fragment grafiki autorstwa Simone di
Meo.
|
Truizmem
jest, że kultura popularna zawsze w jakimś wymiarze odzwierciedla zeitgeist miejsca, w którym powstaje.
Jak cyberpunk, który uchwycił lęki przed nierównościami społecznymi,
technologią i drapieżnymi korporacjami chwiejącymi porządkiem społecznym. Albo
amerykańskie kino „antyterrorystyczne” działające jako okład na poczucie
bezpieczeństwa obywateli i obywatelek USA zranione zamachem na World Trade
Center. To się zawsze przesącza, nawet jeśli nie w bezpośrednich odwołaniach do
konkretnych wydarzeń z historii najnowszej, to w ogólnym klimacie tekstów
kultury, specyficznym zestawie motywów poruszanych w fikcji (oraz tym, w jaki
sposób są poruszane) próbującej odwołać się do znajomych publice emocji. Nie
tylko tych uniwersalnych, jak poczucie sprawiedliwości, zakochanie, gniew albo
żądza zemsty, ale również tych bardziej subtelnych, kształtowanych przez
czynniki społeczne. Lindsay Ellis stworzyła niedawno znakomity wideoesej o różnicach w
przedstawianiu destruktywnej inwazji kosmitów na USA w hollywoodzkich filmach
przed i po 9/11 – o ile w Dniu
Niepodległości nonszalanckie wysadzanie ikonicznych budynków i symboli
potęgi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nikogo nie szokowało i było po
prostu spektakularnie efekciarską wizją, po jedenastym września tego typu
zagrania były nie do pomyślenia, a i sam klimat wojny z kosmicznym zagrożeniem
zmienił się z kowbojskiej przygody w rozpaczliwe szukanie ratunku i
schronienia. Generalnie polecam ten materiał, jak i również wszystkie inne
dzieła tej autorki.
Żyjemy w specyficznym momencie
historii, gdy nieuchronnie zbliżająca się katastrofa
naturalna spowodowana
globalnym ociepleniem prędzej czy później uczyni naszą planetę miejscem
nieszczególnie przyjemnym do życia. Przynajmniej dla większości jej
mieszkańców, z których część będzie próbowała migrować w chłodniejsze rejony, psując humor tym geograficznie uprzywilejowanym (czyli, między innymi, tym nam). A jak Europejczycy
i Amerykanie reagują na emigrację z południa i wschodu już wiemy – wzrostem
rasowych, religijnych i etnicznych resentymentów, kulturowymi napięciami i
pożywką dla różnych formacji autorytarnych i faszystowskich. Mieliśmy to w
trakcie kryzysu uchodźczego, a w porównaniu z tym, co dopiero najdzie był to w
zasadzie pikuś. Co znamienne, wciąż mamy trochę czasu na uniknięcie tego losu, jeśli tylko w ciągu najbliższych dekad
uda nam się (nam, czyli ludzkości jako takiej) ograniczyć emisję węgla w skali
globalnej i upowszechnić mniej destruktywne dla klimatu alternatywy pozyskiwania
energii. Wymagać to jednak będzie bezprecedensowej koordynacji
najpotężniejszych krajów, organizacji i korporacji na świecie oraz, w wielu
przypadkach, radykalnych zmian ekonomicznych. Nawet w optymalnym klimacie
politycznym byłoby to niewyobrażalnie trudne. W obecnym kociokwiku w zasadzie
graniczy to z niemożliwością.
Nie piszę o tym, by kogokolwiek
straszyć, ale generalnie nie wygląda to różowo. Stosunkowo niewiele osób świadomie
zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – media, z oczywistych względów, nie garną
się do bicia na alarm, a wielkim korporacjom zafiksowanym na krótkoterminowym
zysku, również niekoniecznie jest na rękę, by zbyt wielu ludzi zaczęło
awanturować się o emisję gazów cieplarnianych – a te, które sobie zdają często
bagatelizują problem albo uznają, że nie będzie przecież aż tak źle (a będzie).
Osobiście znajduję pocieszenie w tym, że jeśli dojdzie już do katastrofy
klimatycznej, zmiany będą następowały stosunkowo powoli – to nie będzie tak jak
w Mad Maksie czy Power Rangers RPM, że z miesiąca na miesiąc albo nawet roku na rok
nasz świat zmieni się w wypaloną i jałową pustynię. Po prostu konsekwentnie
będzie robiło się coraz gorzej i gorzej, ale przynajmniej przy odrobinie
szczęścia będzie czas, by się przyzwyczaić i zaadaptować do nowych warunków.
Tak, to jest, w moim przekonaniu, nasza największa nadzieja – że nie wylądujemy
we wrzątku od razu, tylko będziemy się powoli gotować w coraz gorętszej zupie.
To jest właśnie świat, w którym w
tym momencie żyjemy – świat kryzysów humanitarnych, ekonomicznych i
klimatycznych. Popkultura, którą produkujemy odzwierciedla to na kilka
sposobów. Najpopularniejszym jest, zdaje się, eskapizm – symboliczny powrót do
idei, estetyk lat osiemdziesiątych (i wcześniejszych), bezpiecznych i znajomych,
przynoszących komfort i schronienie przed wyzwaniami współczesności, który to
proces opisałem w jednej z moich wcześniejszych blognotek. Uciekać przed zeitgeistem można jednak tylko do
pewnego stopnia. Alienujące poczucie beznadziei i zagubienia w końcu musi
znaleźć ujście w takich albo innych formach kulturowych. I w tej
blognotce o tym właśnie chciałem porozmawiać.
Pod
koniec dwa tysiące osiemnastego roku serwis Vox
opublikował artykuł noszący tytuł Hopepunk, the latest storytelling trend, is
all about weaponized optimism. Jego
autorka, Aja Romano, opisuje w nim nowy nurt w kulturze masowej (albo estetykę
– Romano nie potrafi się zdecydować) polegający na celebrowaniu nadziei i
solidarności międzyludzkiej w obliczu zagrożenia. Brzmi krzepiąco, problem
polega jednak na tym, że coś takiego jak hopepunk nie istnieje – a przynajmniej
nie w takiej formie, w jakiej chce autorka tego artykułu. Do powołania nowej
formy kulturowej nie wystarczy bowiem post na tumblrze – potrzebny jest żywy
ruch artystyczny eksplorujący daną formę kulturową. Takim ruchem był wspomniany
wyżej cyberpunk, który posiadał skonkretyzowaną filozofię, ideologię i
estetykę, a wszystkie te elementy były eksplorowane przez wielu różnych twórców
tworzących między sobą siatkę powiązań oraz inspiracji. Innym podobnym ruchem
był New Weird, nurt w anglojęzycznej fantastyce lat dziewięćdziesiątych, wokół
którego toczył się żywy dyskurs i który dał rezultat w postaci wielu
zajmujących tekstów kultury (nie tylko literackich).
W
odróżnieniu od powyższych hopepunk nie ma własnej, nawet luźno zarysowanej
ideologii poza bardzo nieskonkretyzowaną „nadzieją”. To bicie w dzwony pozbawione serca i puste wezwanie do działania
– nie jakiegoś konkretnego, ale po prostu działania.
Teksty kultury przywołane w artykule Voxa
powstały wcześniej niż sam termin „hopepunk” (więc nie zostały przezeń
zainspirowane) i trzeba sporych pokładów dobrej woli, by próbować dopatrzeć się
w nich jakiegoś związku (a zatem ciężko mówić, że stanowią mocny fundament dla
ewentualnego nurtu artystycznego). Sam termin hopepunk jest zresztą jedną z
niezliczonych bezmyślnych derywacji cyberpunku, do dziś kompletnie obśmianych
już jako próby stworzenia efektownej marketingowej szufladki dla każdej książki
mającej jakieś pozory oryginalności. Fantasy o psach? Dogpunk. Science-fiction,
w którym podróżuje się po Kosmosie za pomocą grzybów? Mushroompunk. Horror o
odchodach, które uzyskały świadomość i zaczynają atakować swoich, nazwijmy to,
producentów? Poopunk. I tak dalej… Nic zatem dziwnego, że cały ten „rewolucyjny
nurt artystyczny” skończył jako zabawny nagłówek, z którego Twitter miał chwilę
uciechy tuż przed Sylwestrem 2018 roku.
Hopepunk przywołuję nie po to, by
nabijać się z osób traktujących ten mem poważnie, ale jako sygnał (jeden z
wielu), że istnieje wśród odbiorców kultury popularnej widoczne zapotrzebowanie
na poruszanie tych najbardziej palących problemów współczesności – wzrost
nierówności społecznych, słabość władzy politycznej, radykalizmy powoli
zawłaszczające kolejne obszary życia społecznego – i jakąś narracyjną rewoltę.
I ta rewolta powoli następuje, na samych obrzeżach mainstreamu, bo to zwykle
tam dzieją się rzeczy najciekawsze, niespętane (albo spętane w znacznie
mniejszym stopniu) narracjami i formami kulturowymi sprzed trzydziestu,
pięćdziesięciu czy osiemdziesięciu lat.
Jedną
z takich narracji jest pierwsza połowa piątego sezonu serialu Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Serial
jest niemal idealnym przykładem tego, co wyżej niejasno określiłem jako
„obrzeża mainstreamu”. Nominalnie jego akcja rozgrywa się w granicach Marvel
Cinematic Universe, jednej z najbardziej dochodowych franczyz w historii
kultury popularnej. Problemem jest jednak fakt, że dla Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. narracyjnie jest to nie korzyścią,
a sporą przeszkodą. Fabuła serialu nie może za bardzo nadwyrężać status quo świata przedstawionego,
ponieważ zniszczy to iluzję spójności uniwersum. Ikoniczne postacie na ogół nie
mogą się w nim pojawiać bezpośrednio i aktywnie uczestniczyć w fabule, ponieważ
mają one własne filmy (albo i seriale). Marvel’s
Agents of S.H.I.E.L.D. zmuszone jest więc do meandrowania wokół historii,
które tworzy ktoś inny, często ostentacyjnie depcząc po palcach scenarzystom
serialu. Nic więc dziwnego, że po pewnym czasie twórcy zaczęli coraz śmielej
uciekać z głównego uniwersum na rzecz innych planet albo światów
alternatywnych.
Dobrym
przykładem jest wątek rozgrywający się na przestrzeni siedmiu ostatnich odcinków
czwartego sezonu, w całości osadzony w wirtualnej przestrzeni odtwarzającej
alternatywną historię głównego świata, w której faszystowska organizacja HYDRA
przetrwała i przejęła władzę nad Ziemią. To pozwoliło osobom odpowiedzialnym za
fabułę Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. robić
rzeczy, których nie były w stanie robić do tej pory – podkręcać stawkę,
uśmiercać istotne postacie, dokonywać znaczących alteracji status quo. Pojawiła się przestrzeń do zaczerpnięcia głębokiego
fabularnego oddechu, z której twórcy serialu skwapliwie skorzystali,
dostarczając naprawdę interesujący wątek.
Pierwsza
połowa piątego sezonu serialu rozgrywa się w podobnym środowisku – główni
bohaterowie zostają wyrwani ze swojej rzeczywistości i umieszczeni w
alternatywnej przyszłości, w której kula ziemska uległa zniszczeniu, a
niedobitki ludzkości trafiły na stację orbitalną zarządzaną przez
przedstawicieli autorytarnej rasy Kree. Tam, pozbawieni nadziei, ostatni
przedstawiciele ludzkiej rasy stali się niewolnikami którym narzucony przez
Kree reżim uniemożliwia zawiązanie jakiegokolwiek sensownego ruchu oporu. A
nawet gdyby taki ruch powstał, to i tak Ziemia jest chmurą asteroid z jednym
większym kawałkiem dryfującym wokół Słońca. Nie ma dokąd uciekać, nie ma o co
walczyć, a jakikolwiek opór zakończy się śmiercią i ostateczną likwidacją rasy
ludzkiej z kart historii.
Agenci
S.H.I.E.L.D. nie są superbohaterami per
se, choć niektórzy i niektóre z nich posiadają nadprzyrodzone moce.
Zresztą, w miejscu, w którym się znaleźli wszyscy przedstawiciele rasy Kree
górują nad nimi fizycznie, co w konsekwencji minimalizuje znaczenie tego typu
talentów, ponieważ są one stosunkowo powszechne (nawet pośród ludzkich
ocaleńców). W tym nowym świecie nie pełnią roli wybawców, którzy przybyli, by
ocalić ludzkość i pomyślnie pokonać wroga tak, jak Avengers pokonali Ultrona
czy inwazję Lokiego z pierwszego filmu. Są po prostu ludźmi. Tym, co ich
wyróżnia nie są wyjątkowe moce czy wybitna inteligencja, ale to, że pochodzą z
innego świata – takiego, w którym da się jeszcze odczuwać nadzieję. Największym
wrogiem głównych bohaterów jest nie gwardia Kree, ale właśnie całkowita
demoralizacja i apatia ostatnich przedstawicieli ludzkości, którzy przy
odrobinie szczęścia solidarnej mobilizacji byliby w stanie odnieść zwycięstwo –
ale brakuje im motywacji. I to właśnie dają im agenci, którzy nie tyle ratują
mieszkańców stacji orbitalnej, ale pomagają im uratować samych siebie,
zorganizować opór, nauczyć walki. Nie pojedyncze osoby (choć oczywiście na nich
scentrowana jest narracja), ale cała społeczność.
Innym
przykładem jest komiks Mighty Morphin
Power Rangers. Seria, po dramatycznych wydarzeniach ze swojego
jubileuszowego numeru i olbrzymim wydarzeniu celebrującym ćwierćwiecze marki
wykonała nagły, zaskakujący zwrot akcji. Do tej pory fabuła komiksu stanowiła
luźny retelling pierwszego,
najbardziej ikonicznego, sezonu serialu, a jego fabuła nie za bardzo odbiegała
od zwyczajowej formuły Power Rangers, czy szerzej – konwencji komiksu
superbohaterskiego, w którym mamy drużynę, złowieszczą antagonistkę i świat do
uratowania przez małą grupę wybitnie uzdolnionych jednostek obdarowanych
nadprzyrodzonymi mocami. Akcja Beyond the
Grid skupia się natomiast na dużej grupie Power Rangers z różnych epok
serialu, którzy wskutek bardzo skomplikowanych i w tej chwili nieistotnych dla
nas wydarzeń wylądowali w innym uniwersum. Świat, do którego trafili odcięty
jest od Morphing Grid, życiodajnej energii zapewniającej witalność wszystkiemu
we Wszechświecie (oraz moce wszystkim inkarnacjom Power Rangers) i wypełniony
zdesperowanymi cywilizacjami terroryzowanymi przez potężnego antagonistę. Power
Rangers, którzy trafili do tego dogorywającego i pozbawionego nadziei
Wszechświata również zostają niemal całkowicie pozbawieni mocy i skazani na
desperacką walkę o przetrwanie w obcym, zapadającym się w sobie uniwersum.
Beyond the Grid to komiks bardzo
odmienny od tego, którym Mighty Morphin
Power Rangers był do tej pory. Całkowicie zmienia się jego obsada, ton,
konwencja, dynamika, a nawet sposób prezentowania postaci. Nagle przestał być
to bardzo klasyczny komiks o superbohaterach, a stał się opowieścią o
zwyczajnych ludziach dzielących się swoimi słabościami i lękami, którzy pracują
razem, by przynieść umierającemu Wszechświatowi odrobinę nadziei. Podobnie jak w
przypadku agentów S.H.I.E.L.D. ich walka skupia się mniej na biciu podwładnych
Głównego Złego, a bardziej na uczeniu innych organizowania się, naprawianiu ich
systemów obronnych, pomaganiu w odbudowie zniszczonych światów, dzieleniu się
technologią i zasobami oraz szukaniu sposobów na odwrócenie rozpadu uniwersum.
Klasyczne elementy (walki, knucie antagonisty) pojawiają się raczej na zasadzie
obligatoryjnej fabularnej kości ogonowej.
Przywołałem
obie te narracje - Marvel’s Agents of
S.H.I.E.L.D. oraz Power Rangers:
Beyond the Grid – ponieważ łączy je wiele rzeczy. Obie są wyrzuconymi poza
mainstreamowy nawias odpryskami bardzo dochodowych w swojej „kategorii wagowej”
franczyz. Obie wywodzą się bezpośrednio z najpopularniejszych ostatnio narracji
superbohaterskich, ale porzucają tę konwencję, by opowiedzieć inną historię.
Porzucają w bardzo dosłowny sposób, literalnie przenosząc superbohaterów do
innej rzeczywistości, w której działają inne reguły i rozwiązywanie problemów
starym sposobem nie jest już opcją. A przy tym wszystkim, w znacznym stopniu
odzierają ich z tego, co do tej pory stanowiło o ich wyjątkowości. Obie opowiadają
o umierającym świecie i próbie odnalezienia się w nim. Obie – i to właśnie
wydaje mi się kluczowe – zmieniają optykę sił, przenosząc ją z wybitnej
jednostki na zwyczajne masy.
Zanim
przejdę dalej, chciałbym opowiedzieć Wam rozróżnieniu dwóch filozofii
społecznych, które w swojej książce The Capacity Contract poczyniła Stacy Clifford Simplican. Autorka, poruszając problem
wykluczania osób z niepełnosprawnościami z demokratycznego systemu społecznego,
stworzyła podział na dwa różne sposoby myślenia o społeczności jako takiej.
Pierwszym z nich jest „społeczność siły”, w której osoby przynależące do
jakiejś społeczności ocenia się przez pryzmat ich szeroko rozumianej przydatności.
Pomyślcie o drużynie sportowej, w której poczucie solidarności opiera się w
większości na tym, co każdy zawodnik może wnieść do zespołu – tych
najsprawniejszych, najsilniejszych i najbardziej utalentowanych wystawia się do
pierwszego szeregu, a tych słabszych utrzymuje na ławce rezerwowych i motywuje
do tego, by za wszelką cenę starali się dorównać najlepszym, bo główną miarą
ich miejsca w tej społeczności jest użyteczność dla niej.
Drugim rodzajem myślenia o
relacjach społecznych jest, wedle, Simplican, „społeczność wrażliwości”, konstruowana nie z powodu użyteczności jej
członków i nie mierzona taką miarą, ale istniejąca dlatego, że każde z nas
zawsze, w jakimś momencie życia, w jakimś sensie jest wrażliwa, bezbronna i
bezradna, więc potrzebujemy siebie nawzajem, by przetrwać. Nie dzięki wyjątkowej
sile niektórych z nas, ale dzięki jednoczącej wszystkich słabości. Istnieją
oczywiście osoby święcie przekonane, że doszły do wszystkiego wyłącznie
własnymi siłami, ale – o ile nie zostały porzucone jako niemowlęta na bezludnej
wyspie i od tamtego momentu nigdy nie zetknęły się z cywilizacją – nie mają
racji. Siła, talent czy użyteczność nie zjednoczą nas wszystkich, bo nie
wszyscy są również silni, utalentowani czy użyteczni. Słabość jest natomiast
czymś uniwersalnym – na początku życia jesteśmy niemal całkowicie zależni od
otaczających nas osób, później również potrzebujemy innych, a inni potrzebują
nas – ponieważ wszyscy i wszystkie znamy poczucie bycia słabym i bezbronnym.
Każde z nas ma kogoś, od kogo jest zależne (w jakimkolwiek stopniu, w jakimkolwiek
sensie – finansowym, emocjonalnym, politycznym) i każde z nas ma kogoś, kto
jest od niego albo niej zależne. Wszyscy mamy słabości, z którymi pomóc nam
mogą inni ludzie i wszyscy jesteśmy tymi „innymi ludźmi”, którzy pomagają komuś
z jego albo jej słabościami.
Mikrospołeczności
superbohaterów są społecznościami siły – unifikuje je wyjątkowość ich członków
i członkiń. Do Avengers przynależą
wyłącznie jednostki wybitne – wybitnie inteligentne, wybitnie uzdolnione,
obdarzone wybitnymi umiejętności, wybitnie arystokratyczne, wybitnie
wyszkolone. Nie ma tam miejsca dla osób o niższej inteligencji,
niepełnosprawnych, niewytrenowanych (chyba, że mają jakąś inną wybitną cechę
niwelującą ich słabość). To elita silnych stojąca na straży całego świata
słabych, od którego oddzielona jest symboliczną i społeczną granicą. W filmach
Marvela ludność cywilna jest – szczególnie po odejściu Jossa Whedona, który
miał wiele wad, ale przynajmniej rozumiał, że superbohaterowie są dla ludzi,
nie dla samych siebie i zawsze podkreślał to w swoich filmach o Avengers –
nieistniejąca. Ulice stolicy Wakandy przez większość czasu są puste, podobnie
jak lotnisko, na którym rozegrała się walka z Captain America: Civil War. Ludność cywilna nie jest interesująca
ani dla twórców filmów o superbohaterach, ani dla samych superbohaterów – nie
są oni bowiem częścią społeczności wrażliwości. O ile Power Rangers z reguły są tu znacznie bardziej elastyczni (z
przyczyn, o których pisałem wcześniej w
tym miejscu), esencjonalnie nadal są opowieścią o społeczności siły, która
chroni narracyjnie nieistotnych słabych.
Ktoś
może napisać – no cóż, taka jest przecież konwencja historii o superbohaterach.
I ten ktoś miałby całkowitą rację. Dlatego właśnie uważam, że historie
superbohaterskie mają swoje limity. Zgadza się, historia o superbohaterze może
być osadzona w konwencji fantasy, fantastyki naukowej, horroru, kryminału, kina
kopanego i tak dalej – zawsze będzie jednak opowieścią o wybitnej jednostce
stawianej wyżej od reszty z nas, jednostce, której potrzeby, ambicje i
aspiracje mają największy priorytet. Konwencja superhero nie jest zdolna do opowiedzenia historii eksplorującej
ideę społeczności wrażliwości, ponieważ jest z nią niekompatybilna i dopiero po
odrzuceniu wszystkich swoich elementów definiujących, po dosłownym wrzuceniu w
inną rzeczywistość – dopiero wtedy jest się w stanie otworzyć na tego typu
narrację.
Dlatego
potrzebujemy nowych form kulturowych, które pomogą nam opowiedzieć historie
rezonujące z naszymi współczesnymi odczuciami. Jako cywilizacja, jeszcze nigdy
nie byliśmy w dokładnie takiej sytuacji jak teraz. Nie tylko z powodów
wymienionych przeze mnie na początku tej blognotki, ale też z wielu innych.
Możemy próbować zaadaptować na nasze potrzeby konwencje i formy kulturowe, ale
one mają swoje ograniczenia, bo powstały jako narzędzia oswajające inne emocje
i lęki społeczne. Hopepunk nie istnieje jako taka forma kulturowa, artystyczny
nurt albo szkoła literacka – istnieje jednak jako potrzeba oswojenia emocji, z
którymi jako społeczeństwo, zmagamy się w tym konkretnym momencie naszej
historii. Zastanawiam się, czy ta potrzeba okaże się na tyle silna, by
przełamać i ostatecznie odrzucić dominującą w kulturze masowej dyktaturę
superbohaterszczyzny. Choć wpływ mediów na sposób myślenia mas jest rzeczą w
znacznej mierze niemierzalną, będę się upierał przy tym, że potrzebujemy
historii skupiających się nie na pojedynczych aktach bohaterstwa wybitnych
jednostek działających w myśl społeczności siły, ale masowych ruchach
wrażliwych i słabych jednostek, które traktują te przymioty jako platformę do
porozumienia i zjednoczenia.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz