fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj. |
O Thorze zwykło
się mawiać, że był jednym z najsłabszych filmów Marvela wchodzących w skład
Pierwszej Fazy. Tymczasem mnie się ten film bardzo podobał – lżejszy niż Iron Man, z całkiem ciekawie zarysowanym
wątkiem przewodnim, niezłymi postaciami drugoplanowymi i po raz pierwszy w
historii kinowego uniwersum Marvela – fajnym antagonistą. Obok Captain
America to mój ulubiony film z Marvel Cinematic Universe. Jako, że
od jego premiery minęło już sporo czasu i Internet jest przesycony jego
recenzjami, niniejszy tekst będzie miał bardziej rozważaniowo-publicystyczną
formę. No i oczywiście trafią się spoilery ciężarów lekkich, średnich i
półlekkośrednich, więc standardowo ostrzegam wszystkich, którzy z filmem nie
mieli dotąd do czynienia.
Przed obejrzeniem Thora
zastanawiało mnie, jak twórcy filmu zainstalują tę, było, nie było, mityczną
postać (i cały jej bagaż mitologiczny) do uniwersum, które dotąd prezentowało
bardzo spójną konwencję soft sci-fi. Okazało
się, że poszli na daleko idący kompromis. W kinowej wersji Asgardczycy są, jak
się wydaje, mieszkańcami jakiejś pokrewnej rzeczywistości czy wręcz odległych
zakątków kosmosu, zaś ich nadprzyrodzone umiejętności mają swoje źródło w
specyficznej technologii, która – jak głosi słynne trzecie prawo Clarke’a –
jest na tyle zaawansowana, że w praktyce nieodróżnialna od magii. Nigdy jednak
nie jest to powiedziane wprost, wszystkie wzmianki na ten temat mają charakter czysto
spekulatywny. Najwidoczniej na tamtym etapie budowania kinowego uniwersum jego
architekci nie wiedzieli jeszcze, czy chcą do niego pakować tradycyjnie
pojmowaną magię, więc w sprytny sposób uniknęli jednoznacznej deklaracji
stylizując Asgard wraz z przyległościami na futurystyczną wariację na temat
wikińskiej mitologii. Trochę mi się to podoba, trochę jednak nie. Z jednej
strony bowiem dostaliśmy naprawdę fajną, oryginalną i przemawiającą do
wyobraźni kreację świata przedstawionego. Z drugiej natomiast… jestem
rozczarowany. Dziś wiemy już, że prawdziwe jest wyjaśnienie
kosmiczno-technologiczne, co mnie drażni, bo magia w komiksowym Marvelu zawsze
pełniła stosunkowo dużą rolę, może nie tak jak nauka, ale jednak. Jest to dotkliwe szczególnie w świetle faktu,
że zapowiadana jest kinowa adaptacja komiksu Doctor Strange i już na tym etapie padają pierwsze wzmianki, że
jego umiejętności (w komiksie magiczno-mistyczne) będą miały podłoże
fantastycznonaukowe. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam science-fiction, ale
pewnych rzeczy nie powinno się zmieniać, szczególnie jeśli te zmiany dotykają
samych fundamentów postaci. To tak, jakby możliwości zbroi Iron Mana tłumaczyć
tym, że jest zasilana energią magiczną – nie dość, że głupie, to jeszcze stawia
na głowie całą mitologię postaci. W dodatku usunięcie pierwiastka nadprzyrodzonego zubaża w moim mniemaniu uniwersum. A ja bardzo lubię postać Stephena Strange’a i
zaczynam mieć pewne obawy co do jego debiutu w MCU. No nic, pozostaje mi tylko
zaakceptować przyjęte przez twórców założenie i mieć nadzieję na to, że uda im
się zrobić z tym coś ciekawego.
Inną często poruszaną sprawą jest zaskakująca różnorodność
etniczna mieszkańców Asgardu, którzy mitologicznie powiązani są z dość
jednolitymi rasowo Skandynawami. Jeszcze przed premierą wiele osób krytykowało
obsadzenie w roli Heimdalla czarnoskórego aktora Idrisa Elbę. Przyznam, że i mi
z początku wiało to nadgorliwą polityczną poprawnością (a wszyscy wiemy, od
czego gorsza jest nadgorliwość), ale w toku lektury filmu jakoś mi to nie
przeszkadzało. Przede wszystkim – stosunek Asgardczyków do ziemskich
średniowiecznych Wikingów w MCU pozostaje mocno niejasny i nie do końca
wiadomo, jak wyglądały ich kontakty. Po drugie – jeśli przyjąć hipotezę, że
pobratymcy Thora stanowią jakąś lepiej rozwiniętą wariację na temat homo sapiens, to nie widzę powodów, by
ograniczali swoją pulę genową tylko do białych niebieskookich blondynów, wszak
wiadomo, że krzyżówki etniczne wzmacniają geny. Po trzecie – w sequelu
zasugerowano, że skośnooki Hogun jest nie Asgardczykiem, tylko Vanirem, więc
różne grupy etniczne mogą odzwierciedlać różne nacje gnieżdżące się w gałęziach
Yggdrasilu. Po czwarte – skoro kupiliśmy
Asgardczyków będących szarymi ludzikami z kosmosu, to mitologiczni wikingowie o
różnych kolorach skóry tym bardziej nie powinni stanowić problemu.
Loki… Loki stał się ulubieńcem widzów, pieszczoszkiem
fangirls i, jak się zdaje, jedynym do tej pory interesującym złoczyńcą
wykreowanym przez architektów kinowego uniwersum Marvela. Dotychczas
antagoniści w poszczególnych filmach byli strasznie sztampowi i słabo pomyślani,
a ich potencjał wyczerpywał się czasami już w trakcie filmu, w którym
zadebiutowali. Na ogół byli też nieznośnie przerysowani, niemal jakby zostali
wymyśleni na potrzeby kreskówki Looney
Tunes. Śmiem twierdzić, że niektóre serie Power Rangers miały ciekawszych, lepiej pomyślanych złoczyńców, niż
taki na przykład Iron Man 2 czy Hulk. Loki tymczasem… on jest
interesujący. To znaczy, wciąż nie jest jakimś majstersztykiem
charakterologicznym, ale w jego przypadku odpowiednio wyważono wszystkie składowe,
dzięki czemu stworzono postać, którą można polubić, zrozumieć i się z nią do
pewnego stopnia utożsamiać. Loki zdobywa sympatię widza już od samego początku –
jest inteligentny, charakterny, błyskotliwy i ma poczucie humoru. Z czasem, gdy
(wraz z nim) dowiadujemy się, że nie jest rodzonym synem Odyna, a zatem całe
jego życie było de facto kłamstwem,
rozumiemy jego motywacje i jesteśmy w stanie się z nim identyfikować, ponieważ mu
współczujemy. Takie przywiązanie sympatii widza do antagonisty występuje chyba
po raz pierwszy w filmach Marvela – dotychczas ten zły był przeciwieństwem, antytezą głównego
bohatera. Widzieliśmy to w obu Iron
Manach – naukowiec-idealista przeciwko naukowcom-egoistom. W Hulku naukowiec chcący
okiełznać i unieczynnić niszczycielską potęgę, którą zawładną walczy z wojskowym,
który tej potęgi pragnie, by uzyskać militarną przewagę nad wrogami. W Captain America patriota z nizin
społecznych walczy z elitarnym nazistą. I tak dalej. Schemat „wróg to heros w
krzywym zwierciadle” jest dość powszechny i atrakcyjny nie tylko we
współczesnych filmach superbohaterskich, ale i w całej kulturze popularnej –
jest też zresztą dość silnie obecny w amerykańskich komiksach. Odnoszę
wrażenie, że to jest właśnie najsilniejszym punktem Lokiego – w przeciwieństwie
do pozostałych antagonistów z MCU on ma największą autonomię charakterologiczną
w stosunku do protagonisty. Jasne, w wielu przypadkach jest przeciwieństwem
Thora, ale oglądając film nie ma się wrażenia, że stworzono go przez prostą
inwersję.
Strasznie podobało mi się w tym filmie nagromadzenie
smaczków zarówno komiksowych, jak i takich, które potwierdzają przynależność Thora do szerszego uniwersum. Znajdziemy
tu i wspomnienie o Starku, i napomknięcie o losach Bruce’a Bannera, i koszulę
Donalda Blake’a, i standardowe cameo
Stana Lee, i Hawkeye’a… No dobra, tego ostatniego się czepnę. Kiedy w Iron Man 2 debiutowała Black Widow,
dostała długi, urozmaicający fabułę wątek i spełniła ważną rolę w finale filmu.
Natasha dostała tam dużo miejsca na ekspozycję charakteru, dzięki czemu
mogliśmy ją poznać, zobaczyć jaką ma rolę w fabule i wyrobić sobie o niej
opinię. Clint tymczasem… niespecjalnie. Pojawia się w filmie na trzy minuty, w
czasie których nie robi absolutnie nic, tylko trzyma Thora na muszce w scenie
włamywania się do zaimprowizowanej placówki, jaką S.H.I.E.L.D. wybudowało wokół
młotka. Wygłasza może ze trzy kwestie, które niewiele mówią nam o tej postaci,
po czym znika, by pojawić się dopiero w Avengers.
W czasie pierwszego seansu liczyłem na to, że Hawkeye pojawi się jeszcze w
czasie walki z Destroyerem, ale się niestety nie doczekałem. Podobały mi się
postacie drugoplanowe – stażystka kradła dla siebie wiele scen – podobała mi
się kreacja Natalie Portman, co jest o tyle dziwne, że na ogół nie lubię
postaci typu „zdziwaczały naukowiec głoszący bzdurne tezy, które okazują się
prawdą”. No i sam Thor – rubaszny, ewoluujący w trakcie trwania filmu, uczący
się odpowiedzialności i rozwagi, wchodzący do sklepu zoologicznego w
poszukiwaniu wierzchowca. To był przyjemny, czysto rozrywkowy film. Na pewno jeszcze
nieraz do niego wrócę.
„naukowiec-filantrop, ale idealista przeciwko naukowcom-filantropom egoistom”
OdpowiedzUsuńChwila, moment… Który z *czterech* naukowców będącymi przeciwnikami Starka w trzech filmach może być określony jako filantrop?
Zgadzam się jesli chodzi o hawkeya. Częśc osób nawet nie zauwazyła że pojawia sie w tym filmie
OdpowiedzUsuńOczywiście masz rację - nie wiem, czemu użyłem słowa "filantrop w tym kontekście". Musiała mnie dopaść jakaś pomroczność jasna. Już edytuję.
OdpowiedzUsuń