fragment grafiki autorstwa Bena Lo, całość tutaj. |
Ludzie, którzy regularnie odwiedzają facebookowy profil Mistycyzmu Popkulturowego pewnie już o tym wiedzą, ale pozostałym należy się
słowo wyjaśnienia. Otóż stosunkowo niedawno sprawiłem sobie czytnik ebooków. Od
dawna nosiłem się z zamiarem kupna takiego gadżetu i w końcu się przemogłem. I
nie żałuję – Kindle to bardzo poręczne urządzenie. Polecam każdemu, komfort
czytania wzrasta niepomiernie. W czytaniu tradycyjnych książek irytują mnie
sytuacje, gdy mam do czynienia z opasłymi tomiszczami, których najzwyczajniej w
świecie nie da się wygodnie czytać. Nie można się położyć na plecach, bo ciężar
woluminu sprawia, że na dłuższą metę jest to męczące, a i inne pozycje poza
„szkolną” bywają problematyczne. Kiedy dochodzi się do półmetka, trzeba się
siłować ze stronicami, żeby móc doczytać fragmenty tekstu uciekające w głąb
wewnętrznej strony grzbietu – a grozi to przecież rozleceniem się całości albo
pokaleczeniem grzbietu, który po zakończeniu lektury wywija się w pałąk.
Strasznie nie lubię takich akrobacji i odetchnąłem z ulgą, gdy kurier przyniósł
mi w końcu Kindle’a.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po oswojeniu się z czytnikiem
było wgranie nań (tylko się nie przestraszcie) dwunastotomowego cyklu Everworld, na który chrapkę miałem
niemożebną od chwili, w której o nim usłyszałem. Autorką jest w końcu K. A.
Applegate, odpowiedzialna za mój ukochany cykl Animorphs i nie jest żadną tajemnicą, że w tworzeniu pomagał jej
Michael Grant, autor dobrze przyjętego także i w naszym kraju młodzieżowego
cyklu Gone. Do lektury skłoniły mnie
nie tylko sympatia do twórców, ale też pochlebne recenzje i opinie, sugerujące,
że jest to znacznie dojrzalsza, mroczniejsza i brutalniejsza rzecz, niż Animorphs, które też przecież nie było
żadną sielanką i potrafiło zafundować czytelnikowi wstrząs, jakiego nie
powstydziłaby się książka skierowana dla dorosłego odbiorcy.
Everworld przeczytałem
szybko, pochłaniając plus-minus jeden tom dziennie. Fraza „dwunastotomowa saga
fantasy” może na wstępie odstraszać, ale raz, że poszczególne tomy mają góra
dwieście stron, dwa – że sama treść jest skomponowana w bardzo przyjazny
czytelnikowi sposób. To jest po prostu jedna z tych rzeczy, które pochłania się
bardzo szybko, niemalże z punktu wpadając w syndrom „jeszcze jednego
rozdziału”. I zanim zacznę się rozwodzić (czy też raczej – rozpływać) nad Everworld, muszę zaznaczyć jedną rzecz –
to jest, mimo wszystkich niewątpliwych zalet, klasyczny przedstawiciel Young Adult Novel z całym
dobrodziejstwem inwentarza. Jeśli więc zdarzy mi się w toku tej notki napisać coś w stylu,
że Everworld jest mistrzowskim
cyklem, będzie to znaczyć „mistrzowski w swojej klasie”, a nie, że to drugi Władca Pierścieni. Nie ukrywajmy, YA to
jest na ogół bardzo zła literatura – więc tym bardziej należą się autorce brawa
za to, że w ramach takiego gatunku udało się jej napisać tak znakomitą opowieść.
Albowiem Everworld jest znakomity.
Jasne, w kilku miejscach wyraźnie niedomaga. Zdarza mu się przynudzać, czasem
trafiają się w nim motywy i wątki – czy nawet całe tomy – które są w oczywisty
sposób zapychaczami mającymi na celu zdekompresować fabułę do objętości
wymaganej przez wydawcę. Everworld wygrywa
jednak tymi elementami, które dla mnie mają największe znaczenie – kreacją
bohaterów i świata przedstawionego.
Zacznijmy od tego drugiego. Fabuła Everworld obraca się wokół alternatywnej rzeczywistości powołanej
do istnienia przez mitycznych bogów, którzy postanowili opuścić Stary Świat
(czyli naszą rzeczywistość) i przenieść się do nowego, zbudowanego od początku (czyli
do tytułowego Everworldu). Dzięki temu mamy do czynienia z rzeczywistością, w
której koegzystują bóstwa skandynawskie, azteckie, egipskie, greckie i wiele
innych, razem z całym korowodem istot mitycznych, takich jak centaury, syreny,
trolle, smoki, olbrzymy i tak dalej. Mało? Oprócz bóstw do Everworldu trafiły też inne
mitologicznie postaci, z Merlinem i Rycerzami Okrągłego Stołu na czele. Mało?
Każdy z panteonów – grecki, egipski, skandynawski – dodatkowo zabrał ze sobą
pewną ilość swoich wyznawców, dzięki czemu już w pierwszym tomie jesteśmy
świadkami wielkiej bitwy pomiędzy Wikingami i Aztekami. Mało? Do tej osobliwej
krainy przedostały się też bóstwa z innych planet, oczywiście wraz ze swoimi
wyznawcami, co oznacza, że po Everworldzie pałętają się co najmniej dwie różne
rasy kosmitów. Mało? Dorzućmy do tego
fakt, że jednym z tych kosmicznych bóstw jest niejaki Ka Anor, potężna istota
żywiąca się innymi bogami, której egzystencja zagraża wszystkich nieśmiertelnym
mieszkańcom Everworldu. Mało? Loki – tak, ten
Loki – wpada na plan otwarcia wrót międzywymiarowych i ucieczkę z powrotem do
Starego Świata, by uniknąć pożarcia przez rosnącego w siłę Ka Anora. W tym celu
porywa Sennę, nastolatkę z Chicago, która dysponuje pewnymi umiejętnościami
magicznymi, dzięki czemu może być wykorzystana jako pomost pomiędzy obiema
rzeczywistościami. W trakcie tego wydarzenia obecni na miejscu David (chłopak
Senny), Christopher (były chłopak Senny), April (przyrodnia siostra Senny) i
Jalil (znajomy Davida, choć też powiązany z Senną) również zostają wciągnięci
do Everworldu. Mało? Okazuje się, że Senna ma własne plany odnośnie Everworldu,
które ochoczo wciela w życie, manipulując nastolatkami,
które tam trafiły. Mało? Jest tego jeszcze więcej, ale nie chcę popaść w zbyt
daleko idące spoilery, więc póki co – wystarczy.
Kreacja świata przedstawionego po prostu miażdży. Czytając Everworld nigdy nie byłem pewien, co się
za chwilę wydarzy. Applegate ma świetną wyobraźnię i potrafi nawet ograne
motywy przetworzyć w taki sposób, że wyglądają na świeże i w jakiś sposób
odkrywcze. Sam pomysł na alternatywny świat, w którym koegzystują bóstwa
rozmaitych panteonów nie jest może czymś specjalnie wymyślnym (Gaiman i setki
jego naśladowców przerobili już ten temat od góry do dołu), ale autorka
szpikuje Everworld mnóstwem fabularnych gadżetów. Choćby taki patent – w
Everworldzie mieszkają zarówno bóstwa greckie, jak i rzymskie. I oba panteony
pałają do siebie szczerą nienawiścią. Pomysł idealny w swej prostocie i mający
w sobie duży potencjał. Albo w pewnym momencie, kiedy do akcji wkracza Merlin
(rzecz dzieje się na zamku, w czacie uczty) i zmienia upieczone, przyrządzone
zwierzaki w zombie, które atakują Lokiego. Takich zaskakujących smaczków jest w
sadze mnóstwo i sprawiają one, że Everworld
czyta się z niegasnącym zainteresowaniem, czym jeszcze autorka nas
zaskoczy. Niektóre tomy to właściwie
czysty, narkotyczny trip – jak na przykład Brave
the Betrayal, w którym spotykają się kosmici, wikingowie, bóstwa
afrykańskie i piątka mieszkańców Chicago, a wszystko dzieje się w miejscu,
które ma „odwrócone” kolory. Ja wiem, że brzmi to dziwacznie, ale uwierzcie – w praktyce sprawdza się świetnie.
Bohaterowie. Ci są, jak to u Applegate, znakomici. Każde z
nich ciągnie swój własny zestaw motywów, każde z nich ma złożoną osobowość i
każde z nich można za coś polubić, albo przynajmniej na jakimś poziomie
sympatyzować. Nie wspomniałem o jeszcze jednej ważnej rzeczy – choć bohaterowie
utknęli w Everworldzie, to jednak w jakiś sposób nadal żyją w Starym Świecie.
Za każdym razem kiedy zasypiają, ich świadomość przepływa do ich drugiego „ja”
spokojnie żyjącego swoim codziennym życiem. Dzięki temu zabiegowi autorka może
upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, bo walkę o przetrwanie w obłąkanej
Nibylandii (bo beztroska przygoda jakiej można by się spodziewać po tego typu
książkach to bynajmniej nie jest) może poprzetykać migawkami ze zwykłego życia
nastolatków. A że w Starym Świecie też dzieją się ważne fabularnie i
interesujące rzeczy, jest podwójnie fajnie.
Ale przejdźmy do bohaterów. David jest nieformalnym
przywódcą grupy. We wczesnym dzieciństwie David został zgwałcony na obozie wakacyjnym
przez jednego z opiekunów – nieprzepracowana trauma i wstyd sprawiają, że
chłopak cały czas odczuwa przymus udowadniania sobie i innym swojej odwagi i niezłomności
charakteru, choć wewnętrznie jest zdewastowany i traktuje życie w Everworldzie
trochę jak ucieczkę przez rzeczywistością. Cały ten wątek związany z gwałtem został
przez Applegate przedstawiony mocno, jednoznacznie, ale bez przesadnego
epatowania dosłownością. Wiedziałem, że Applegate jest właściwą osobą do
odpowiedniego obchodzenia się z tego typu motywami, ale i tak trochę bałem czy
ten aspekt charakteryzacji Davida nie skanibalizuje całej jego postaci. Na
szczęście okazało się, że nie – David pozostaje postacią wielowymiarową.
Ponadto chłopak jest beznadziejnie zakochany w Sennie, która bez najmniejszych
skrupułów to wykorzystuje, przez co pozostali traktują Davida z nieufnością.
Postać Jalila z kolei autorka wywiodła z dość wyświechtanego
archetypu czarnoskórego nerda i kumpla głównego bohatera, ale znów przerabiając
go po swojemu. Jalil jest racjonalistą totalnym, głęboko przeświadczonym o
możliwości naukowego wytłumaczenia wszelkich występujących w naturze procesów –
nietrudno się zatem domyśleć, jakim wstrząsem jest dla niego egzystencja w
wymykającym się wszelkim próbom zrozumienia Everwroldzie. Jego obsesyjne wręcz
pragnienie tłumaczenia wszystkiego też ma swoje powody. Jalil cierpi bowiem na
nerwicę natręctw i właśnie w chłodnym racjonalizmie poszukuje choćby namiastki
kontroli nad samym sobą – kontroli, którą traci przez swoją chorobę. Co jeszcze
ciekawsze, w Everworldzie jego nerwica natręctw ustępuje. Ku niezadowoleniu
Senny, która tę ułomność planowała wykorzystać do manipulowania Jalilem. Choć mimo wszystko próbuje i zarysowany pomiędzy nimi konflikt jest bardzo mocnym punktem programu.
Christopher jest nihilistą, łagodnym ksenofobem i homofobem
(takim w stylu „nie mam nic przeciwko czarnym i gejom, byle nie na moich
oczach”) gęsto sypiącym niepoprawnymi politycznie dowcipami oraz początkującym
alkoholikiem. W trakcie swojego pobytu w Everworldzie zmuszony jest przewartościować
niektóre swoje dotychczasowe poglądy – jego wątki obracają się właśnie wokół
tematów dyskryminacji, rasizmu, antysemityzmu i homofobii. Chłopak w pewnym momencie
zaczyna rozumieć, że od niewinnych żarcików o czarnuchach i pedałach do
drukowania ulotek ze swastykami droga jest zaskakująco niedaleka i nagle, zupełnie niespodziewanie, można
trafić pomiędzy ludzi, dla których zabicie kogoś tylko z powodu jego inności
jest powodem do przechwałek. A próby zrobienia kroku w tył, odżegnania się od
tego środowiska mogą spowodować, że bliscy ludzie zaczynają cierpieć. Bo w
pewnym momencie nie ma już drogi odwrotu, bo kto nie z nami, ten przeciw nam,
bo nienawiść jest czymś, co pochłania człowieka do cna. I autorka robi tu po
prostu fenomenalną rzecz – nie opowiada nam o tym. Ona nam to pokazuje. Krok po
kroku. Mało kiedy w powieściach młodzieżowych można zobaczyć tak mądrą lekcję
szacunku i tolerancji – nie poprzez nachalny dydaktyzm, tylko ukazanie w
bardzo realny sposób, jak eskaluje nienawiść i pogarda dla innych.
Na tle powyższych April, przyrodnia siostra Senny, wypada
nieco gorzej. To znaczy, owszem, konstrukcja tej postaci ma niezły potencjał,
ale odnoszę wrażenie, że autorce w pewnym momencie zabrakło pomysłu na jakieś interesujące
pociągnięcie tych wątków. Przynajmniej do pewnego momentu - w końcowych tomach Everworld, dzieje się coś
niesamowicie wręcz spoilerowego, co radykalnie wywraca na lewą stronę nasze
zapatrywanie się na April, ale przez większość czasu jest… po prostu bardzo
dobrze. Nie tak dobrze jak w przypadku pozostałych bohaterów, ale wciąż bardzo
dobrze. April jest pacyfistką, feministką, wegetarianką i głęboko wierzącą
chrześcijanką – szczególnie ten ostatni aspekt wydaje się interesujący,
ponieważ w świecie zamieszkanym przez liczne bóstwa mitologiczne, nieuniknione
wydaje się pytanie o to, na ile realny jest chrześcijański Bóg. Z powodu swojej
wiary często wchodzi też w konflikt z Jalilem, chociaż, paradoksalnie, ta dwójka
wydaje się być ze sobą bardzo związana emocjonalnie i w jakiś sposób sobie
bliska. No i najważniejsze – April nienawidzi Senny, która z kolei otwarcie
gardzi swoją przyrodnią siostrą. Co też będzie miało swoje reperkusje.
No i jest w końcu Senna. O, Thorze (i inni bogowie
Everworldu), jak ja wam dziękuję za Sennę! Już dawno nie odczuwałem tak silnej więzi
emocjonalnej z postacią literacką. Nienawidzę Senny, ponieważ jest
makiaweliczną suką, która bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje wszystkich i
manipuluje wszystkimi. Uwielbiam Sennę, ponieważ jest makiaweliczną suką, która
bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje wszystkich i manipuluje wszystkimi. Senna cały czas knuje, kręci, kalkuluje i manipuluje, pod pozą uduchowionej, bujającej w obłokach oudsiderki kryje się lodowaty intelekt i brak jakichkolwiek zahamowań moralnych w drodze do osiągnięcia celu. Jeśli jesteś w pobliżu Senny, to możesz być pewien, że ona ma wobec ciebie plany i wykorzysta cię bez mrugnięcia okiem. To
jest jedna z tych postaci, które w jednym i tym samym momencie chciałoby się
wytargać za włosy, udusić i zrzucić ją na dno przepaści oraz przytulić,
pogłaskać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. To taka postać, o której aż
chce się pisać łzawe i emocjonalne fanfiki. Senna została we wczesnym
dzieciństwie porzucona przez matkę i wychowała się w rodzinie jej biologicznego
ojca. Niekochana, odseparowana od reszty ludzi, sparaliżowana emocjonalnie,
dysponująca umiejętnościami magicznymi, których nie rozumiała, Senna dorastała,
coraz mocniej pożądając władzy i kontroli nad wszystkim. Po trafieniu do
Everworldu, gdzie jej magiczne moce rosły z każdą chwilą, zaczęła wcielać w
życie swój makiaweliczny plan, w równej mierze korzystając ze swoich
nadnaturalnych umiejętności, jak i z intelektu i nadzwyczajnych umiejętności
manipulacyjnych. No po prostu super postać, wobec której nie da się zachować
obojętności.
I weźmy teraz tych wszystkich straumatyzowanych,
powykręcanych przez życie bohaterów, zbierzmy ich do kupy, wrzućmy do alogicznego świata równoległego, gdzie dosłownie wszystko chce ich zabić i każmy im
kooperować. Spora część akcji nakręcana
jest właśnie przez wzajemne konflikty. To nie jest Animorphs, gdzie wszystkie dzieciaki wspierają się nawzajem,
zgadzają się ze sobą i każdy tom kończy się (metaforycznym) grupowym uściskiem.
Tarcia pomiędzy bohaterami Everworld są
na porządku dziennym, niektórzy członkowie osobliwej drużyny otwarcie się nie
lubią (i wszyscy nienawidzą Senny), ale z różnych powodów skazani są na
wzajemne towarzystwo. W sumie bardzo dobrze, że tak się dzieje, bo sam wątek
główny jest dość… generyczny. Przez większość czasu bohaterowie pałętają się od
jednego panteonu do drugiego i przeżywają dość proste konstrukcyjnie przygody.
Prawdziwa fabuła dzieje się na ogół gdzieś w tle. Dopiero pod koniec akcja
nabiera rozpędu, wszelako zakończenie może rozczarowywać. Głównie z tego
powodu, że autorka zostawiła sobie kilka uchylonych furtek na okoliczność
ewentualnego ciągnięcia serii, do czego niestety nigdy nie doszło.
Czyli tak – mamy świetnie skonstruowany (do teraz aż się
dziwię, jak pomimo ogólnej bizarrowatości to wszystko tak ładnie ze sobą
współgra i się nie gryzie), rozbudowany świat przedstawiony, dopracowanych, wielowymiarowych
bohaterów, mnóstwo trudnych tematów, z których żaden nie został potraktowany
po macoszemu i naprawdę dobre rzemiosło pisarskie. I Sennę. O, rany, przede
wszystkim Sennę. Raz jeszcze powtarzam – to nie jest żadna wybitna literatura.
Ale Everworld, będąc literaturą
wybitnie niewybitną, jest zarazem jedną z najlepszych sag fantasy, jakie w
życiu przeczytałem i jednym z najlepszych YA, z którymi miałem styczność.
Polecam mocno.
Kupię, poczytam. Senna mnie przekonała.
OdpowiedzUsuńSenna jest mistrzowska. I jej (DROBNY, ACZ ZACHĘCAJĄCY SPOILER) specyficzne stosunki z matką, która również pojawia się w pewnym momencie na arenie wydarzeń (KONIEC DROBNEGO, ACZ ZACHĘCAJĄCEGO SPOILERA) po prostu wygrywają.
OdpowiedzUsuń