niedziela, 8 września 2013

Powidok wibrującej czerni

fragment grafiki autorstwa Landona Armstronga, całość tutaj.

Niedawna premiera nowego Riddicka skłoniła mnie ostatnimi czasy do odświeżenia sobie Pitch Black – filmu, od którego to wszystko się zaczęło. Nie, nie widziałem jeszcze nowego filmu z Richardem B. Riddickiem w roli głównej i nie zapowiada się, bym go szybko obejrzał – do kina chadzam tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie mam innego wyjścia, zaś filmami lubię raczyć się w domowym zaciszu, opcjonalnie i z rzadka – w kameralnym gronie znajomych. Takie już moje tabu higieniczne obcowania z X muzą. A Pitch Black filmem był świetnym. Oczywiście, w kategorii fantastycznonaukowego horroru klasy B, opartego na dobrze znanym schemacie Zagrożenia, które zabija garstkę nieszczęśników. Mieliśmy to w The Thing, mieliśmy w Alienie, mieliśmy ostatnio w nieszczęsnym Prometeuszu. Już na wstępie zaznaczę, że nie lubię tego schematu, bo bardzo trudno jest zrobić z nim coś oryginalnego. Pitch Black niby nie próbuje być w jakiś sposób odkrywczy i innowacyjny, ale jednak ma kilka elementów, które indywidualizują go na tle wielu innych podobnych produkcji.

Przede wszystkim – wbrew utartej opinii, głównym bohaterem Pitch Black nie jest Riddick. Choć faktycznie jemu poświęcona jest spora część scen, to osnuty złą sławą przestępca robi tu za dość archetypową „dziką kartę” – członka społeczności ocaleńców, który może być równie dobrze przyczyną nieszczęścia, jak i wybawienia. Tak naprawdę główną rolę odgrywa postać Carolyn Fry, kapitan rozbitego na obcej planecie statku. Carolyn ma całkiem interesującą motywację do działania – podczas wypadku próbowała pozbyć się modułu pasażerskiego ze statku, co zwiększyłoby szanse na przeżycie jej i drugiego pilota, ale skazałoby na śmierć pozostałych załogantów. To poczucie winy za chwilę słabości, jaką widzimy na początku filmu napędza ją aż do samego końca. Wyjątkowo dobrze widać to w końcowej scenie, w której Riddick stawia jej ultimatum i każe wybierać pomiędzy lojalnością wobec ocalałych, a własnym życiem.

Co do Carolyn i Riddicka, interesującą kwestią są też wzajemne relacje tej dwójki i Johnsa – strażnika, którego zadaniem jest doprowadzenie Riddicka przed oblicze sprawiedliwości. Przeciąganie liny pomiędzy Johnsem i Riddickiem, który z nich zdobędzie zaufanie pani kapitan. Ostatecznie trudno stwierdzić, który z tej dwójki jest bardziej moralną jednostką ludzką, bo w świetle tego, co dowiadujemy się o Johnsie standardowy podział na dobrego policjanta i złego przestępcę rozmywa się i relatywizuje. Jeśli doda się do tego delikatny posmak spirytualizmu w postaci imama, który przewodzi garstce chłopców w drodze do Nowej Mekki, Pitch Black okazuje się być interesującym (ale bardzo uproszczonym) popkulturowym traktatem o moralności i egoizmie. Oczywiście – przede wszystkim jest niskobudżetowym sci-fi, który przy każdej sprzyjającej okazji oddaje hołd Alienowi, ale taka pop-filozoficzna otoczka naprawdę w ciekawy sposób pogłębia film.

Generalnie Pitch Black ma bardzo fajnie skomponowanych bohaterów – zróżnicowanych, naturalnych, dających się lubić. Widz, oczywiście, szybko wyczuje, kto jest tylko mięsem armatnim do odstrzału, a komu przyjdzie pożyć trochę dłużej. Przede wszystkim trzódka młodych pielgrzymów, którzy pełnią w filmie tylko i wyłącznie rolę kolejnych ofiar, ale też niestety grana przez Claudię Black Shazza – szkoda, bo ta aktorka jest naprawdę bardzo utalentowana, a tutaj właściwie nie miała co grać. Dużo miejsca poświęcono też Jack/Jackie i ciekawemu zwrotowi fabularnemu związanemu z tą postacią i jej fascynacji Riddickiem. Dynamizm interakcji pomiędzy bohaterami to coś, co w tego typu filmach jest nieodzowne, a czego na dłuższą metę zabrakło choćby w Prometeuszu czy Aliens vs. Predator. Tutaj, aż do samego końca, relacje pomiędzy postaciami grają główną rolę.

Pitch Black to, przede wszystkim, film ładny. Ja wiem, że ludzie, pisząc o tym filmie, często narzekają na słabe efekty komputerowe, ale mnie on się po prostu podoba. Szczególnie, że generowanych komputerowo efektów nie ma znowu aż tak wiele. Poza otwierającą film sekwencją w przestrzeni tylko potwory zostały stworzone cyfrowo – a one z reguły poruszają się w ciemnościach, co automatycznie „wygładza” wszelkie niedoróbki. Poza tym, ten film ma bardzo dobre dekoracje, na co niewiele osób zdaje się zwracać uwagę – może nie jest to mistrzostwo świata, ale zarówno wnętrza obu statków kosmicznych, jak i porzucona stacja geologiczna czy „cmentarzysko słoni” są naprawdę nieźle pomyślane, szczegółowe i wyglądają po prostu klimatycznie. Szczególnie w połączeniu z pustynną planetą, na której toczy się akcja filmu. W ogóle pierwsza połowa Pitch Black – bardzo wyciszona, klimatyczna, trzymająca w napięciu – to dla mnie modelowy przykład tego, jak powinno się w kinie pokazywać Obce Tajemnicze Planety. Bardzo prostymi środkami udało się osiągnąć taki trochę odrobinę lemowski klimat totalnego wyobcowania w obliczu Nieznanego. Oczywiście, później do akcji wkraczają bioraptory (według Wikipedii to oficjalna nazwa tych istot, ale o ile mnie pamięć nie myli, nie padła ona w samym filmie) i z klimatycznego dreszczowca robi się już bardzo konwencyjny horror sci-fi, ale do tego momentu udaje się uzyskać bardzo fajny klimat, który potem znacząco wpływa na odbiór całego obrazu. Szczególnie, że twórcy uatrakcyjniają wizualność filmu, poprzez wprowadzenie kilku filtrów graficznych – żółty i niebieski informują widza, które z kilku słońc aktualnie oświetla tę część planety, na której rozbili się bohaterowie. W dodatku jest też „echolokacyjny” filtr bioraptorów i widok z oczu Riddicka, któremu implanty umożliwiają widzenie w ciemnościach. Na szczęście filtry wykorzystywane są bardzo wprawnie i nie ma się wrażenia chaosu czy niespójności wizualnej. Bioraptory, jako Przerażające Zagrożenie były całkiem przyzwoicie pomyślane – dopóki nie zaczniemy zbyt mocno główkować nad logiką ich cyklu życiowego. Jako czające się w mroku varelsowate demony polujące na wszystko, co żywe są może mało oryginalne, ale sprawdzają się jako taki klasyczny, oldskulowy straszak.

A zatem – lubię Pitch Black, bo jest dokładnie tak staroszkolny, jak lubię i bardzo fajnie spsychologizowany, w dodatku wprowadza dużo tej kosmicznej niesamowitości, którą bardzo, bardzo wielbię. I czas na końcowe wyznanie – nie oglądałem jeszcze The Chronicles of Riddick, a osłuchałem się o tym filmie rzeczy strasznych. Więc nieco się obawiam seansu, bo w Pitch Black, paradoksalnie, Riddick nie był dla mnie gwiazdą filmu, raczej jednym z równowartych składników i dla mnie nie jest on postacią, która udźwignie cały film. Ale zobaczymy…

1 komentarz :

  1. Powiem tak: Pitch Black był jednym z przyjemniejszych zaskoczeń filmowych, jakie mnie spotkały. Spodziewałam się odmóżdżacza klasy C (oglądanie było u znajomych, na ich życzenie), dostałam film, który był inteligentny, wciągający (także dzięki tym interakcjom, które zauważasz we wpisie) i pomysłowy.
    "Kroniki..." widziałam zaraz po ich powstaniu i najbardziej zaskakująca w nich była dla mnie kompletna IMHO zmiana formuły: z kameralnego horroru na kosmiczne fantasy z rozmachem. Wtedy obejrzałam bez bólu, ciekawam, jak by było dzisiaj...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...