fragment grafiki autorstwa Landona Armstronga, całość tutaj. |
Niedawna premiera nowego Riddicka
skłoniła mnie ostatnimi czasy do odświeżenia sobie Pitch Black – filmu, od którego to wszystko się zaczęło. Nie, nie
widziałem jeszcze nowego filmu z Richardem B. Riddickiem w roli głównej i nie
zapowiada się, bym go szybko obejrzał – do kina chadzam tylko i wyłącznie
wtedy, kiedy nie mam innego wyjścia, zaś filmami lubię raczyć się w domowym
zaciszu, opcjonalnie i z rzadka – w kameralnym gronie znajomych. Takie już moje
tabu higieniczne obcowania z X muzą. A Pitch
Black filmem był świetnym. Oczywiście, w kategorii fantastycznonaukowego
horroru klasy B, opartego na dobrze znanym schemacie Zagrożenia, które zabija
garstkę nieszczęśników. Mieliśmy to w The
Thing, mieliśmy w Alienie, mieliśmy
ostatnio w nieszczęsnym Prometeuszu. Już
na wstępie zaznaczę, że nie lubię tego schematu, bo bardzo trudno jest zrobić z
nim coś oryginalnego. Pitch Black niby
nie próbuje być w jakiś sposób odkrywczy i innowacyjny, ale jednak ma kilka
elementów, które indywidualizują go na tle wielu innych podobnych produkcji.
Przede wszystkim – wbrew utartej opinii, głównym bohaterem Pitch Black nie jest Riddick. Choć
faktycznie jemu poświęcona jest spora część scen, to osnuty złą sławą
przestępca robi tu za dość archetypową „dziką kartę” – członka społeczności
ocaleńców, który może być równie dobrze przyczyną nieszczęścia, jak i
wybawienia. Tak naprawdę główną rolę odgrywa postać Carolyn Fry, kapitan
rozbitego na obcej planecie statku. Carolyn ma całkiem interesującą motywację
do działania – podczas wypadku próbowała pozbyć się modułu pasażerskiego ze
statku, co zwiększyłoby szanse na przeżycie jej i drugiego pilota, ale
skazałoby na śmierć pozostałych załogantów. To poczucie winy za chwilę
słabości, jaką widzimy na początku filmu napędza ją aż do samego końca.
Wyjątkowo dobrze widać to w końcowej scenie, w której Riddick stawia jej
ultimatum i każe wybierać pomiędzy lojalnością wobec ocalałych, a własnym
życiem.
Co do Carolyn i Riddicka, interesującą kwestią są też
wzajemne relacje tej dwójki i Johnsa – strażnika, którego zadaniem jest
doprowadzenie Riddicka przed oblicze sprawiedliwości. Przeciąganie liny
pomiędzy Johnsem i Riddickiem, który z nich zdobędzie zaufanie pani kapitan.
Ostatecznie trudno stwierdzić, który z tej dwójki jest bardziej moralną
jednostką ludzką, bo w świetle tego, co dowiadujemy się o Johnsie standardowy
podział na dobrego policjanta i złego przestępcę rozmywa się i relatywizuje. Jeśli doda się do tego
delikatny posmak spirytualizmu w postaci imama, który przewodzi garstce
chłopców w drodze do Nowej Mekki, Pitch
Black okazuje się być interesującym (ale bardzo uproszczonym) popkulturowym
traktatem o moralności i egoizmie. Oczywiście – przede wszystkim jest
niskobudżetowym sci-fi, który przy każdej sprzyjającej okazji oddaje hołd Alienowi, ale taka pop-filozoficzna
otoczka naprawdę w ciekawy sposób pogłębia film.
Generalnie Pitch Black
ma bardzo fajnie skomponowanych bohaterów – zróżnicowanych, naturalnych,
dających się lubić. Widz, oczywiście, szybko wyczuje, kto jest tylko mięsem
armatnim do odstrzału, a komu przyjdzie pożyć trochę dłużej. Przede wszystkim
trzódka młodych pielgrzymów, którzy pełnią w filmie tylko i wyłącznie rolę
kolejnych ofiar, ale też niestety grana przez Claudię Black Shazza – szkoda, bo
ta aktorka jest naprawdę bardzo utalentowana, a tutaj właściwie nie miała co
grać. Dużo miejsca poświęcono też Jack/Jackie i ciekawemu zwrotowi fabularnemu
związanemu z tą postacią i jej fascynacji Riddickiem. Dynamizm interakcji
pomiędzy bohaterami to coś, co w tego typu filmach jest nieodzowne, a czego na
dłuższą metę zabrakło choćby w Prometeuszu czy Aliens vs. Predator. Tutaj, aż do samego końca, relacje pomiędzy postaciami grają główną rolę.
Pitch Black to,
przede wszystkim, film ładny. Ja wiem, że ludzie, pisząc o tym filmie, często
narzekają na słabe efekty komputerowe, ale mnie on się po prostu podoba.
Szczególnie, że generowanych komputerowo efektów nie ma znowu aż tak wiele.
Poza otwierającą film sekwencją w przestrzeni tylko potwory zostały stworzone
cyfrowo – a one z reguły poruszają się w ciemnościach, co automatycznie
„wygładza” wszelkie niedoróbki. Poza tym, ten film ma bardzo dobre dekoracje,
na co niewiele osób zdaje się zwracać uwagę – może nie jest to mistrzostwo
świata, ale zarówno wnętrza obu statków kosmicznych, jak i porzucona stacja
geologiczna czy „cmentarzysko słoni” są naprawdę nieźle pomyślane, szczegółowe i wyglądają
po prostu klimatycznie. Szczególnie w połączeniu z pustynną planetą, na której
toczy się akcja filmu. W ogóle pierwsza połowa Pitch Black – bardzo wyciszona, klimatyczna, trzymająca w napięciu
– to dla mnie modelowy przykład tego, jak powinno się w kinie pokazywać Obce
Tajemnicze Planety. Bardzo prostymi środkami udało się osiągnąć taki trochę
odrobinę lemowski klimat totalnego wyobcowania w obliczu Nieznanego.
Oczywiście, później do akcji wkraczają bioraptory (według Wikipedii to
oficjalna nazwa tych istot, ale o ile mnie pamięć nie myli, nie padła ona w
samym filmie) i z klimatycznego dreszczowca robi się już bardzo konwencyjny
horror sci-fi, ale do tego momentu udaje się uzyskać bardzo fajny klimat, który
potem znacząco wpływa na odbiór całego obrazu. Szczególnie, że twórcy
uatrakcyjniają wizualność filmu, poprzez wprowadzenie kilku filtrów graficznych
– żółty i niebieski informują widza, które z kilku słońc aktualnie oświetla tę
część planety, na której rozbili się bohaterowie. W dodatku jest też
„echolokacyjny” filtr bioraptorów i widok z oczu Riddicka, któremu implanty
umożliwiają widzenie w ciemnościach. Na szczęście filtry wykorzystywane są
bardzo wprawnie i nie ma się wrażenia chaosu czy niespójności wizualnej. Bioraptory,
jako Przerażające Zagrożenie były całkiem przyzwoicie pomyślane – dopóki nie
zaczniemy zbyt mocno główkować nad logiką ich cyklu życiowego. Jako czające się
w mroku varelsowate demony polujące na wszystko, co żywe są może mało
oryginalne, ale sprawdzają się jako taki klasyczny, oldskulowy straszak.
A zatem – lubię Pitch
Black, bo jest dokładnie tak staroszkolny, jak lubię i bardzo fajnie
spsychologizowany, w dodatku wprowadza dużo tej kosmicznej niesamowitości,
którą bardzo, bardzo wielbię. I czas na końcowe wyznanie – nie oglądałem
jeszcze The Chronicles of Riddick, a
osłuchałem się o tym filmie rzeczy strasznych. Więc nieco się obawiam seansu,
bo w Pitch Black, paradoksalnie,
Riddick nie był dla mnie gwiazdą filmu, raczej jednym z równowartych składników
i dla mnie nie jest on postacią, która udźwignie cały film. Ale zobaczymy…
Powiem tak: Pitch Black był jednym z przyjemniejszych zaskoczeń filmowych, jakie mnie spotkały. Spodziewałam się odmóżdżacza klasy C (oglądanie było u znajomych, na ich życzenie), dostałam film, który był inteligentny, wciągający (także dzięki tym interakcjom, które zauważasz we wpisie) i pomysłowy.
OdpowiedzUsuń"Kroniki..." widziałam zaraz po ich powstaniu i najbardziej zaskakująca w nich była dla mnie kompletna IMHO zmiana formuły: z kameralnego horroru na kosmiczne fantasy z rozmachem. Wtedy obejrzałam bez bólu, ciekawam, jak by było dzisiaj...