poniedziałek, 11 marca 2013

Komisja śledcza ds. afery Gwiezdnych Wrót

fragment grafiki autorstwa Cama Ocanoma, całość tutaj.

Obiektywnie rzecz biorąc, Stargate Atlantis jest serialem słabszym od swojej macierzystej serii. Odtwórczy (w zasadzie ten sam schemat), stosujący recykling starych pomysłów (Replikatory!), ze znacznie słabiej zaprojektowanymi postaciami (poza McKay’em i Carsonem Beckettem nikt się nie wybija) i wpadkami w obsadzie. Pewnie mógłbym ciągnąć tę wyliczankę naprawdę bardzo długo, ale i tak nie zmieniłoby to faktu, że… po prostu SGA bardziej lubię. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, dotąd jednak nie starałem się ich w jakiś sposób określać, podświadomie uznając SG-1 za serial bardziej udany, ale jednak z pewnych względów to właśnie spin-off o wiele bardziej do mnie przemawiał. W tej notce postaram się samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu właściwie tak jest?

Pierwsza rzecz, która mi przychodzi do głowy – demilitaryzacja Gwiezdnych Wrót. Jako zatwardziały pacyfista nader niechętnie spoglądam na wszelkie wojskowe służby mundurowe, zaś U.S. Air Force to ostatnia frakcja, jakiej powierzyłbym eksplorację obcych planet zamieszkanych przez inteligentne cywilizacje. Oczywiście, w serialu amerykańskie lotnictwo zostało przedstawione w sposób jednoznacznie dobry, zaś wszelkie starające się kontrolować poczynania armii organizacje cywilne – w sposób jednoznacznie zły. Bardzo mi to przeszkadzało podczas oglądania pierwszych sezonów Stargate SG-1, na szczęście w drugiej połowie serialu sytuacja przestała być aż tak jednowymiarowa (pojawili się cywilni bohaterowie pozytywni), ale i tak wciąż daleka od doskonałości. Nie mogę tu też nie wspomnieć o amerykańskim szowinizmie, który przez bardzo długi czas blokował innym narodom dostęp do technologii Gwiezdnych Wrót najpierw poprzez zatajenie, a potem na gruncie dyplomatycznych machinacji. Impas przełamało dopiero odnalezienie stanowiska obronnego Pradawnych na eksterytorialnej i zdemilitaryzowanej Antarktydzie. Gdyby ta placówka umieszczona była, dajmy na to, w Utah, Amerykanie byliby do tej pory trzymali łapę na programie Stargate i spokojnie kontynuowali dublowanie innych zawodników w międzynarodowym wyścigu zbrojeń.

Tymczasem atlantydzka ekspedycja od początku była planowana jako akcja cywilna, międzynarodowa akcja prowadzona ku wspólnemu dobru, z cywilem (i to na dodatek kobietą) w roli dowódcy, któremu podporządkowane są wszelkie sekcje ekipy (z militarną włącznie). Właśnie ten na każdym kroku podkreślany międzynarodowy charakter wyprawy badawczej tak bardzo mnie ujął. To już nie jest opowieść o wesołych jankesach zaprowadzających pokój i porządek na prymitywnych planetach, na których można znaleźć ropę (tutaj zastąpioną minerałem o nazwie naquadah), a nad którymi władzę sprawuje jakiś Saddam (czy tylko mnie Baal chowający się za swoimi klonami kojarzy się z Husseinem, który korzystał z dublerów w tym samym celu?). Stargate Atlantis to serial o naukowcach, którzy polecieli do innej galaktyki, żeby badać zapomniane dziedzictwo Pradawnych. I to właśnie naukowcy (Wier, McKay, Beckett, Zelenka) są trzonem ekspedycji i humanistyczny duch całego przedsięwzięcia jest wyczuwalny już od pierwszego odcinka.

Różnicę widać też w podejściu do głównych antagonistów. O ile w SG-1 są oni metaforą potężnych dyktatorów (Goa’uldowie) czy fanatyków religijnych mających na celu zdominować ziemski (czyli amerykański) styl życia i narzucić własną kulturę (Ori), o tyle w Atlantis obie główne wrogie rasy są nieudanymi eksperymentami. Wraith to przecież ludzie, którzy, na wskutek doświadczeń biologicznych Pradawnych, zmienili się w krwiożercze potwory. Z Replikatorami sprawa była podobna – eksperyment pradawnych, który wymknął się spod kontroli. Widać to także w próbie zneutralizowania zagrożenia. O ile w SG-1 wroga trzeba po prostu odeprzeć, zniszczyć, pokonać i wetknąć flagę w podbite terytoria, o tyle podejście z Atlantis jest znacznie bardziej humanistyczne. Ekipa z SGA odbiera zagrożenie nie jako przeciwnika, zaś ciężko chorą rasę, która wskutek eksperymentów Pradawnych uległa degeneracji. Szukają więc lekarstwa, nie zaś sposobu wdeptania przeciwnika w glebę.

Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o udziale naszych dzielnych rodaków w atlantydzkiej ekspedycji. Kiedy w jednych z odcinków mignęła mi polska flaga, od razu zaświtało mi w głowie pytanie – „Nasi tam są? Jakim cudem?”, zaś kołek do zawieszenia niewiary zatrzeszczał nieprzyjemnie, kiedy wyobraziłem sobie, przez jak wielki burdel organizacyjny i biurokratyczny musiał się przedrzeć nasz rodak, by w końcu trafić na listę członków ekspedycji. No bo, poważnie – Polacy w programie Stargate? Wyobrażacie sobie powoływanie komisji śledczej do sprawy tzw. „Afery Gwiezdnych Wrót”? Albo tajne więzienia CIA czy innego IOA na terenie naszego kraju, w których przetrzymuje się pojmanych Goa’uldów? Bo ja bez problemu. Te wizje skutecznie zepsuły mi radochę i patriotyczne uniesienie z powodu obecności naszej „husarii” w Galaktyce Pegaza. Choć uczciwie trzeba przyznać, że na Atlantydzie bez przerwy coś wybucha, psuje się, wali na głowy, zaś placówka praktycznie co tydzień znajduje się na krawędzi zagłady – to nieomylny znak, że biało-czerwona frakcja ekspedycji musi być całkiem liczna. No nic – przynajmniej, w wypadku, gdyby Wraith podbili Atlantydę, przybysze mogą liczyć na dobrze zorganizowaną partyzantkę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...