fragment grafiki autorstwa Espena Gruntetjerna, całość tutaj. |
Zdarzają się takie sytuacje, gdy w swoich popkulturowych wojażach odnajdujecie jakiś niszowy produkt, który jest po prostu świetny - może ma niesamowitą fabułę, może interesujące postaci, a może po prostu znakomicie eksploruje nietypowe idee. A może wszystko naraz. Pochłaniacie owe dzieło z zachwytem, po czym robicie najnaturalniejszą rzecz pod słońcem - dzielicie się tym dobrem z innymi. I tu natrafiacie na zaskakującą barierę niezainteresowania. Entuzjastyczne notki, komentarze i posty, liczne polecanki i publicznie okazywane zachwyty nie wywierają pożądanego skutku - ogół pozostaje niewzruszony. A przecież, gdyby tylko wykazał minimum zainteresowania i przełamał ewentualne uprzedzenie, niewątpliwie wpadłby w zachwyt - bo przecież ta odnaleziona przez nas perła jest taka super, że aż zdziwienie bierze iż tak niewielu ludzi ją zna. To budzi frustrację i ogólne zniechęcenie. Wiem, o czym piszę - życie wielu, bardzo wielu ludzi stałoby się bogatsze wewnętrznie, gdyby uwierzyli mi, że Power Rangers RPM jest tym, co obejrzeć powinni.
Nie jestem osamotniony w tej sytuacji - Rusty Angel, autorka bloga Fangirls’ Guide into Galaxy od jakiegoś czasu wykazuje podobną fascynację komiksami z serii Transformers. Dostrzegam u niej symptomy opisywanej wyżej sytuacji. Póki co jeszcze polecanych przez nią komiksów nie ruszyłem (ale to zrobię!), jednak jej zachwyty nad Transformers pchnęły mnie do powtórnego obejrzenia wyprodukowanego w latach dziewięćdziesiątych serialu animowanego Beast Wars. I przypomnienia sobie, czemu jest to nie tylko jedna z najlepszych rzeczy, jakie opublikowano pod szyldem Transformers, ale też jeden z najlepszych seriali animowanych w ogóle.
Cofnijmy się do połowy najntisów. Marka Transformers, po głębokiej zapaści trwającej przez kilka poprzednich lat. Na ratunek amerykańsko-japońskiej franszyzie przybyli Kanadyjczycy ze studia animacyjnego Mainframe Entertainment, którzy pozyskali licencję na wyprodukowanie nowego serialu o transformujących się robotach. Wcześniej Mainframe stworzyło ReBoot, znakomicie przyjęty serial post-cyberpunkowy będący pierwszą tego typu produkcją w pełnym CGI (rok przed Toy Story). Ze względu na kilka radykalnych decyzji koncepcyjnych fani marki początkowo mocno krytykowali Beast Wars za zbytnie odejście od ducha oryginału. Jednak w miarę emisji kolejnych odcinków niechęć fanów topniała - serial okazał się posiadać znakomitą fabułę, wyraziste postaci i, wbrew początkowym obawom, był bardzo silnie osadzony w mitologii Transformers. Generalnie zapoczątkowana przez Beast Wars era uratowała franszyzę, przysparzając jej wielu nowych fanów.
Akcja serialu prezentuje nam odległą przyszłość ewolucyjną Transformerów - Autoboty wyewoluowały w mniejsze i wydajniejsze Maximale, podobny proces przeszły też Decepticony, znane teraz jako Predacony. Obie frakcje zawarły pokój (Pax Cybertronia) i przez dłuższy czas żyły we względnej zgodzie… do czasu, aż predacoński terrorysta Megatron (który przyjął imię słynnego Decepticona) wykradł z Cybertronu pewien cenny i tajemniczy artefakt. W pościg za nim udał się znajdujący się w pobliżu statek badawczy Axalon, którego kapitanem był niejaki Optimus Primal (potomek wiadomo kogo). W trakcie pogoni niestabilność hipernapędu wyrzuciła oba statki w nieokreślony punkt czasoprzestrzeni, w pobliżu planety z dwoma księżycami. Obie frakcje rozbiły się na jej powierzchni - Axalon zmuszony był zapakować w kapsuły i wystrzelić na orbitę większość swojej załogi, przez co na samą planetę dotarła jedynie garstka Maximali. Na miejscu okazało się, że planeta posiada niebywale bogate złoża energonu, potężnego źródła energii Transformerów - tak bogate, że przebywanie w formie robotów może się na dłuższą metę okazać groźne dla zdrowia i życia. Zarówno Maximale, jak i Predacony przeskanowały miejscową faunę (i, w niektórych przypadkach, jej kopalne szczątki), by zdobyć dla siebie bezpieczne formy. I tak Maximale przybrały formy ssaków, a Predacony - dinozaurów i insektów. Jako, że statki uległy uszkodzeniu w czasie wchodzenia w atmosferę, obie frakcje zostały uwięzione na tajemniczej planecie i zmuszone do desperackiej walki o przetrwanie i ucieczkę. Jakby tego było mało, planeta tylko z pozoru wydawała się opuszczona - Transformery odkrywają na niej artefakty pozostawione przez tajemniczą rasę kosmitów, którzy z niejasnych względów od czasu do czasu ingerują w ich konflikt.
Wyjaśnijmy coś sobie od razu - ten serial, jak na produkcję skierowaną dla starszych dzieci i młodszej młodzieży, jest brutalny. Bardzo brutalny. Momentami ma się wręcz wrażenie, że początkowo jego docelowymi odbiorcami mieli być dorośli ludzie, a dopiero później złagodzono i uproszczono część wątków, żeby dostosować produkt końcowy do poziomu młodszych widzów. Co więcej, wyjściowo serial miał być jeszcze mroczniejszy - wiadomo o tym, że ze względów technologicznych i produkcyjnych wycięto kilka naprawdę hardkorowych rzeczy (jedna z postaci miała mieć wątek zemsty za śmierć towarzysza broni i desperacką próbę przywrócenia go do życia, mówiło się też o postaci będącej trwale niepełnosprawną i zmagającą się ze swoim kalectwem w sytuacji konfliktu). Bohaterowie Beast Wars umierają. I to niekiedy na amen. Nie są wsadzani w autobus, nie wyjeżdżają na konferencję na rzecz pokoju, ani nikt ich nie pakuje do komór kriogenicznych - bywają uszkadzani w takim stopniu, że ich naprawa jest niemożliwa, a ich iskry gasną, co dla Transformerów jest równoznaczne ze śmiercią. I to się zdarza cały czas. Częściowo zostało to wymuszone przez ograniczenia produkcyjne - Mainframe nie miało pieniędzy na kosztowną wówczas animację zbyt wielu bohaterów, a nowe postaci trzeba było wprowadzić (bo to Transformers, czyli franczyza podczepiona do kroplówki sprzedaży zabawek i gadżetów), więc twórcy musieli utrzymywać stałą obsadę serialu na ograniczonym poziomie. Miało to swoje plusy - im mniej postaci, tym więcej czasu można było poświęcić na ich rozwój i uczynienie pełnokrwistymi (pełnoolejowymi?) charakterami.
Nawet pominąwszy wysoką śmiertelność bohaterów, Beast Wars był cholernie dojrzałą produkcją. Cały pierwszy sezon na różne sposoby eksplorował motyw lojalności i zdrady. Właściwie w każdym odcinku ten temat był w jakiś sposób poruszony - bohaterowie musieli nauczyć się, jak ufać zarówno sobie nawzajem, jak i własnym formom bestii, w których musieli przebywać po opuszczeniu statku, by nie narazić się na zgubny wpływ promieniowania. W drugim sezonie motyw ten zszedł na dalszy plan, zastąpiony rozważaniami egzystencjalnymi, konfliktem determinizmu i wolnej woli oraz licznymi odwołaniami do Szekspira - tak, ja wciąż piszę tu o serialu animowanym skierowanym docelowo do dzieci i młodszej młodzieży. Ponadto drugi sezon posiada liczne odwołania do mitologii Transformers - pojawiają się (w nagraniach audiowizualnych, retrospekcjach, cameos czy - w paru przypadkach - we własnej osobie) bohaterowie klasycznej serii Transformers: Generation 1.
Fabuła serialu opiera się na kilku filarach. Pierwszym z nich jest konflikt pomiędzy rozbitkami, którzy bronią swoich baz (niesprawnych, częściowo zniszczonych statków kosmicznych) i próbują sabotować działania przeciwników. Drugi to walka o energon, który jest bardzo potężnym zasobem mogącym zaważyć na strategicznej przewadze którejś ze stron, dlatego każde nowe złoże jest punktem zapalnym kolejnej potyczki. Trzecim filarem jest polowanie na kapsuły z załogą Axalonu, które od czasu do czasu schodzą z orbity i lądują na powierzchni planety. Kiedy coś takiego następuje, rozpoczyna się wyścig Maximali i Predaconów o to, kto pierwszy dotrze do kapsuły i przeciągnie na swoją stronę jej pasażera. To bardzo zmyślny pomysł na stopniowe dorzucanie do serialu kolejnych postaci. Czwartym filarem fabularnym Beast Wars jest wątek tajemniczej rasy kosmitów, która pozostawiła na powierzchni planety pewną ilość artefaktów o niewyjaśnionym przeznaczeniu. Poza tym mamy też nieco odcinków rozwijających psychologię postaci i relacje pomiędzy nimi albo pomysłowe „jednostrzały”, jak na przykład odcinek, w którym w ciało Waspinatora wstępuje iskra legendarnego Decepticona Starscreama. Większość tych wątków przeplata się między sobą, dzięki czemu serial cały czas utrzymuje uwagę widza i nie nuży jednorodnością motywów.
Taka sytuacja trwa mniej więcej do końca pierwszego sezonu - później serial robi się nieco bardziej zwarty fabularnie, skupiony na machinacjach Megatrona i jego prawdziwych motywach postępowania - okazuje się, że Predacony przybyły na daną planetę mając bardzo konkretny powód (którym nie jest pozyskanie energonu). Pojawiają się również odwołania do tego, co się dzieje na Cybertronie i polityczno-rebelianckie machinacje tamtejszych Predaconów, którym - choć popierają ideę walki z Maximalami - działania Megatrona niekoniecznie są na rękę. Są też w końcu wspomniani wcześniej tajemniczy kosmici, o których niewiele wiadomo, których motywy nie są znane i którzy dysponują potężną technologią mogącą zmienić losy całego konfliktu. Pojawiają się nowi bohaterowie, starzy zmieniają strony, fabuła jest jeszcze bardziej skondensowana, a całość robi się chyba jeszcze brutalniejsza i bardziej desperacka, niż dotychczas.
Beast Wars wygrywa kreacją bohaterów - są wyraziści, budzą sympatię i różnią się między sobą w sposób powodujący interesujące spięcia, konflikty, sojusze i relacje. Po stronie Maximali mamy Optimusa, byłego żołnierza, którego sytuacja zmusiła do zawieszenia kariery badacza kosmosu i podjęcia walki z Predaconami, tchórzliwego egoistę Rattrapa, który posiada absolutnie mistrzowski brooklyński akcent, młodego i nieodpowiedzialnego Cheetora, spokojnego i pokojowo nastawionego do świata naukowca Rhinoxa. W pierwszym odcinku do drużyny dołącza Dinobot, honorowy Predacon o bardzo agresywnym i cynicznym usposobieniu. Każda z tych postaci w miarę postępów w fabule ewoluuje, rozwija swój charakter, wchodzi w konflikty i sojusze z towarzyszami niedoli… jest to bardzo subtelnie, ale też bardzo wyraźnie pokazane w serialu, dzięki czemu obserwowanie zmieniającej się dynamiki drużyny daje sporą satysfakcję. Nie inaczej jest po drugiej stronie barykady. Dowódcą jest oczywiście Megatron, ów magnificent bastard o pełnym samoupojenia głosie. Choć ma mnóstwo komediowych scen, ani na moment nie osuwa się w archetyp komicznego antagonisty-idioty i pozostaje poważnym zagrożeniem dla Maximali. Otaczają go oczywiście zdrajcy, psychopaci, wierni podkomendni oraz Waspinator. Który jest ulubieńcem fanów i scenarzystów, choć początkowo jedni i drudzy uważali go za najbardziej denerwującą postać. Scenarzyści, mając dość jego bzyczącego głosu, pisali kolejne epizody w taki sposób, by jak najprędzej wyłączyć go z dalszej fabuły, najczęściej robiąc mu jakąś krzywdę. To w jakiś sposób sprawiło, że sympatia widza szybko skupiła się na Predaconie, którego najwyraźniej nienawidzi Wszechświat i Waspinator stał się ulubieńcem fanów. Ja sam dość szybko polubiłem tego sympatycznego świrusa, który przełamuje czwartą ścianę (najczęściej skarżąc się na swój nieszczęsny los) tak często, że zasługuje na miano meta guy’a.
Interesująco wygląda tło, nazwijmy to, społeczne Transformerów. Początkowo wydaje się, iż mamy tu do czynienia z dość prostą moralnie opowieścią o dobrych Maximalach i złych Predaconach, w której niewiele jest miejsca na odcienie szarości. Jednak przy uważniejszym skupieniu się na tym, co mówią i jak zachowują się wobec siebie obie te frakcje, sprawa przestaje być taka oczywista. Megatron kilkukrotnie napomyka o tym, że Maximale są de facto władcami Predaconów. Dinobot w pewnym momencie powątpiewa w uczciwe potraktowanie go przez maximalski wymiar sprawiedliwości, zaś sami Maximale (z Rattrapem na czele) od czasu do czasu pozwalają sobie na niepotrzebne rasistowskie uwagi wobec Predaconów. Mało tego - w drugim sezonie pojawia się Transformer będący rezultatem bardzo nieetycznych eksperymentów przeprowadzanych przez Maximale. Z tego wszystkiego - i wielu innych rzeczy zasugerowanych przy różnych okazjach - można wysnuć wniosek, że na Cybertronie Predacony traktowane są jako obywatele drugiej kategorii. Rzuca to odrobinę inne światło na cały konflikt pomiędzy obiema frakcjami. można się zastanawiać, na ile obsesja Megatrona na punkcie eksterminacji Maximali wynika z podskórnego zła, a na ile jest ona spowodowana sytuacją społeczną mieszkających na Cybertronie Predaconów. Ktoś może się śmiać, że staram się tak dogłębnie analizować serial animowany o walczących ze sobą robotach, ale Beast Wars naprawdę prowokuje do podobnych przemyśleń. Scenarzyści czasem upraszczają, czasem odlatują w slapstick i schematyzmy - ale zawsze dbają o to, by fabuła była złożona i kompleksowa.
Obie frakcje różnią się światopoglądem, filozofią i ideologią. Maximale posiadają bardzo silną wiarę w demokrację i przejawiają mniejsze zainteresowanie walką, a większe badaniami naukowymi i eksploracją kosmosu, podczas gdy kultura Predaconów oparta jest bardziej na darwinizmie społecznym, kodeksach honorowych i kulcie siły, choć naukowcy predacońscy bynajmniej nie są niespotykani. Trudno jednoznacznie stwierdzić, na ile widziani w serialu Predaconi są reprezentatywną próbką społeczeństwa, jako iż podwładni Megatrona to w znacznej mierze ekstremiści i/albo psychopaci, ale nawet wśród nich widać, że niekoniecznie muszą być oni źli per se. Najlepszym przykładem jest oczywiście Dinobot, który niejednokrotnie udowodnił Maximalom swoją lojalność, nawet jeśli jego sposób postrzegania świata jest skrajnie inny od większości z nich. Poza tym mamy jeszcze Scorponoka oraz Inferno, którzy są po protu lojalnymi żołnierzami posłusznymi rozkazom swojego przełożonego czy makiaweliczną Blackarachnię, która w miarę postępów w fabule przechodzi zaskakującą metamorfozę moralną. Dzięki temu serial jest zaskakująco niejednowymiarowy, a bohaterowie nieco wymykają się jednoznacznej ocenie. Tylko nieco, bo oczywiście sympatia widza od początku do końca jest całkowicie po stronie Maximali, ale jednak cały ten konflikt udało się ciekawie zrelatywizować i przez to uczynić świeżym.
Nie ukrywajmy - lata dziewięćdziesiąte to nie był dobry czas dla animacji trójwymiarowej. Ten serial początkowo wygląda po prostu słabo, jak jakaś cut-scenka z gry video na Dreamcasta. Szczęściem i dalej tym lepiej i w okolicach początku drugiego sezonu robi się co najmniej znośnie. Jasne, nadal niektóre detale wyglądają bardzo umownie (szczególnie woda i efekty świetlne), ale z drugiej strony - sceny transformacji, animacja postaci i walk momentami potrafią zrobić wrażenie nawet dzisiaj. Szczególnie, że pozostałe aspekty audiowizualne są bez zarzutu, na czele z chyba najlepszym dubbingiem, jaki w życiu słyszałem. Każda postać ma znakomicie dobrany głos, który świetnie odzwierciedla jej charakter, temperament i osobowość. Uwagę zwraca również klimatyczny, rockowy soundtrack.
Beast Wars liczył sobie trzy sezony (pierwszy miał dwadzieścia sześć odcinków, dwa pozostałe o połowę mniej), które jak najbardziej warto obejrzeć, nawet jeśli nie jest się fanem czy fanką Transformers. To jest po prostu bardzo dobry serial potrafiący bawić się swoją konwencją, nawiązywać do ikonicznych dzieł popkultury, innych gatunków, a nawet klasyki literatury - cały czas pozostając przy tym spójnym, intrygującym serialem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz