piątek, 9 marca 2018

Weekend w strachu

fragment grafiki, całość tutaj.

Za każdym razem gdy zdarza mi się pomstować na polską fantastykę (czyli regularnie) jak bumerang powraca pytanie – a czytałeś Weekend w Spestreku Grzędowicza? Do tej pory zmuszony byłem odpowiadać, że nie, nie czytałem – prozę Grzędowicza znajduję niestrawną nawet w przypadku tych jego dzieł, które powszechnie uznaje się za udane i godne polecenia. Za którymś jednak razem uznałem, że najwyższa pora w końcu zmierzyć się z tym niesławnym opowiadaniem. Nie zostałem porażony – prawdopodobnie dlatego, że opinie osób, które opowiadały mi o tym tekście przygotowały mnie na to, co otrzymam, poza tym, znałem twórczość autora już na tyle dobrze, by mniej-więcej wiedzieć, czego się spodziewać. Ujmując sprawę w ten sposób, nie rozczarowałem się ani trochę – dostałem opowiadanie reprodukujące większość charakterystycznych dla Grzędowicza motywów w charakterystyczny dla Grzędowicza sposób skonstruowane i poplątane ideologicznie.

Wiedziałem czego się spodziewać – satyry na liberalny, lewicowy styl zawiadowania społeczeństwem. Problem polega jednak na tym, że Weekend z satyrą ma bardzo niewiele wspólnego, bardzo wiele natomiast – z fantazją. W umyśle Grzędowicza PRL ze wszystkimi jego absurdami, niedorzecznościami, przeładowaną zasadami i niepotrzebną papierkologią biurokracją miesza się z tęczowym terrorem politycznej poprawności, radykalnym feminizmem, wymuszoną pluralizacją religijną, a wszystko to przy akompaniamencie tupotu ciężkich, policyjnych buciorów i strzelania z bata. Nie koloryzuję tu – nie da się koloryzować Weekend w Spestreku. Fantazja o byciu prześladowanym objawia się w niemal pornograficznych scenach, w których główny bohater zostaje zwyzywany – po niemiecku! – i zaatakowany przez feministyczne bojówki oraz ocalony przez białych, heteroseksualnych mężczyzn, ostatnią ostoję spokoju i bezpieczeństwa w tytułowym Spestreku. Ale to niejedyna, choć pewnie najbardziej efektowna fantazja tej opowieści. Mamy tu bowiem jeszcze kapitalistyczną utopię, kontrastowo przeładowaną dobrobytem i wolnością, w której półki supermarketów uginają się pod ciężarem zróżnicowanych, smacznych i niezdrowych potraw, a ciężka praca, uczciwa przynosi równie uczciwą płacę, zaś sukces jednostki ludzkiej uzależniony jest wyłącznie od jej zaangażowania i determinacji. Jest to także – przede wszystkim? – fantazja o byciu bogatym wujkiem z Ameryki, który przywozi krewnym z komunistycznego Piekła cudowne podarunki z kapitalistycznego Raju.

Wspomniałem, że Weekend niewiele ma wspólnego z satyrą, mimo że w jakimś tam stopniu wpisuje się w definicję tego gatunku – wyostrza cechy krytykowanego zjawiska poza granice absurdu. Problem polega jednak na tym, że istnieje pewna granica takiego wyostrzania, która oddziela wyśmianie danego procesu od prezentacji własnych fobii z tym procesem związanych. To granica płynna i miejscami mocno zatarta, ale nie da się dyskutować z faktem, że Grzędowicz bezsprzecznie ją przekracza. Mamy szpetne, szkaradne feministki z bronią w ręku wyzywające (po niemiecku!) białych, heteroseksualnych mężczyzn i wegan terroryzujących mięsożernych członków rodziny. Mamy tabletki kastracyjne, które muzą łykać mężczyźni, byle tylko w Spestreku mieć szansę na jakąkolwiek godną egzystencję. Chyba wszystkie konserwatywne mity i fobie odnośnie liberalnego, lewicowego społeczeństwa Zachodu są tu podkręcone do maksimum, przefiltrowane i przedstawione z pełną powagą w tym sensie, że zaprezentowane je jako prawdziwe, realne zagrożenie.

Po odrzuceniu całej tej próby satyry społecznej z tego opowiadania wyłania się… strach. I to jest, przynajmniej dla mnie, najbardziej niepokojąca i depresyjna strona Weekendu w Spestreku – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Grzędowicz się boi. I tu naprawdę odchodzi mi cała ochota do śmiechu z absurdalnie przeszarżowanej fantazji, bo wszystko wskazuje na to, że jest ona rezultatem strachu, a ja naprawdę nie czuję się komfortowo nabijając się z czyjegoś lęku, niezależnie od tego, jak bardzo jest on irracjonalny i oderwany od faktycznego stanu rzeczy. Ten lęk wydaje mi się charakterystyczny dla pewnego określonego pokolenia polskich pisarzy fantastyki – jego echa dostrzegam w niektórych wątkach Kuzynek i Wędrowycza pióra Andrzeja Pilipiuka, opowiadaniach Rafała Ziemkiewicza czy Requiem dla Europy Kempczyńskiego (choć w tym wypadku „echo” jest raczej niedopowiedzeniem). Weekend jest tekstem wyjątkowym, ponieważ tutaj ten strach jest nazwany i określony, a jego nazwanie i określenie jest w zasadzie meritum tekstu, bo opowiadanie nie ma niczego innego do zaoferowania pod względem fabularnym. Strach sprzyja czarno-białemu postrzeganiu rzeczywistości oraz tworzeniu przynoszących komfort psychiczny narracji – narracji, w której jak w zwierciadle odbijają się fobie osoby fantazjującej.

Mamy w Weekendzie w Spestreku bardzo bogatą kronikę lęków – strach przed zmieniającą się w niezrozumiały sposób rzeczywistością, która nagle i niepodziewanie zaczęła stawiać nowe oczekiwania (na przykład pytanie partnerki o zgodę na seks, co zostało zaprezentowane jako kolejny przejaw spestrekowej dekadencji), strach przed zmianą. To fantazja, w której feminizm i ruchy emancypacyjne dokonują brutalnych i niesprowokowanych aktów przemocy na białych heteroseksualnych mężczyznach, co moralnie legitymizuje zbrojny, przemocowy opór w stosunku do tych grup – pozwala fantazjować o biciu feministek i gejów bez żadnych wątpliwości natury etycznej. To fantazja przerażająca – jak przerażających jest wiele rzeczy będących rezultatem lęku. Są w Spestreku i (przynajmniej pozornie) mniej przerażające fantazje. Jak choćby postać Marianny, która – ten i dalsze cytaty pochodzą bezpośrednio z tekstu – „Była naprawdę przeraźliwie, uderzająco piękna. Chyba jasne, że postanowiła zostać modelką”. Niestety, „Trafiła w moment, kiedy kreatorzy mody postawili na nowy typ urody. Potrzebowali bladych, anorektycznych blondynek o rozmaślonym spojrzeniu i chudych palcach. Smagła, wysoka, śródziemnomorska piękność o migdałowych oczach, otulona w sięgający pośladków płaszcz czarnych włosów i królewski majestat, nie wzbudziła najmniejszego zainteresowania” co skazało ją na jałową i depresyjną egzystencję w tytułowym Spestreku. W fantazji Grzędowicza nie ma bowiem miejsca dla kobiet, która mają do zaoferowania cokolwiek poza swoim wyglądem.

Lęk to emocja – nie da się dyskutować z emocjami, można tylko próbować je zrozumieć. Dziennikarz i admirator prozy Stanisława Lema, Wojciech Orliński w typowy dla siebie, prześmiewczy sposób określa pisarzy pokroju Grzędowicza mianem „brodaczy”, który to termin zaczerpnął z Kongresu futurologicznego. Pisze więc Orliński:

 "Najważniejsze cechy formacji polskich brodaczy to (…) strach przed światem i strach przed nowoczesnością. (…) Chętnie uprawiają dystopie skonstruowane na zasadzie „Unia Europejska przyszłości - feminazistki bezkarnie mordują katolickich księży”. Drugim rodzajem są zaś utwory typu: „Obuty w waciak i walonki mieszkaniec wsi Mała Zadupna samodzielnie rozwiązuje tajemnice bytu”. (…) Definiuje go (…) strach przed światem i strach przed nowoczesnością, prowadzące do ekscentrycznych i skrajnych poglądów politycznych.”


Dziennikarz zatrzymuje się tu na wskazaniu, opisaniu, nazwaniu i wyśmianiu zjawiska oraz jego przedstawicieli nie poświęcając uwagi głębszej analizie problemu. Ja również z brodaczy do tej pory głównie się śmiałem, bo kreowana przez nich wizja rzeczywistości była tak odległa od mojej percepcji świata, że nie byłem w stanie w żaden sposób brać jej na poważnie. Weekend jest pod tym względem wyjątkowy. Myślałem, że mnie poirytuje, urazi albo rozśmieszy. Tymczasem sprawił, że ogarnęło mnie współczucie. Jak bardzo trzeba bać się przemian społecznych, by widzieć je tak, jak widzi je Grzędowicz?


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...