piątek, 15 listopada 2013

Europa made in Japan

fragment grafiki autorstwa Luizy Ho, całość tutaj.

Obejrzałem w końcu FullMetalAlchemist: Brotherhood, serię anime stworzoną na podstawie mangi FullMetal Alchemist autorstwa Hiromu Arakawy. Nie była to pierwsza ekranizacja tego komiksu – w 2003 roku ukazała się inna adaptacja FMA, nazwana po prostu FullMetal Alchemist. Różniła się ona znacząco od mangowego pierwowzoru, choć większość początkowych wydarzeń była zbieżna. Brotherhood zaczął powstawać w chwili, w której autorka mangi kończyła już pracę nad swoją najpopularniejszą serią, toteż nowsza ekranizacja jest wierna materiałowi źródłowemu od początku do końca – może tylko czasami zmieniając kolejność prezentowanych zdarzeń (choć nie ich chronologię). W niniejszej notce będę się odnosił do wszystkich trzech FullMetali – zarówno do mangi (której przeczytałem przeszło połowę), jak i ekranizacji (widziałem obie w całości), za bazę przyjmę jednak najnowsze anime. Z tego powodu wpis może się wydawać nieco nieskładny, za co z góry przepraszam. Postaram się też ograniczyć spoilery do absolutnego minimum.

Muszę się do czegoś przyznać – w moim późnogimnazjalnym/wczesnolicealnym okresie życia czytałem mangi, oglądałem anime i kupowałem magazyn Kawaii. Wiem, że się może wydawać wstrząsające w świetle tego, w jaki sposób dzisiaj odnoszę się do japońskiej popkultury. Nie umiem tego wyjaśnić, nie zaistniał żaden gwałtowny regres czy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Po prostu z upływem czasu czytałem i oglądałem coraz mniej mangi i anime, coraz bardziej zwracałem się w stronę komiksu europejskiego i amerykańskiego, brytyjskich seriali telewizyjnych, francuskiej animacji… i pewnego dnia, odpalając jakąś serię anime coś w moim umyśle zrobiło „meh!” i pewien etap w moim życiu dobiegł końca. Od tamtej pory owe „meh!” towarzyszyło mi za każdym razem, gdy sięgałem po jakiś japoński komiks czy animację, po barokowości i wysublimowaniu komiksów frankofońskich azjatycki styl rysunku wydał mi się absurdalny i karykaturalny. Podobnie sposób prowadzenia narracji, który nagle okazał się kompletnie do mnie nieprzemawiający. Dlatego bardzo prosiłbym o nieprezentowanie pod niniejszą notką komentarzy zawierających sobie frazę „W takim razie obejrzyj sobie…”, ponieważ najprawdopodobniej już oglądałem albo przynajmniej próbowałem oglądać większość popularniejszych anime. Poza tym – gdy deklaruję swoją niechęć do anime to nie jest to jakaś zakamuflowana prośba o przedstawienie mi czegoś, co ma mnie przekonać i przeciągnąć na właściwą stronę.

Po obejrzeniu FMA:B doszedłem do interesującego wniosku – niejednego zresztą, ale do tego jeszcze dojdziemy – o ile mangowa stylistyka jest dla mnie absolutnie nie do strawienia, o tyle powinienem jednak od czasu do czasu zacisnąć zęby i obejrzeć jakieś anime albo poczytać mangę. Ot, żeby nie zgnuśnieć i nie zahermetyzować się w jednym kręgu kulturowym, nie stracić perspektywy - albo wręcz nabrać nowej. Brotherhood był w tym o tyle przydatny, że w warstwie estetycznej zdaje się bardzo dużo czerpać z europejskiego mempleksu i w pewnym stopniu uświadomił mi, jak nasz kontynent i jego historia wyglądają oczami mieszkańca Kraju Kwitnącej Wiśni. Ostatecznie akcja FullMetal Alchemist rozgrywa się w rzeczywistości do złudzenia przypominającej któreś z europejskich mocarstw z początku XX wieku. Autorka mangi najwyraźniej wzorowała się na Wielkiej Brytanii, choć sytuacja geopolityczna Amestris pasuje bardziej do Niemiec. Rząd tego mocarstwa nosi znamiona wojskowej dyktatury, zaś agresywna polityka międzynarodowa i czystki etniczne narzucają silne skojarzenia z Trzecią Rzeszą.

Mój pierwszy problem z FMA – w różnej mierze dotyczy to wszystkich trzech produkcji – polega na tym, że cały ten europejski mempleks zostaje potraktowany w dużej mierze po macoszemu i raczej tylko na poziomie estetycznym. O ile bohaterowie noszą europejskie – głównie angielskie – nazwiska, podają sobie ręce zamiast się kłaniać (przynajmniej z początku, później twórcy anime zdają się o tym zapominać), o tyle ich zachowanie niczym nie odbiega od zachowań typowych postaci z większości anime. Podobnie alchemiczna zasada równowartej wymiany, która pełni ważną rolę w mitologii serialu, stając się czymś w stylu filozofii życiowej większości bohaterów, więcej ma wspólnego z karmiczną sprawiedliwością czy też równowagą Yin i Yang, niż chrześcijańskim „A kiedy ktoś chce się z tobą sądzić i zabrać twoją suknię, oddaj mu i płaszcz” (Mt 5,40). O chrześcijaństwie wspominam z tego powodu, że w FullMetal Alchemist pojawia kilka silnych nawiązań do tradycji judeochrześcijańskich, ale znów – są one tylko fajnymi fabularnymi gadżetami pokroju homunkulusów biorących swoje imiona od grzechów głównych. To jest, jak zauważyłem, znamienne dla japońskich twórców popkultury, zawierać w swoich dziełach nawiązania do innych kultur na bardzo płytkim, trywialnym poziomie estetyki – podczas gdy w sytuacji odwrotnej, zachodni twórcy, jak mi się zdaje, przejawią chęć zgłębienia także sposobu myślenia, filozofii i uwarunkowań kulturowych. Nie twierdzę, że japońskie podejście jest w jakiś sposób szkodliwe czy niepoprawne, bo to autonomiczna twórczo decyzja na poziomie koncepcyjnym – ubrać japoński sposób myślenia, kreowania opowieści w europejskie ciuszki. Problem polega na tym, że autorka mangi, intencjonalnie lub nie, poruszyła przez to kilka drażliwych i trudnych kwestii.

Jedną z nich jest sprawa eksterminacji ludności Ishvalu. Choć autorka mangi oparła tę historię na dziejach Ajnów, to umieszczenie jej w kontekście pseudoeuropejskim musi się kojarzyć z Holocaustem. Szczególnie, że Arakawa podrzuca tu i ówdzie drobne wskazówki, na przykład ubiór patriarchy Ishvalskiego przywodzący na myśl żydowski chałat. Jest to o tyle interesujące, że większość bohaterów biorących udział w czystkach etnicznych (Roy Mustang, Maes Huges, Riza Hawkeye i naprawdę wielu innych) jest przedstawiona w sposób pozytywny, bardziej jak wspaniałe osoby, które popełniły błąd. W naszym kręgu kulturowym istnieje tendencja do popkulturowego odczłowieczania postaci odpowiedzialnych za czystki etniczne, a jakakolwiek relatywizacja najczęściej budzi duże kontrowersje, stąd ten wątek może deprymować zachodniego odbiorcę. Koncepcja Boga przedstawiona w FMA (manga i drugie anime – w pierwszym ten wątek pominięto) także kłóci się z europejskim wyobrażeniem o Stwórcy. Trudno mi jest o tym pisać bez uciekania w potężne spoilery, ale wystarczy wspomnieć, że Bóg w świecie FullMetal Alchemist nie jest bytem jednoznacznie dobrym – w istocie ma bardzo upiorną, przerażającą reprezentację fizyczną przywodzącą na myśl któregoś z Wielkich Przedwiecznych, niż dobrotliwego staruszka z brodą siedzącego na chmurze i przyglądającego się maluczkim z wysokości.

Głównym tematem fabuły FMA jest nie tyle spirytualizm – zakręcony, tajemniczy i ewidentnie w modnej wersji pop – co próba odkupienia własnych grzechów z przeszłości. Obaj główni bohaterowie podróżują po świecie, by odzyskać swoje ciała utracone wskutek złamania alchemicznego tabu ludzkiej transmutacji, ambitny wojskowy Roy Mustang chce objąć władzę nad krajem, by uniknąć rzezi i czystek etnicznych, w jakich sam musiał brać udział, ojciec Eda i Ala także ma zaszłe sprawy, za które musi odpokutować. Jako, że na drodze stają im homunkulusy, które reprezentują chrześcijańskie grzechy główne (choć przynajmniej niektóre z nich są przedstawione w sposób bardzo niejednoznaczny moralnie) cała opowieść w warstwie metaforycznej przybiera postać wręcz moralitetu. Oczywiście jest to moralitet, w którym bohaterowie biegają po ścianach, prowadzą długie walki przeplatane jeszcze dłuższymi rozmowami i slapstickowe, antyklimatyczne wstawki „komediowe”, które pasują tam jak pięść do nosa.

Ale, ale – mimo  wszystko, nie uważam FMA za słabą opowieść. Wyjąwszy może pierwszą ekranizację, którą dość szybko dopadł paskudny kryzys tożsamości, zarówno manga, jak i drugie anime to zaskakująco niezłe fabuły. Bardzo złożone, momentami błyskotliwe z bardzo silnym punktem, jakim są bohaterowie. Arakawa ma naprawdę spory dryg do kreowania zróżnicowanych, intrygujących i dających się lubić bohaterów i z tego drygu korzysta. Momentami jednak przesadza, co jest szczególnie odczuwalne w finale opowieści, który jest nieprzyzwoicie wręcz rozwleczony pomiędzy kilkanaście przeplatających się wątków. To sprawia, że akcja, choć dynamiczna i angażująca emocjonalnie, wlecze się jak mucha w smole. Tego jest po prostu za dużo, percepcja odbiorcy przeskakuje pomiędzy kolejnymi wątkami i nagle w precyzyjnie zaplanowaną intrygę wkrada się chaos. Wielki finał opowieści i jej punkt kulminacyjny jest w anime rozwleczony na jakichś piętnaście odcinków i muszę przyznać, że przez grubo połowę z nich odczuwałem znużenie przemieszane z konfuzją. Strasznie mi zależało na tym, żeby oni w końcu przestali się lać i przeszli do rzeczy. Może to jest też powód, przez który odebrałem zakończenie jako nieco rozczarowujące. Taka dekompresja fabuły nie służy niczemu, a tu mieliśmy tego aż za dużo.

Mimo to, polecam. Zapewne wielbiciele japońskiej popkultury ocenią FMA lepiej, niż ja. A ja uważam, że to ponadprzeciętna rozrywka w interesującej oprawie estetycznej z naprawdę fajnymi bohaterami. I warto się z nią zapoznać, nawet jeśli jest się mangowym hejterem. Słowo mangowego hejtera. Wszystkie sześćdziesiąt cztery odcinki, składające się na FullMetal Alchemist: Brotherhood obejrzałem w ciągu niespełna tygodnia, poświęcając temu serialowi każdą wolną chwilę. Po zakończeniu czułem fizyczne niemal wyczerpanie - już dawno nie fundowałem sobie podobnego maratonu. I to chyba najlepiej świadczy o FMA. A jeśli macie szansę przeczytać mangę - zróbcie to.

10 komentarzy :

  1. Obejrzyj koniecznie Monstera. Znakomite anime (ciągle zabieram się, żeby napisać o nim na blogu), na poważnie biorące europejskość, z rewelacyjną fabułą. Mimo swojej świetności raczej słabo lubiane w mangowym światku (przynajmniej tak było parę lat temu, kiedy lurkałem na ich fora). Na zahętę opening:
    http://www.youtube.com/watch?v=RvQbqFQJC1Y

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja mangę czytałam i strasznie ją lubię, właśnie za to, że nie wygląda na adresowana do mnie, a jednak wciąga. Gdybym miała jednak wybierać, to poleciłabym "Eden!" Znasz?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest jeszcze film FMA, o tyle w temacie że bohaterowie trafiają do naszego wszechświata w l20 do Weimarskich Niemiec, gdzie trafiają na nazistów i Thule a także trafiają na Fritza Langa .Owe nawiązywanie do innych kręgów kulturowych czasem jednak im wychodzi zwłaszcza w ekranizacjach typu "Mała Księżniczka" czy wariacjach na tematy historyczne np."Lady Oskar"

    OdpowiedzUsuń
  4. Prosiłem w notce - bez polecanek. Ja Was naprawdę bardzo proszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to nie polecanki tylko przykłady ;)

      Usuń
    2. Dobra, dobra. Znam te wasze sztuczki.

      Usuń
    3. No co ty, mocno naukowego SF z wojną i narkotykami w tle nie przeczytasz? :D

      Usuń
    4. Nie podchodź mnie z tej strony.

      Usuń
  5. FMA to taki złoty środek i wydaje mi się, że właśnie w tym tkwi jego popularność. Z jednej strony nie ucieka od poważniejszych wątków (jak np. wątek Shou Tuckera), z drugiej wciąż jeszcze można znaleźć w serialu mnóstwo żartów i gagów. Ot, produkcja która ma szansę trafić do naprawdę różnej grupy odbiorców, co jest niewątpliwie jedną z jej głównych zalet.

    OdpowiedzUsuń
  6. A czytałeś/widziałeś... no dobra, nie będę:D. Zamiast tego przyznam, że mam dość podobnie - dawniej wydawałam fortunę na mangi oraz kawajce i marzyłam o obejrzeniu tytułów, o których mogłam tylko przeczytać. Później przybył INTERNET i już mogłam oglądać to co chciałam, czytać skanlacje i... jakoś przestało mi zależeć. Wolę obejrzeć epizod ulubionego serialu czy film niż anime, przeczytać książkę niż mangę. Co prawda, od czasu do czasu coś tam jeszcze z rejonów m&a pochywcę, ale bez dawniej ekscytacji. Stara i zgorzkniała jestem, chlip!
    A samo FMA lubię, tzn mangę, za anime nigdy się nie wzięłam i już raczej się nie wezmę.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...