fragment grafiki autorstwa Chrisa Shehana, całość tutaj. |
W ramach odtrutki po serii bardzo słabych gier AAA, w które grałem przez kilka ostatnich miesięcy (a, wbrew pozorom, Tomb Raider nie był najgorszą z nich), zachęcony pozytywnymi głosami z Jawnych Snów postanowiłem zagrać w Kentucky Road Zero. Gra jest to zaiste niesamowita – podzielona na epizody produkcja pełnymi garściami czerpiąca z prozy Marqueza i filmografii Lyncha spokojnie może zostać uznana za Grę Roku. O samym Kentucky napiszę szerzej innym razem (najpewniej, kiedy dane mi już będzie zapoznać się ze wszystkimi pięcioma epizodami), bowiem podczas gry naszły mnie bardzo silne skojarzenia z jednym z moich ulubionych filmów, który – dziwnym trafem – nie doczekał się jeszcze notki.
Interstate 60 filmem
jest dziwnym. Stojący za jego powstaniem Bob Gale nadał mu wyraźny rys głupiej
amerykańskiej komedii dla nastolatków, zapewne po to, by nie wprowadzać w
konfuzję dystrybutorów. Tymczasem Interstate
60 to film aspirujący (trochę na wyrost, przyznajmy) do miana ambitnej popkulturowej
przypowieści. Podobieństwa do Kentucky
Route Zero są liczne i bardzo wyraźne. I tu, i tam mamy bohatera podróżującego
tajemniczą drogą, która najwyraźniej nie istnieje, mającego dostarczyć
przesyłkę do miejsca, którego nie ma na żadnej mapie (a zapewne nawet i w rzeczywistości).
I tu, i tam bohater spotyka na swojej drodze ludzi i miejsca jakby z pogranicza
jawy i snu. Jednak oba utwory wyraźnie różnią się w swojej tonacji – o ile Kentucky jest opowieścią o odchodzeniu,
starzeniu się i śmierci (przynajmniej na tym etapie, na którym zdążyłem ją
poznać), o tyle Interstate 60 mówi o
dorastaniu, dojrzewaniu i stawaniu się sobą.
Główny bohater Interstate
60, Neal Oliver w dniu swoich dwudziestych drugich urodzin życzy sobie
odpowiedzi – co dalej? Jego życie toczy się w, wydawałoby się, wymarzonym kierunku
– ojciec chce załatwić Nealowi ekskluzywne studia prawnicze, śliczna narzeczona
zaczyna urządzać im wspólne życie… A jednak Neala coś gryzie, coś nie pozwala
mu na porzucenie marzeń o zostaniu zawodowym artystą i odnalezieniu tajemniczej
dziewczyny nawiedzającej go w snach i uśmiechającej się do niego z billboardów.
Chłopak pragnie odpowiedzi – czy opłaca się porzucić wygodne, poukładane życie,
by ścigać marzenia? Traf chce, że słyszy to niejaki O. W. Grant (w tej roli,
jak zwykle niesamowity, Gary Oldman), tajemniczy i ekstrawagancki trickster, zapomniany bożek rodem z płynnej
i niedookreślonej mitologii amerykańskiej. Za sprawą machinacji Granta i
niejakiego Raya (Christopher Lloyd) Neal wyrusza w podróż do Danver (ważne –
Danver, nie Denver), którego nie ma na żadnej mapie USA. Nie znaczy to jednak,
że nie można tam dojechać – można, oczywiście. Drogą międzystanową numer 60.
Która nie istnieje. Przynajmniej nie zawsze, nie wszędzie i nie dla każdego.
Pełen tytuł filmu brzmi Interstate
60: Episodes of the road I to całkiem nieźle oddaje jego konstrukcję,
opartą właśnie na stosunkowo autonomicznych epizodach, jakie przytrafiają się
Nealowi podczas jego podróży. Powiedzmy sobie szczerze – fabuła oparta na
schemacie „młody człowiek wyrusza na pielgrzymkę, w czasie której dowiaduje
się, Co Jest W Życiu Ważne oraz Odkrywa Samego Siebie” nie jest ani niczym
oryginalnym, ani niczym ciekawym. W przypadku Interstate 60 to zaledwie szkielet fabularny, który jest na tyle
elastyczny, by swobodnie móc do niego doklejać kolejne, daleko bardziej interesujące, elementy.
Oczywiście od samego początku domyślamy się, że Nealowi powiedzie się w jego
podróży i wszystko zakończy się cukierkowym happy endem – mówi nam o tym
pogodna konwencja filmu – ponieważ wiedzieliśmy mnóstwo takich fabuł. W każdym
innym przypadku strasznie bym na to sarkał, ale nie w tym – ponieważ oklepaną
konwencję po brzegi wypełniono co najmniej interesującą zawartością.
Na swojej drodze Neal spotyka różne, dziwne osoby. Młoda
kobieta poszukująca idealnego doznania seksualnego, starszy mężczyzna, który wypowiedział
niewłaściwe życzenie w obecności O.W. Granta, sam One Wish Grant (w roli
mentora wdrażającego Neala w prawidła niezwykłej drogi międzystanowej), śmiertelnie chory
na raka były szef agencji reklamowej, który w szokujący sposób zmaga się z
powszechnymi w dzisiejszych czasach kłamstwami. Miejsca, które główny bohater
mija w drodze do Danver także nie są typowe – miasto z zalegalizowanym
narkotykiem o nazwie Euforia, Muzeum Nieautentycznych Dzieł Sztuki, miejscowość
zamieszkiwana przez prawników. Każda osoba i każde miejsce to w pewny sposób
oddzielna historia, w krzywym zwierciadle pokazująca problemy nękające amerykańskie
społeczeństwo. Cały Interstate 60 to
taka średnio zakamuflowana satyra na USA, mimo wszystko jednak zaskakująco pogodna i optymistyczna.
Nie ma tam jadu i sarkazmu znanego choćby z (również znakomitego!) God Bless America, to raczej szereg
satyrycznych złośliwości przedstawionych z mniejszą (miasto prawników) lub
większą (uczulony na kłamstwa mężczyzna) subtelnością.
Jednak poza byciem satyrą na amerykański styl życia, Interstate 60 to także niegłupio
skonstruowany film metafizyczny. Choć konkluzje i pointy poszczególnych
epizodów sprowadzają się na ogół do banałów (bądź sobą, idź własną ścieżką,
ścigaj marzenia, mów co myślisz, ale myśl co mówisz) to jednak nie sposób nie
docenić pomysłowości i sprawności z jaką Bob Gale komponuje kolejne fabułki.
Scena z kartami to absolutne mistrzostwo, podobnie jak przemowa jednej z
postaci drugoplanowych, która opowiada o turnerowskiej koncepcji pogranicza i
kwituje swój wykład niesamowicie celną pointą – szkoda, że Turner nie dożył
czasów, w których mógłby zobaczyć, co się dzieje ze światem, w którym nie ma
już żadnych pograniczy. Tytułowa droga międzystanowa jest własnie takim metafizycznym odpowiednikiem współczesnego pogranicza, miejsca dla outsiderów, ekscentryków i romantyków, którzy nie potrafią - bądź nie chcą - się odnaleźć we współczesnym świecie.
Interstate 60 powstał
z inicjatywy Boba Gale’a, który pracował u boku Zemeckisa jako współscenarzysta
i współproducent serii Back to the Future.
Sam Interstate 60 zresztą bardzo
dużo czerpie z kultowej trylogii Zemeckisa – obecność Lloyda i Michaela J. Foxa
(w małej, ale sympatycznej rólce mężczyzny rozmawiającego przez telefon), kilka
muzycznych cytatów. Jak na film z tak doborową obsadą (Christopher Lloyd, Gary Oldman,
Kurt Russell, Chris Cooper) Interstate 60 zyskał zaskakująco małą popularność. Do dziś
słyszeli o nim nieliczni. A szkoda, bo to jedno z sympatyczniejszych i
ciekawszych dzieł współczesnej amerykańskiej kinematografii popkulturowej.
Film jest w całości na YoyTubie, będę musiał obejrzeć, bo brzmi ciekawie :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo za tę notkę. "Interstate 60" to jeden z tych filmów, które przypadkiem znalazłam w tv wiele lat temu i od dawna chciałam obejrzeć jeszcze raz, tylko nie miałam bladego pojęcia, jaki jest tytuł. Teraz już wiem.:)
OdpowiedzUsuńSpróbuj też zagrać w Kentucky Route Zero. Prolog zatytułowany "Limits & Demonstrations" jest dostępny za darmo na stronie gry. Taki bardziej nostalgiczny i melancholijny Interstate 60.
Usuń