fragment grafiki autorstwa Emila Larssona, całość tutaj. |
Carnivale w
kosmosie – powiedziałem sobie, zakończywszy lekturę finałowego odcinka. StarGate Universe już od dłuższego czasu
zajmuje w moim serialowym panteonie najwyższe miejsce, tuż obok Carnivale, Torchwood: Children of Earth i American
Horror Story. To jest generalnie serial, który nie miał prawa powstać. Nie
w takiej formie, nie za takie pieniądze. Patrzę na ekran, oglądam to i nie mogę
odpędzić się od myśli, że ten serial stworzyli oderwani od rzeczywistości
wariaci. I chwała im za to.
Podczas badań nad rozwikłaniem zagadki ósmego szewronu
Gwiezdnych Wrót dochodzi do ataku, który wymusza na personelu stacji badawczej
szybką ewakuację. Z powodu determinacji głównego naukowca bazy, dra Nicholasa
Rusha (w tej roli absolutnie mistrzowski Robert Carlyle) jedyną drogą ucieczki
są uruchomione i zablokowane Wrota, które wiodą w niewiadome miejsce. Owym
miejscem okazuje się opuszczony statek kosmiczny będący zarzuconym projektem
badawczym Pradawnych – rasy kosmitów odpowiedzialnych, między innymi, za
stworzenie sieci Gwiezdnych Wrót. A więc – nie, jak to było do tej pory,
wyspecjalizowana grupa do zadań specjalnych eksplorująca kosmiczne artefakty, a
kompletnie nieprzygotowana, śmiertelnie przerażona zbieranina cywilów,
naukowców i wojskowych, którzy muszą odnaleźć się w maksymalnie stresującej
sytuacji i walczyć o życie. Ale nie prażąc z karabinów maszynowych do kosmitów,
tylko desperacko szukając sposobu na naprawienie szwankującego systemu
podtrzymywania życia. Albo racjonując żywność, żeby starczyło na dłużej. Albo
starając się opanować narastające wśród uchodźców napięcie. To właśnie ten
przytłaczający klimat kompletnego zagubienia w kosmicznej pustce w dużej mierze
stanowi o wyjątkowości serialu. Bohaterowie znajdują się w statku kosmicznym
oddalonym od Ziemi o kilka galaktyk (i wciąż się oddalającym), niemal kompletnie
odcięci od Ziemi i bez jakichkolwiek realnych szans na pomoc z zewnątrz. To nie
jest kolejny serial pokazujący, jak małe Jasie wyobrażają sobie dojrzałość
(czyli seks, przemoc i łezka uroniona nad utraconą niewinnością). Scenarzyści
nie mają złudzeń co do ludzkiej natury, szczególnie obciążonej takim stresem,
na jaki narażeni są bohaterowie SGU.
Ten serial jest dojrzały dlatego, że wiarygodnie pokazuje zachowanie ludzi,
którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Nie ma tu archetypowego bohaterstwa,
są rozpaczliwe akty poświęcenia. Są kłótnie, próby samobójcze, niekiedy
brutalne rewolty, napięcia pomiędzy poszczególnymi członkami załogi. A to
wszystko podlane kolejnymi fenomenami kosmicznymi, jakie napotyka statek w
swojej podróży do nieujawnionego celu. Nazwa statku – Destiny – jest tu pewną
wskazówką, ale na odpowiedzi trzeba poczekać. Ważne – mimo, iż serial jest
bardzo silnie osadzony w mitologii uniwersum Gwiezdnych Wrót, spokojnie można
go oglądać nawet nie znając StarGate SG-1
czy StarGate Atlantis.
Zacznijmy od tego, że ten serial to po prostu niesamowita
perełka wizualna. Do dzisiaj powstało bardzo niewiele filmów science-fiction (o
serialach nawet nie wspominając), które rozmachem, bogactwem dekoracji i
dopracowaniem efektów specjalnych dorównywałyby SGU. Poziom dopracowania wizualnego spokojnie dorównuje produkcjom
HBO. Widać, że w ten serial wpompowano naprawdę dużo pieniędzy i – ważne – te
pieniądze zostały później wydane w mądry sposób. Oczywiście – SGU to serial telewizyjny i w wielu
miejscach trzeba było iść na kompromisy. Najboleśniej jest to odczuwalne w
chwilach, gdy na ekranie pojawiają się przedstawiciele obcych ras. Choć zawsze
są świetnie zaprojektowani i realistycznie zanimowani, to ich obecność na
ekranie jest ograniczona do absolutnego minimum, by drogimi efektami komputerowymi
nie nadwyrężać budżetu. Szczególne wrażenie robią za to tradycyjnie wykonane
dekoracje – na tym nie oszczędzano i to doskonale widać. Bardzo podobało mi się
wnętrze statku Nakai oraz zapuszczone korytarze Destiny.
Zastosowane w serialu
filtry graficzne i sposób kręcenia nadaje SGU
niesamowitego, jakby reportażowego klimatu. Uwolnienie kamery od statywu, ujęcia z
nietypowych kątów i perspektyw, częste kręcenie „z ręki” (bohaterowie mają do
dyspozycji lewitujące kamery, które wykorzystują podczas rekonesansów i jako
osobiste pamiętniki – świetny patent). Aż do obejrzenia pilota SGU bardzo nie lubiłem takich zabiegów,
uważałem, że zabijają czytelność różnych scen i nie pozwalają widzowi skupić
się na tym, co najważniejsze. Cały problem polegał na tym, że taka metoda
kręcenia wymaga naprawdę sporo wprawy i ekipa produkująca SGU taką wprawę miała. Efekt jest porażający – momentami kamera
„pływa” łagodnie po scenografii, robiąc gwałtowne najazdy na twarze bohaterów,
by lepiej uchwycić emocje. W ruchu wygląda to po prostu niesamowicie i w praktyce sprawdza się doskonale. Taki naturalizm w ukazywaniu akcji świetnie koresponduje z równie naturalistyczną treścią.
SGU to opowieść
pozbawiona głównego bohatera – i w to mi graj! Czas antenowy dzielony jest,
mniej lub bardziej sprawiedliwie, pomiędzy kilkunastu bohaterów, z
których wszyscy w jakiś sposób powiązani są misterną siecią wzajemnych
zależności i sentymentów. I to jest naprawdę fenomenalne, bo twórcy wykorzystują
tę pajęczynę do wikłania bohaterów w różne, niekiedy bardzo zaskakujące,
sojusze i konflikty. A że bohaterowie stanowią ogromną plejadę zróżnicowanych
i, niekiedy, bardzo silnych osobowości, daje to olbrzymie pole do popisu –
pole, które scenarzyści skwapliwie wykorzystują. I znów – mimo wszystko, nie ma jakichś
kompletnie niewiarygodnych (choć atrakcyjnych) zwrotów fabularnych pokroju „i
nagle dowiadują się, że są rodzeństwem”, wszystko jest podporządkowane bardzo
naturalistycznej konwencji. Uwielbiam, gdy poszczególne elementy całości
współgrają ze sobą konceptualnie i tak jest w tym przypadku. Gra aktorska,
ekspresja, sposób budowania sylwetek psychologicznych – wszystko jest albo
bardzo wiarygodne i naturalne, albo bardzo dobrze tę wiarygodność i naturalność
symulujące. Choćby dialogi, w których bohaterowie przekrzykują się i przerywają
sobie nawzajem. Oczywiście, nadal wszystko jest podporządkowane formule serialu
telewizyjnego, więc w wielu przypadkach nie udało się uniknąć pewnych
uproszczeń i dróg na skróty – ale ekipie produkcyjnej udało się osiągnąć bardzo
satysfakcjonujący kompromis. Prawdopodobieństwo psychologiczne bohaterów bije
na głowę wszystko, co do tej pory widziałem w kwestii seriali fantastycznych.
Zresztą – poważnie, czy ktoś chciałby oglądać w serialach „prawdziwych ludzi”?
Ludzie są nudni. Albo zbyt prości, albo zbyt skomplikowani, by przykuwali naszą
uwagę. W utworach fabularnych „prawdziwi ludzie” kompletnie by się nie
sprawdzali. Kiedy ględzimy o tym, że chcemy na ekranie oglądać bohaterów
zachowujących się jak realne osoby, to tak naprawdę sami nie wiemy, o co
prosimy. Tak naprawdę chcemy oglądać interesujące konstrukty narracyjne, które
będą wiarygodnie udawać, że są ludźmi. Koniec dygresji.
Spośród postaci można jednak wyróżnić kilka najciekawszych.
Przede wszystkim doktor Nicholas Rush, cyniczny naukowiec mający obsesję na
punkcie Destiny, który nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć
zamierzone cele. Początkowo odrobinę kręciłem nosem, bo to postać aż nazbyt
wyraźnie zbudowana po to, by się podobała widzowi i zarazem była łatwym w użyciu wytrychem narracyjnym – skrajnie niesympatyczny,
ale błyskotliwy krętacz, który będzie mącił, aż w końcu wymąci. Szczęśliwie
okazało się, iż w toku fabuły sylwetka tego bohatera nabrała więcej wymiarów i
barw. Między innymi dzięki grze aktorskiej Carlyle’a, który dał w SGU niesamowity popis umiejętności
aktorskich. Jest w jednym z pierwszych odcinków scena, w której Rush wbiega do
pomieszczenia z Wrotami i na oczach kilku członków załogi dostaje ataku
histerii, coraz bardziej łamiącym się głosem tłumacząc im, jaki los czeka
Destiny, jeśli nie uda im się rozwiązać problemów z zasilaniem. Absolutnie
najlepsza scena w całym serialu, znakomicie podsumowująca całą jego koncepcję
(wyjściową, bo potem różnie z tym bywa, ale o tym za moment). Inną interesującą
postacią jest Camile Wray, urzędniczka IOA (międzynarodowa organizacja
koordynująca projekty powiązane z Gwiezdnymi Wrotami), dla której sytuacja, w
jakiej się znalazła stanowi spore wyzwanie – Wray nie umie zaakceptować
panującego na Destiny porządku, nad który pieczę sprawują wojskowi. Z początku
kreowana na cyniczną sukę, w dalszych epizodach pokazuje ludzką twarz. Nie można
też nie wspomnieć o Elim Wallace, sympatycznym i inteligentnym nerdzie, który
na pokładzie Destiny znalazł się w sumie przypadkiem (i, nie ukrywajmy, wskutek
bardzo naciąganej logicznie koncepcji fabularnej). Generalnie paleta bohaterów
jest na tyle szeroka i zróżnicowana, że absolutnie każdy widz znajdzie sobie
jakąś postać, której będzie kibicował. Do moich ulubieńców należy pojawiająca
się w kilku epizodach niepełnosprawna specjalistka od technologii Pradawnych,
Amanda Perry.
Serial liczy sobie dwa sezony po dwadzieścia odcinków. Mnie
najbardziej podoba się pierwsza połowa pierwszego sezonu, co jest o tyle
ciekawe, że większość opinii w Internecie jest odwrotna – początkowe odcinki są
jakoby nużące i nieciekawe, dopiero później serial nabiera rozpędu i robi się
interesująco. Otóż kompletnie się z tym nie zgadzam. Dziesięć pierwszych odcinków wykreowało niesamowity klimat psychologicznego dramatu ludzi zagubionych w
kosmicznej pustce, uwięzionych na pokładzie potężnego i niemożliwego do
okiełznania statku kosmicznego. Dla mnie optymalną sytuacją byłoby, gdyby cały
serial tak właśnie wyglądał – chorzy ze strachu, popadający w coraz większy
obłęd uchodźcy starający się za wszelką cenę przetrwać w obcym, kierującym się
niepojętymi mechanizmami środowisku, z rzadka odwiedzając jakąś obcą planetę
albo natrafiając na jakiś kosmiczny fenomen. Pierwsza część SGU tak właśnie wygląda – nawet, jeśli
pojawiają się jakieś obce formy życia, to są to albo bakterie, albo śmiertelnie
groźne stwory, albo varelse. Niestety
dość szybko i gwałtownie zmienia się to w chwili natrafienia na pierwszy statek
kosmiczny Nakai. Nagle wszystko robi się trochę za bardzo w stylu poprzednich
seriali ze świata StarGate i akcent przemieszcza się z psychologicznej dramy na
odrobinę zbyt infantylne strzelanie do kosmitów. Sytuację ratują niektóre odcinki
utrzymane w duchy pierwotnych założeń SGU
(mój ulubiony epizod zatytułowany Faith
– bardzo lemowski w swej wymowie i konkluzjach). W drugim sezonie jest to trochę
mniej odczuwalne, twórcy jakby pogodzili się z tym, że na obecnych warunkach
nie da się stworzyć aż tak ambitnego serialu, jak mieli zamiar, ale ostatecznie
udało im się wszystko wypośrodkować i SGU
mimo wszystko zachował sporą część początkowego klimatu.
Odcinki. Serial ma stosunkowo zwartą fabułę, kolejne epizody
są ze sobą ściśle powiązane. Z tego też względu bardzo trudno oglądać SGU z doskoku, skupiając się tylko i
wyłącznie na pojedynczych epizodach. Jak już wspominałem najwyższy (dla mnie)
poziom utrzymują początkowe epizody – trzyodcinkowy pilot Air, dramatyczny dyptyk Darkness/Light
czy Time, który w bardzo pomysłowy
sposób wykorzystuje konwencję found footage. Generalnie niemal wszystkie
epizody obu sezonów są bardzo dobre od strony fabularnej – czepiłbym się tylko
nudnego i źle rozplanowanego Blockade, w
którym scenarzystka poszła w tanią, acz efektowną dramę, która kompletnie nie
przystaje do SGU. Pominąwszy jednak
tę wpadkę, serial ogląda się bez większych zgrzytów. Jest naprawdę świetnie – zupełnie
nowa jakość telewizyjnej science-fiction w konwencji space opery.
Nie wspomniałem o jeszcze jednym aspekcie StarGate Universe, który wyróżnia ten
serial na tle innych. Jest to niesamowita ścieżka dźwiękowa autorstwa Joela
Goldsmitha (który zmarł niedługo po anulowaniu SGU). Nazwisko tego kompozytora powinno być nieobce, ponieważ jego
ojciec, Jerry Goldsmith, także kompozytor, odpowiedzialny był za ścieżki
dźwiękowe takich filmów, jak Rambo,
Alien, Patton czy Planet of the Apes,
a nawet kilku filmów ze świata Star
Treka. Joel pracował także przy muzyce do poprzednich seriali ze świata
Gwiezdnych Wrót, ale dopiero tutaj rozwinął skrzydła i skomponował chyba
najciekawszy soundtrack w historii telewizyjnej fantastyki. Nie wiem, chyba tylko
Jeff Beal ze swoimi kompozycjami do serialu Carnivale
mu dorównuje. Ścieżka dźwiękowa do SGU
brzmi bowiem po prostu niesamowicie. Coś pomiędzy tym, co Paul Ruskay
zrobił dla serii gier komputerowych Homeworld,
a nieco bardziej okiełznanym Saltillo. Umiejętne połączenie instrumentów
smyczkowych z gitarami elektrycznymi i perkusją oraz szczyptą elektroniki –
wszystko to brzmi bardzo epicko, ale też oryginalnie. Posłuchajcie sami.
SGU stworzyli
oderwani od rzeczywistości wariaci, którym się wydawało, że klimaty rodem z
filmu Moon mogą zaskarbić sobie
sympatię tylu widzów, by utrzymać niesamowicie drogi w produkcji serial w
telewizyjnej ramówce. I chwała tym oderwanym od rzeczywistości wariatom, którym
mimo wszelkich przeciwności losu udało się nakręcić czterdzieści odcinków, nim
wyczerpała się cierpliwość producentów. I choć serial zakończył się bardzo
otwartym zakończeniem, to jednak nie boli ono za bardzo – po dłuższym namyśle
stwierdzam nawet, że to jest bardzo dobre zakończenie dla takiego serialu jak SGU. Ten serial był trochę tym, czym
bezskutecznie starał się być Prometeusz –
próbą może nie tyle wskrzeszenia (bo za bardzo nie było co wskrzeszać,
powiedzmy to sobie szczerze), co ukazania ambitnej sci-fi na ekranie
kinowym/telewizyjnym. O ile Ridley Scott poniósł sromotną porażkę, o tyle Brad
Wright i Robert C. Cooper (twórcy SGU)
odnieśli sukces. Stworzyli coś niezwykłego. Najlepszy serial
fantastyczno-naukowy w historii telewizji? Nie wiem, nie oglądałem jeszcze
wszystkich seriali sci-fi. Ale, jak dotąd, tak. Bezsprzecznie. Polecam.
Wydaje mi się, że najlepszy. Nadrabiam co prawda ostatnio ST:Voyager [teoretycznie też statek daleko od ziemi bez pomocy] i widzę te przeróżne nawiązania i delikatne ściągnięcia, ale jak piszesz SGU ma niesamowity klimat, jest zwarty fabularnie, każde zachowanie determinowane jest jakimś zdarzeniem i jest to jak najbardziej wiarygodne. Mój ulubiony odcinek to chyba Divide - tam wyeksponowano wątek, który męczył mnie w poprzednich sezonach - bardziej otwartej wojny między cywilami i wojskowymi. Świetny odcinek, nie wspominając już o muzyce...
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że widzowie nie załapali konwencji i za bardzo chcieli powrotu stylu z SG1/SGA i ciągłych starć, nowej przygody w każdym odcinku. Sama miałam problemy z polubieniem SGU i przekonałam się do niego pod koniec pierwszego sezonu dopiero.
Ale cóż, trzeba cieszyć się chociażby z tych 40 odcinków, zakończonych wbrew pozorom chyba najlepiej jak się tylko dało, bez niszczenia tajemnicy i bezmyślnego odpowiadania na pytanie, której odpowiedzi chyba żaden widz tak naprawdę nie chciałby dostać. Została wyobraźnia.
To również godne pożegnanie z serią skoro szanse na wskrzeszenie są nikłe.
Zgadzam się ze wszystkim - nawet z tym, że pierwsza część serialu była lepsza, bo mnie też przyciągnął przede wszystkim ten brudnawy, przyziemny klimat konfliktu, niepewności i osamotnienia (w kontraście do lekkawej międzygalaktycznej przygody poprzednich wcieleń serii). Powiem więcej: stopień szarości fabuły przejawiający się w postaciach bohaterów i podejmowanych przez nich decyzjach fantastycznie grał mi na lojalności względem nich, nigdy do końca nie pozwalając mi opowiedzieć się za którąkolwiek ze stron. To najlepsza rzecz - z wielu wielu zalet SGU - które na długo zapamiętam. Słowem, świetny i jeden z najlepszych seriali s-f ostatnich lat.
OdpowiedzUsuńA u mnie leży ten serial i czeka... Jakoś nie mam kiedy się zabrać za to. No, ale w końcu nadejdzie ta chwila... :)
OdpowiedzUsuń