takim ujęciu jest summa
summarum tylko interpretacją pewnych zachodzących w naszym świecie zjawisk
– interpretacją, którą można kupić albo nie. Ja ją kupuję, ale nawet to nie
obliguje mnie do wartościowania tego zjawiska w kategoriach „dobre/złe”. Nie
istnieje żadna modelowa ścieżka rozwoju kultury, od której odstępstwo jest
wymagającym jak najszybszej korekty krokiem w ślepą uliczkę. Jeśli spowolnienie
wytwarzania się nowych estetyk i form kulturowych, powrót do niegdysiejszych
wyobrażeń przyszłości i próby ich rewitalizacji są dla nas w tym konkretnym
momencie historii tak bardzo atrakcyjne, to musi być tego jakiś powód.
Poza tym, prędzej mnie diabli wezmą niż
zrezygnuję z lo-fi hip hopu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz