fragment okładki całość tutaj. |
The Extreme to dwudziesty piąty tom serii i zarazem piąty, którego narratorem jest Marco. Jest to również pierwszy tom, którego autorką jest nie Katherine A. Applegate (oraz jej mąż), tylko wynajęty przez wydawnictwo Scholastic autor widmo. Nie wspominałem jeszcze o autorach widmach, prawda? No cóż... Dziś takie sytuacje są już nieco rzadsze, jednak w latach dziewięćdziesiątych, gdy w tym segmencie rynku książkowego bardziej liczyła się ilość, niż jakość, serie powieści młodzieżowych na ogół pisane były rotacyjnie przez grupę autorów pod jednym nazwiskiem twórcy albo twórczyni cyklu. W tym wypadku autorka nie miała problemów z utrzymaniem tempa – po prostu wydawnictwo chciało, by Applegate zainicjowała kolejną młodzieżową serię, ponieważ swego czasu Animorphs był prawdziwą maszynką do produkowania pieniędzy. Applegate stworzyła aż dwa (niezależne fabularnie od Animorphs) nowe cykle powieściowe dla wydawnictwa – fantastycznonaukowe Remnants oraz Everworld, o którym mam oddzielną notkę, a który gatunkowo najłatwiej byłoby zakwalifikować jako new weird. Początkowo autorka chciała przekazać pisanie obu tych serii w ręce autorów widm i ponownie skupić się na Animorphs, jednak z tych czy innych przyczyn stało się odwrotnie – Applegate (w duecie z mężem, Michaelem Grantem) poświęciła się tworzeniu wymienionych wyżej serii pobocznych i do Animorphs (nie licząc dwóch tomów) wróciła dopiero pod sam koniec, by kilkoma finałowymi książkami skonkludować serię.
Czeka nas teraz zatem długi maraton powieści napisanych przez różnych innych autorów i autorki, siłą rzeczy jakość kolejnych tomów będzie się wahała. Applegate oczywiście cały czas nadzorowała kierunek, w którym podąża seria, jednak jej zaangażowanie wahało się od zwykłego zatwierdzania rysów scenariusza do – w jednym, szczególnie spektakularnym przypadku – wkroczenia do akcji i przepisania zakończenia jednej z powieści na mniej kretyńskie. O każdym autorze widmie postaram się napisać kilka słów... o ile w ogóle będzie cokolwiek do napisania, bo najczęściej są to osoby bez indywidualnego dorobku literackiego. Prawdopodobnie tak jest i w tym przypadku. Autorem The Extreme jest Jeffrey Zeuhlke – takie przynajmniej nazwisko widnieje w stopce redakcyjnej. Zguglanie tego autora nie dało niestety żadnych rezultatów – wszelkie informacje o nim są powiązane wyłącznie z Animorphs. Istnieje jednak autor książek dla dzieci nazywający się Jeffrey Zuehlke, zajmujący się raczej nieambitnymi utworami dla maluchów w wieku przedszkolnym, jednak nie dokopałem się do informacji, czy to jedna i ta sama osoba. Możliwe, bo redakcja w Scholastic dość często przekręcała nazwiska osób pracujących przy jej publikacjach (szybkie tempo wydawania poszczególnych tomów raczej nie pozwalało na dopieszczanie detali). Co prawdopodobnie i tak nie ma wielkiego znaczenia, bo możliwe, że to jedynie pseudonim jeszcze jakiegoś innego autora, ale daje tu osobie znać moja natura szperacza i... ale może dajmy temu spokój i przejdźmy do samej fabuły.
Powieść zaczyna się dość standardowo – gdybym nie wiedział, że pisana jest przez kogoś innego, bez problemu dałbym się nabrać na to, że jest to dzieło Applegate (zgaduję, że autorka stosunkowo uważnie doglądała przynajmniej kilku pierwszych domów pisanych przez osoby trzecie). Marco został zaproszony na randkę przez koleżankę ze szkoły. Koleżanka ma na imię Marian i jest, wedle słów głównego bohatera, najpiękniejszą dziewczyną w okolicy. To jest ta dobra wiadomość. Zła wiadomość – bo oczywiście musi być jakaś zła wiadomość, w końcu mówimy tu o Marco – jest taka, że randka odbędzie się w filharmonii. Marco stosunek do muzyki klasycznej ma, w najlepszym razie, przerywany, ale hormony biorą górę i chłopak decyduje się znieść katusze muzyki klasycznej, jeśli tylko uda mu się poderwać Marian. Nie oznacza to oczywiście, że nie podejrzewa jej o bycie kontrolerką sterowaną przez siedzącego w głowie Yeerka, który próbuje w ten sposób zdemaskować naszego bohatera – w końcu po takim czasie paranoja jest drugą naturą Animorphów.
Jakiś czas później Marco rozmawia z Cassie. Randka, jak dowiadujemy się z relacji naszego lokalnego śmieszka, zakończyła się spektakularną porażką – Marco zasnął w trakcie koncertu i obudził się dopiero po jego zakończeniu, gdy publiczność, w tym Marian, dawno już wyszła. Cassie kwituje to śmiechem i ujawnia, że reszta dzieciaków śledziła dziewczynę przez trzy ostatnie dni, by sprawdzić, czy nie zapuszcza się ona w pobliże basenu Yeerków (w którym, jak przypominam, kosmici muszą zażywać regularne kąpiele, by nie zabiła ich ziemska atmosfera). Marian okazała się „czysta”. Marco nie jest poirytowany tą informacją – domyśla się, że to Jake poprosił dziewczynę, by mu o tym powiedziała i na swój sposób docenia to posunięcie. Zawsze lubię interakcje tej dwójki, mają oni zaskakująco ciekawą chemię i szkoda, że nie była ona zbyt często eksplorowana.
Do rozmowy przyłącza się Erek – jeden z nielicznych stałych sojuszników Animorphów, pacyfistyczny android pośrednio wspierający naszych bohaterów w ich walce z najeźdźcami. Pojawienie się Ereka na arenie wydarzeń zawsze jest złą wiadomością dla naszych bohaterów (bo oznaczało, że Animorphy będą musiały odwalić jakąś niebezpieczną i niewdzięczną robotę) i dobrą wiadomością dla czytelników (bo oznaczało, że Animorphy będą musiały odwalić jakąś niebezpieczną i niewdzięczną robotę). Nie inaczej jest i tym razem. Yeerkowie wpadli na wyjątkowo groźny pomysł – wystrzelą własnego satelitę, który emitował będzie na naszą planetę te same promienne, którymi najeźdźcy naświetlają się w basenach, bo umożliwi im pozbycie się ich największej przeszkody w przeprowadzeniu skutecznej inwazji na Ziemię. Bohaterowie spotykają się na farmie rodziców Cassie i, swoim zwyczajem, starannie planują całą akcję. Okazuje się, że poza ogólnymi zarysami planu Erek nie ma pojęcia, gdzie, kiedy i w jaki sposób Yeerkowie chcą wystrzelić tego satelitę. Wiadomo jedynie, że Visser Trzy będzie niedługo kontrolował przebieg prac, więc najlepszym sposobem na odkrycie detali jest szpiegowanie Vissera Trzy. Problem polega na tym, że mowa tu o najbardziej niebezpiecznej istocie w tej części Wszechświata. Śledzenie Vissera Trzy jest równie rozsądne, co surfowanie na morskich falach w czasie, gdy pływają pod nimi głodne żarłacze białe, które nadepnęły właśnie na klocek LEGO. Sytuacja nie pozostawia jednak naszym bohaterom zbyt wielu opcji, więc decydują się na to ryzyko.
Na wypadek gdyby podróż potrwała dłużej, niż jedno popołudnie, Erek i inne androidy zaoferowały swoją pomoc w udawaniu naszych bohaterów podczas ich nieobecności, chodzeniu za nich do szkoły, na zajęcia pozalekcyjne i tak dalej. Animorphy lecą zatem na pastwisko Vissera, zmieniają się w muchy i dosiadają swojego największego wroga, ot – normalka w ich codziennym życiu. Visser faktycznie szykuje się do lotu. Sprawę komplikuje fakt, że podróż – wedle słów jednego z kontrolerów – trwać będzie około trzech i pół godziny, co oznacza, że w międzyczasie nasi bohaterowie będą musieli się przemorfować, by zresetować limit czasu, jaki mogą przebywać z zwierzęcych postaciach bez zakleszczenia. To kolejne ryzyko, które muszą podjąć. Lecą zatem, cierpliwie unikają drapania się Vissera, którego obsiedli jak… no cóż, jak muchy, zaś w pewnym momencie pada ze strony Yeerka wzmianka o czymś lub kimś znanym jako „Venber”, co zdaje się mocno niepokoić Axa, który jednak nie precyzuje swoich obaw. W międzyczasie mamy również okazję zwiedzić prywatne kwatery Vissera, który okazuje się być wytrawnym koneserem sztuki, mianowicie – kolekcjonuje narzędzia tortur. By rozluźnić nieco sytuację (i wkurzyć Rachel, ponieważ czemu nie?) Marco opowiada seksistowski dowcip o blondynkach.
Animorphy dość perfidnym podstępem wywabiają strażników z miejsca, w którym się ukrywają i przemorphowują się w pośpiechu. Niestety strażnicy wracają przedwcześnie i nakrywają naszych bohaterów w trakcie tego procesu. Ax rozwala jednego z nich swoim morderczym ogonem – traf chciał, że ciachnął Taxxona, a przedstawiciele tej rasy są ultymatywnymi kanibalami, więc wróg zaczyna pożerać odcięty kawałek samego siebie… Ach, te lata dziewięćdziesiąte z wątkami rodem z filmów Tromy (autokanibalizm!) w książkach dla młodych nastolatków. Rozlega się alarm, a bohaterowie ukrywają się przed patrolującym statek kontrolerami. Yeerkowie wykminili, że nasi protagoniści ukrywają się pod postacią owadów, więc rozpoczęli rozpylanie owadobójczej trucizny. Dzieciaki ciekają na tył statku i natrafiają na jakieś dziwne stworzenia hodowane w tubach. Ax identyfikuje je jako Venberów – rasę wymarłych kosmitów, o której uczył się kiedyś w szkole. Bohaterowie szykują się do walki i przybierają swoje bojowe morphy. Niestety wróg ma tak potężną przewagę liczebną, że do walki nawet nie dochodzi – bohaterowie otoczeni są taką falą wrogów, że dostrzegają bezsens swojej sytuacji. Zamiast tego próbują ucieczki na zewnątrz statku (który w międzyczasie wylądował). By rozkojarzyć przeciwnika, przewracają tuby z Venberami. Rozpętuje się dość intensywna walka, z której dzieciaki wychodzą pokiereszowani, ale cali – z wyjątkiem Cassie, która oberwała dość mocno i trzeba było ją dosłownie wyciągać za kark z pola bitwy. A, i Rachel straciła łapę, której krwawy ochłap wylądował obok głowy Marco, ponieważ to Animorphs, nie jakiś tam Harry Potter i bez makabrycznych scen gore obyć się nie może.
Dzieciaki lądują na jakimś śnieżnym pustkowiu i demorphują się, by zresetować wszystkie odniesione w boju obrażenia. Po czym ponownie zmieniają się w zwierzęta, bo mróz jest nie do wytrzymania dla ludzkiego organizmu. Tobias udaje się na rekonesans i stwierdza, że nieopodal są jakieś zabudowania, istnieje więc nadzieja, że nie wyskoczyli ze statku gdzieś pośrodku niczego. Żadne z dzieciaków nie ma na podorędziu morpha przystosowanego do niskich temperatur, więc za dobrze im nie idzie – w dodatku ich „podwózka”, z której wyskoczyli w locie, najwyraźniej uznała, że oto problem Animorphów rozwiązał się dla nich sam i bynajmniej nie zamierza wracać po naszych bohaterów. Ax i Tobias, którzy mają pod tym względem szczególnie ciężko, na rozkaz Jake’a morphują się w pchły i ukrywają w sierści niedźwiedzia Rachel. Podążają w stronę wypatrzonych przez Emohawka zabudowań, ale zewnętrzne warunki dają im w kość naprawdę ostro – Marco trochę głupieje z zimna, strachu i zmęczenia, poza tym jego goryli morph jest szczególnie nieprzystosowany do arktycznej temperatury, ale szczęśliwie udaje mu się zebrać do kupy. By wyrwać go z otępienia, Rachel gryzie go w nos w sposób, który z pewnością był swego czasu szeroko omawiany przez wszystkie fanki pairingu Rachel/Marco. Oboje demorphują się w wilki, które – choć nadal niedoskonałe – są najlepsze do tego typu warunków otoczenia.
Bohaterowie, ku najwyższemu zaszokowaniu Axa, natykają się na Venberów. Kosmici bynajmniej nie są przyjaźnie nastawieni do Animorphów – atakują ich bronią zasięgową. Jake zarządza ucieczkę. Pościg udaje się zgubić w samą porę, bo zbliża się czas, w którym bohaterowie muszą się przemorphować. Nieco później natykają się na niedźwiedzia polarnego. Dzieciaki głodują, a w dodatku robi się ciemno, sytuacja rysuje się zatem w nieprzesadnie jaskrawych barwach. W trakcie odpoczynku Ax opowiada Marco o Venberach – była to rasa odkryta w czasach, gdy Andalici stawiali dopiero swoje pierwsze kroki w podróżach międzygwiezdnych. Jednak to nie Andalici odkryli Venberów – zrobiła to jeszcze inna kosmiczna rasa nazywająca się The Five, która zaczęła eksploatować nowoodkryty gatunek – i nie mam tu na myśli starego, dobrego niewolnictwa, nic z tych rzeczy. The Five przerabiało Venberów (którzy byli formą życia nieopartą na białku) na surowiec do budowy swoich superkomputerów, aż w końcu przerobiło wszystkich. Niedługo potem Andalici odkryli The Five i… Ax zdaje się sugerować, że wybili The Five, jednak nie wyraża tego wprost, zaznacza jedynie, że współcześni Andalici nie są już Andalitami z tamtych czasów. E.T. teoretyzuje, że Yeerkowie odzyskali część DNA Venberów i zmiksowali je z ludzkim, by stworzyć hybrydy – ścigający ich kosmici nie są zatem oryginalnymi Venberami, a rezultatem genetycznych manipulacji Yeerków.
Po wyczerpującej nocy bohaterowie ponownie natykają się na niedźwiedzia polarnego, który uśmierca fokę i pożywia się nią. Po krótkiej sprzeczce Marco z Cassie, dzieciaki postanawiają zaatakować niedźwiedzia, by odebrać mu padlinę – w przeciwnym wypadku po prostu w niedługim czasie umrą z głodu. Zaraz potem dostajemy jednak informację, że Ax i Tobias – w morphach pcheł – nie głodują, bo pożywili się krwią morpha wilka Rachel. Nie bardzo zatem rozumiem czemu wszystkie dzieciaki nie mogły po prostu pozmieniać się w pchły, pożywić się krwią jednego z nich, a ten, na którym się pożywiali zmieniłby się w pchłę zaraz potem i pożywił na kimś innym. Jak wiemy z poprzednich tomów, wszyscy posiadają w swoim arsenale morhpa pchły, a takie rozwiązanie – choć przyznaję, że nieco obrzydliwe – jest jednak daleko bardziej ekonomiczne i zwyczajnie bezpieczniejsze, niż atakowanie niedźwiedzia polarnego, by ukraść mu śniadanie. Bohaterowie pobierają morphy szczeniąt pożeranej przez niedźwiedzia foki i zmieniają się w nie, by mieć w końcu formę, dzięki której nie będą zamarzać na śmierć. W tym samym czasie na horyzoncie zdarzeń pojawiają się Venberowie, którzy są świadkami transformacji naszych bohaterów. Co stwarza kolejny problem – jak pewnie pamiętacie, Yeerkowie nie wiedzą (jeszcze), że Animorphy są ludźmi – Visser nadal podejrzewa, że nasi bohaterowie są andalickimi rozbitkami prowadzącymi partyzancką walkę na Ziemi. Dzieci nie mogą więc dopuścić do tego, by pościg złożył raport Yeerkom, bo wszystko pójdzie w diabły. A, i jeszcze atakuje ich orka. Tak żeby nie mieli za łatwo.
Bohaterowie zwiewają, wyskakują przez krę i demorphują się. Zostają zauważeni przez Inuitę (Inuici, znani powszechnie jako Eskimosi, to rdzenni mieszkańcy obszarów subantarktycznych. Ciekawostka, która prawdopodobnie nigdy wam się nie przyda – nigdy nie nazywajcie Inuity „Eskimosem”, ponieważ ten termin wywodzi się od obraźliwego określenia „zjadacze surowego mięsa” i istnieje duże prawdopodobieństwo, że nazwany w ten sposób mieszkaniec obszarów okołoantarktycznych się na was obrazi). Tubylec bierze ich za jakieś duchy czy inne podobne stworzenia i w swej charakteryzacji dość mocno ociera się o stereotypowe wyobrażenie człowieka z końca świata, jakie niestety dość często pojawia się w popkulturze tworzonej przez mieszkańców krajów tak zwanego Pierwszego Świata. To niestety jedna ze słabości prozy Applegate – nawet jeśli ten tom powstał za sprawą autora widma, to podobne wyskoki zdarzały się jej już we wcześniejszych odsłonach cyklu. Koniec końców tubylec okazuje się jednak być inteligentnym, zaradnym i posiadającym poczucie humoru i oglądającym Star Treka osobnikiem imieniem Derek. Derekowi nie podoba się, że Venberowie strzelają do fok, więc postanawia pomóc bohaterom rozwalić bazę Yeerków. Okazuje się, że niedźwiedź polarny, z którym bohaterowie się już spotkali jest przynajmniej częściowo oswojony przez ich nowego znajomego i mogą stosunkowo bezpiecznie pobrać od niego morpha. Co jest o tyle korzystne, że niedźwiedź polarny jest największym lądowym drapieżnikiem żyjącym współcześnie na naszej planecie, diabelnie wytrzymałą, odporną na zimno i niesprzyjające warunki atmosferyczne maszyną do zabijania. Z mniej korzystnych rzeczy – nawet całkowicie oswojony niedźwiedź polarny może być niebezpieczny, bohaterowie muszą zatem zachować ostrożność przy pobieraniu morpha. Po pomyślnym zdobyciu nowej postaci i transformacji w niedźwiedzie, Animorphy docierają do bazy, rozwalają ją doszczętnie, po czym przez dwa dni wracają do domu za pomocą swoich ptasich morphów. Koniec. Pytanie, czy Yeerkowie nie spróbują po prostu wystrzelić innego satelity z innego miejsca nie zostaje poruszony, najwyraźniej udany sabotaż przeprowadzony przez naszych bohaterów permanentnie załatwia zagrożenie. Hmm…
Powiem tak – to był nierówny tom. Zaczął się naprawdę bardzo dobrze. Powrócił Erek (co zawsze jest mile widziane, bo Animorphs ma bardzo niewielu powracających bohaterów drugoplanowych), zagrożenie było interesująco zarysowane, pojawił się nowy element mitologii, a w dodatku Marco zaczął rozwijać indywidualne życie osobiste poza grupą Animorphów. Niestety, w połowie wszystko to poszło w diabły – cała powieść, minus początek i koniec, opowiada o tym, jak bohaterowie błąkają się po jakimś kawałku śnieżnej pustyni i marzną. Prawie w ogóle nie ma tu jakichkolwiek interakcji z wrogiem. Venberowie, który mieli naprawdę spory potencjał fabularny, zostali kompletnie zmarnowani, a ich wątek ostał zakończony na tym tomie, bo przedstawiciele tej rasy już nigdy nie pojawili się na kartach cyklu. Z drugiej strony, nie była to zła powieść – miała w miarę przyzwoitą konstrukcję fabularną, bohaterowie zachowywali się tak, jak zachowywać się powinni, a Marco rzucił nawet kilka całkiem zabawnych żartów. Sama Applegate pisała słabsze tomy, niż ten. Co do Applegate – autorka na moment powróci jeszcze w następnej odsłonie cyklu, by zaprezentować nam tom będący półmetkiem serii oraz jej potężnym punktem zwrotnym w całej fabule.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz