fragment grafiki autorstwa Michała Ochnika, całość tutaj. |
Po lekturze Interstate60 zapragnąłem pozostać chwilę dłużej w świecie metafizycznych filmów komediowych. Jest dla mnie czymś fascynującym, jak niektórzy mierzą się z karkołomnym wyzwaniem stworzenia czegoś ambitniejszego intelektualnie w tak nieskomplikowanym i kojarzonym z prostactwem gatunku jak komedia w stylu amerykańskim. I, co ciekawe – potrafią jeszcze wyjść z takiego wyzwania obronną ręką. Stąd też właśnie moje zainteresowanie Nothing, które i tak prędzej czy później miałem obejrzeć, bo staram się sukcesywnie wypełniać swoje luki w znajomości filmografii Vinceza Nataliego, jednego z najbardziej niedocenionych reżyserów science-fiction w historii kina.
Nothing to
historia dwóch, nie najmłodszych już, mężczyzn, którzy mieszkają wspólnie w
groteskowym, umieszczonym pomiędzy dwiema autostradami domiszczu. Cierpiący na
skrajną agorafobię Andy (Andrew Miller) i egocentryczny Dave (David Hewlett) na
wskutek absurdalnego splotu wyjątkowo niesprzyjających okoliczności znajdują
się o krok od utraty wszystkiego, co w swoim mało produktywnym życiu udało im
się osiągnąć. W tym samym momencie, kompletnie deus ex machinowo… wszystko, z
wyjątkiem ich domu i ich samych, znika i zostaje zastąpione białą, bezkresną
pustką. Co ciekawe, bohaterowie dochodzą do (niebezpodstawnych) wniosków, że to
właśnie oni sami, siłą woli, odpowiedzialni są za taki stan rzeczy, potrafią
bowiem wymazywać nawet te skromne pozostałości, które jeszcze ocalały. Mało
tego – potrafią wymazywać także własne uczucia, pragnienia, wspomnienia i emocje.
Paradoksalnie, sytuacja, który byłaby marzeniem każdego
filozofa-egzystencjalisty spotyka dwóch mało lotnych intelektualnie
nieudaczników, co szybko prowadzi do eskalacji konfliktu pomiędzy dwojgiem
przyjaciół.
Natali opisał Nothing jako
„an experimental film”, choć ja nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to jest po
prostu film zrobiony przez kumpli, o kumplach i dla frajdy – tylko lepiej
nakręcony, z większym budżetem i profesjonalną obsadą. Natali, Hewlett i Miller
znają się od dzieciństwa, wspólnie napisali scenariusz do Nothing, zaś główni aktorzy wcielają się w postaci o imionach
odtwarzających je osób. Nie jestem pewien, czy to tak źle – film zyskuje dzięki
temu pewien unikalny indywidualizm, jakiego brakowałoby mu przy bardziej
profesjonalnym podejściu – choć przyznam, że takie podejście najczęściej bardzo
mnie irytuje, bo przeważnie film cierpi przez to na nieczytelność dla widza.
Tak, na szczęście, nie jest w tym przypadku, powstał ciekawy, choć mocno
nierówny film. Od razu powiem, że ja patrzę na Nothing trochę przez różowe okulary, bo uwielbiam takie odważne
eksperymenty przeprowadzane na żywej tkance popkultury. Nawet, jeśli są to
najczęściej eksperymenty nieudane.
Film można podzielić na dwie części – tę rozgrywającą się w
„prawdziwym świecie” i tę, która toczy się w nicości. Taki rozdział ma sens o
tyle, że każda z tych części różni się sposobem kręcenia i klimatem. Część
realistyczna nakręcona jest w bardzo surowy sposób – kamera nie zawsze nadąża
za bohaterami, narracja jest szarpana i odrobinę nieczytelna, wszystko wygląda
trochę po amatorsku. Część, nazwijmy to, metafizyczna, to już zupełnie inna
para kaloszy – dominują długie, spokojne ujęcia, praca kamery robi się znacznie
bardziej stonowana. Jeśli ktoś potrafi pokazać w filmie nic i zrobić to w
sposób efektowny, to chyba tylko Vincezo Natali, co zresztą po części udowodnił w Cube. Wizualnie film naprawdę robi
wrażenie, nawet jeśli momentami da się wyczuć jego budżetowość – szczególnie w
pierwszej części (choć i tu całość ratuje specyficzna konwencja).
Jak na komedię, film śmieszy bardzo słabo. Gagi dzielą się
na bardzo słaby slapstick i bardzo subtelny humor, nazwijmy to, metafizyczny,
który skłania, co najwyżej, do lekkiego uśmiechu kontrapunktującego zadumę. Nothing stawia sobie raczej za zadanie
wytrącić widza z równowagi i go zaintrygować, niż rozbawić. Nie miałbym
absolutnie nic przeciwko temu, gdyby film utrzymywał w miarę lekki klimat, co chyba było założeniem reżysera. A nie utrzymuje. Natali wyraźnie nie zapanował nad
formułą ambitnej dekonstrukcji komediowej konwencji pod tytułem „dwóch
przygłupich, współzależnych nieudaczników pakuje się w kłopoty”. Są dłużyzny,
fragmenty niepotrzebne, niekiedy bardzo łopatologicznie przedstawione „prawdy
objawione” (choćby wiwisekcja przeszłości Andy’ego) czy zwyczajnie nudne
(większość błądzenia po nicości czy pojedynek na konsoli).
Czy to znaczy, że Nothing
jest filmem słabym? Absolutnie nie. Scenariusz ratuje koncepcja, kilka
naprawdę fajnie pomyślanych motywów i zakręcone zaskoczenie (poważnie, nie
spodziewałem się takiej konkluzji filmu). Sama tematyka filmu szczęśliwie nie
sprowadza się tylko do egzystencjalistycznej otoczki, Nataliemu mimo wszystko
udaje się powiedzieć parę ciekawych rzeczy o człowieku, napędzających go
imperatywach i jego miejscu we Wszechświecie. Fakt, że są to przeważnie banały,
ale… Ten film od początku miał być tylko zabawą, eksperymentem z formą.
Eksperymentem, może nie do końca udanym, ale na pewno bardzo ciekawym. W
dodatku aktorskie popisy Hewletta i Millera, nawet jeśli nie są mistrzostwem
świata, zasługują na uznanie, bo obaj panowie spisują się w swoich rolach po
prostu znakomicie.
Tak więc – nie jest to film, który mógłbym komukolwiek z
czystym sumieniem polecić. Tutaj potrzeba odpowiedniego podejścia, pewnej dawki
wyrozumiałości i specyficznych oczekiwań, żeby odebrać Nothing pozytywnie. Moim zdaniem warto zaryzykować.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz