fragment okładki, całość tutaj. |
Czasami nachodzi człowieka mroczna żądza. Tłumione albo wypierane instynkty zaczynają coraz mocniej napierać na tamę zdrowego rozsądku i samokontroli, by w końcu przejąć inicjatywę i zmusić do zanurzenia się w tej wezbranej fali wstydliwej, nieokiełznanej rozkoszy przemieszanej z bólem i upokorzeniem. Coś takiego napadło mnie w chwili, gdy otrzymałem listę dostępnych egzemplarzy recenzenckich komiksów wydanych przez Egmont w marcu. Naszła mnie nagle ochota na przeczytanie mainstreamowego komiksu superbohaterskiego od Marvela. Ale nie jednego z tych, które czytam od czasu do czasu – jak Runaways albo Shuri czy niedawno recenzowany Vision – które powstały, bo ich twórcy tego chcieli i wyraźnie czerpali z aktu twórczego radość, satysfakcję albo inne pozytywne emocje. Ja pragnąłem się upodlić – wchłonąć jeden z tych komiksów, które powstają nie dlatego, że ktoś chciał opowiedzieć konkretną historię, nawet nie dlatego, że istniało zapotrzebowanie na taką historię z tymi bohaterami, w tej konwencji i takiej szacie graficznej. Moje mroczne żądze wymagały ode mnie, bym wgryzł się w najgorszy kolorowy papier toaletowy, jaki tylko będę w stanie znaleźć – powstający wyłącznie dlatego, że komiks z Avengers albo Kapitanem Ameryką na okładce zawsze się sprzeda, więc nie trzeba nawet się starać, wystarczy wygenerować właściwie jakąkolwiek opowieść, by zapełnić dwadzieścia stron miesięcznie i wypuścić rzecz przed deadlinem. Podejrzewałem, że komiks Avengers: Impas posłuży mi jako narzędzie do zaspokojenia moich wstydliwych rozkoszy. Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania – komiks nie tylko z nawiązką zaspokoił moje oczekiwania, ale dostarczył też znakomitego materiału do studium przypadku, bo to rzecz, w której jak w soczewce, skupiają się wszystkie najbardziej palące problemy wydawnictwa Marvel.
Avengers: Impas jest tak zwanym crossoverem – wydarzeniem w świecie przedstawionym, które rozciąga się na kilka różnych komiksowych serii, angażuje różne postacie i uważnego wymaga śledzenia cyklu wydawniczego całej linii wydawniczej, by nie przegapić kolejnego rozdziału opowieści. W przypadku Ataku na Pleasant Hill akcja rozpoczyna się w jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Welcome to Pleasant Hill #1, który służy jako prolog całej opowieści. Kolejny jej rozdział rozgrywa się w następnym jednonumerowym komiksie Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Alpha #1. Następnie akcja zostaje rozbita na kilka równolegle wydawanych komiksowych serii – Agents of S.H.I.E.L.D. (zeszyty trzeci i czwarty), Uncanny Avengers Vol. 3 (numery siódmy i ósmy) All-New, All-Different Avengers (zeszyty siódmy i ósmy – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3), New Avengers Vol. 4 (zeszyty ósmy, dziewiąty i dziesiąty – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3 ani z All-New, All-Different Avengers), Howling Commandos of S.H.I.E.L.D. (numer szósty – nie mylić z Agents of S.H.I.E.L.D.) Captain America: Sam Wilson (numery siódmy i ósmy) oraz Illuminati (numer szósty). Cała linia fabularna znajduje swój finał i konkluzję w trzecim jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Omega #1.
Wydarzenia z różnych serii częściowo się pokrywają, niektóre rozgrywają się równolegle albo w bardzo krótkim przedziale czasowym, co sprawia, że czytelnik zmuszony jest to żonglowania zeszytami kilku serii równocześnie. Między ósmym i dziewiątym numerem New Avengers Vol. 4 dbający o ciągłość narracji czytelnik musi przeczytać siódmy numer Uncanny Avengers Vol. 3, siódmy numer All-New, All-Different Avengers, szósty numer Howling Commandos of S.H.I.E.L.D., siódmy numer Captain America: Sam Wilson oraz ósmy numer Uncanny Avengers Vol. 3 dokładnie w tej kolejności. Warto również zaznaczyć, że każdy z tych komiksów stara się być nie tylko integralną częścią wydarzenia, ale również kontynuować własne, indywidualne fabuły. To sprawia, że każdy zeszyt zawiera w sobie przynajmniej jakiś element niemający znaczenia dla Avengers Standoff, ale zrozumiały dla osób, które śledziły wcześniejsze numery danej serii.
Osoby, które nie interesują się komiksami mogą być zdziwione tym, jak bardzo wydawnictwo utrudniło swoim fanom spenetrowanie tej historii, jednak taka strategia jest powszechnie użytkowanym w komiksowym mainstreamie sposobem na wyciągnięcie możliwie najwięcej pieniędzy od swoich czytelników i czytelniczek. Jeśli ktoś jest fanem wyłącznie jednej z wyżej wymienionych serii i nie interesują go pozostałe, zostaje postawiony przed dylematem. Dwa albo trzy zeszyty jego ulubionej serii nagle stają się przynajmniej częściowo niezrozumiałe. Może zrezygnować z ich kupna i wznowić śledzenie serii w momencie, gdy crossover się skończy, ale ryzykuje wtedy, że kolejne numery będą się odwoływały do tamtych wydarzeń albo że wprowadzą one istotne zmiany w status quo komiksu. Jeśli zdecyduje się na kupno tylko części komiksów wchodzących w zakres crossoverów, musi liczyć się z tym, że nie zrozumie kontekstu większości wydarzeń, część będzie wydawała się naciągana albo nieusprawiedliwiona narracyjnie. Dopiero zakup wszystkich szesnastu komiksów (które u nas zbiorczo opublikował Egmont) i przeczytanie ich w odpowiedniej kolejności daje stosunkowo precyzyjny obraz całej historii.
A i to nie do końca, ponieważ – jak już pisałem wyżej – każdy numer wchodzący w zakres crossovera stara się równolegle dbać o ciągłość narracyjną własnej linii wydawniczej, przez co jakąś część stron poświęca na rozwijanie relacji między postaciami albo intryg, które nie są zrozumiałe dla osób czytających wyłącznie „eventowe” numery. W ten sposób wydawnictwo generuje u swoich czytelników zjawisko psychospołeczne znane jako FOMO (fear od missing out) – lęk przed przegapieniem ważnych wydarzeń i powodowane tą fobią kompulsywne uczestnictwo w różnych aktywnościach. Fan komiksów, który chce być „na czasie” i rozumieć sieć kontekstów i zależności między nakładającymi się na siebie narracjami czuje się zobligowany do czytania (czyli kupowania) możliwie wielu komiksów. Zaburzona chronologia wydawnicza, rozbijanie historii na różne serie, wydawanie dodatkowych zeszytów i miniserii towarzyszących głównej narracji, fragmentowanie miniserii na kilka jednonumerowych komiksów nie jest rezultatem nieporadności redakcji wydawnictwa. To intencjonalne zagrania mające na celu zmuszenie bazy czytelniczej do nieustannego zaangażowania, szukania informacji i prób odnalezienia się w tym chaosie. Czytelnik cały czas musi pilnować, czy czegoś nie przegapił, czy jakiś istotny segment opowieści nie umknął mu w gąszczu splątanych ze sobą serii regularnych, maksiserii, miniserii, jednozeszytówek, wydań specjalnych czy bonusowych historii dostępnych jedynie w publikacjach zbiorczych albo w ramach Free Comic Book Day. Ten rodzaj wymuszonego zaangażowania jednocześnie wytwarza presję – skoro już człowiek poświęcił tyle czasu, by połapać się w tym galimatiasie, wypadałoby wykorzystać tę wiedzę i śledzić przynajmniej część tych serii.
Scenarzyści i redaktorzy mimo wszystko starają się uczynić komiks możliwie czytelnym i zrozumiałym. Realizują to między innymi przywołując w rozmowach między postaciami oraz scenach retrospekcyjnych kontekst wcześniejszych wydarzeń, by wytłumaczyć czytelnikom, w jaki sposób doszło do sytuacji z crossovera. Co kilka, kilkanaście stron pojawia się jakiś dialog poświęcony nie temu, by popchnąć intrygę do przodu albo poinformować czytelników o kolejnym elemencie układanki, ale przypomnieniu, czemu jakaś konkretna postać zachowuje się tak, a nie inaczej, lapidarnemu streszczeniu wydarzeń z przeszłości albo próbie przywołania szerszego kontekstu tego, co się właściwie dzieje. Rezultat tych starań jest… dyskusyjny, nie da się jednak ukryć, że ta potrzeba nieustannej ekspozycji jeszcze mocniej rozprasza i tak już skomplikowaną narrację.
Skomplikowaną nie z powodu bizantyjskich intryg, które toczą się na kartach komiksu, złożonych relacji między postaciami czy nieoczywistych idei, które starają się poruszać scenarzyści. Przeciwnie, fabuła sama w sobie jest bardzo prosta, opiera się na bardzo oczywistych kliszach i w żadnym momencie nie zaskakuje. Można ją streścić w kilku bardzo prostych zdaniach: Agencja S.H.I.E.L.D. stworzyła więzienie dla superzłoczyńców, gdzie poddawani są oni praniu mózgu i wmawia się im, że są przykładnymi obywatelami sielskiego, odizolowanego od reszty świata miasteczka. Część z nich przełamuje to uwarunkowanie i organizuje bunt. W sprawę miesza się kilka grup superbohaterów oraz osób powiązanych z Avengers i S.H.I.E.L.D., które starają się powstrzymać ten kryzys. W fabułę zamieszana jest również Kobik, dziewczynka dysponująca niemal boskimi mocami przekształcania rzeczywistości, którą S.H.I.E.L.D. wykorzystało do stworzenia tytułowego Pleasant Hill.
O ile punkt wyjściowy fabuły może sugerować jakieś interesujące rozważania odnośnie natury kary, resocjalizacji i tego, na ile można przekraczać granice autonomii jednostki ludzkiej w imię ogólnie pojętego dobra społecznego… o tyle komiks nie idzie w tym kierunku i zatrzymuje się na najpłytszym poziomie peleryniarskiej naparzanki. Nie jest to komiks, który ma na celu opowiedzenie historii, która będzie interesująca sama w sobie, poruszy ciekawe problemy czy będzie opowiedziana w jakiś nietypowy, a przez to interesujący sposób. Jego fabuła jest wyłącznie rusztowaniem – obligatoryjnym w komiksowym medium rozgałęziaczem zaprojektowanym w taki sposób, by dało się do niego podpiąć możliwie wiele narracji towarzyszących. Nie wszystkie rozdziały są powiązane z głównym modułem fabularnym w równym stopniu – niektóre jedynie luźno do niego nawiązują, inne rozgrywają zamkniętą, indywidualną opowieść w jego ramach. To też jest częścią czarodziejskiej sztuczki Marvela – czytelnik nigdy nie jest pewien, które części crossovera są kluczowe, które obligatoryjne, a które stosunkowo opcjonalne, więc dla pewności stara się poznać wszystkie.
W pewnym momencie ktoś może zdecydować, że machnie ręką na cały ten crossover i po prostu wznowi lekturę po tym, jak się skończy i sytuacja się uspokoi. Problem polega jednak na tym, że sytuacja nigdy się nie uspokaja na dłużej niż kilka miesięcy. Avengers: Impas sam w sobie stanowi bowiem narracyjną podbudowę do kolejnego dużego wydarzenia w świecie komiksowym, czyli Civil War II (który równocześnie stanowi coś w rodzaju sequela Civil War, oryginalnego eventy komiksowego z 2006 roku), które z kolei prowadzi do niesławnego Secret Empire, w którym Kapitan Ameryka wskutek przepisania rzeczywistości przez Kobik (dziewczynkę z Avengers: Impas) staje się zakonspirowanym agentem Hydry. Na tym oczywiście nie koniec, ponieważ Secret Empire jest ogniwem, w którym zakotwiczono antologię komiksów Generations stanowiącą z kolei pomost do… widzicie już, o co chodzi. To szaleństwo się nie kończy. Jeśli czytacie komiksową serię Agents of S.H.I.E.L.D. (bo jesteście jedną z tych ośmiu osób, które naprawdę lubią ten serial), już w trzecim i czwartym zeszycie akcja konsumowana jest przez crossover Avengers: Impas. Zeszyty siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty poświęcone są wydarzeniom z Civil War II. Później seria się kończy, prawdopodobnie z uwagi na niezadowalające wyniki sprzedaży. Oznacza to, że przez połowę czasu jej trwania scenarzysta musiał skupiać się nie na tworzeniu złożonej, interesującej fabuły, ale dopasowaniu swoich pomysłów do tego, co tworzyli w międzyczasie inni.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze (o ile ma się wisielcze poczucie humoru)? To, że w porównaniu z wieloma innymi eventami czy crossoverami ze świata Marvela Avengers: Impas wcale nie jest aż tak skomplikowany. Rzut oka na listę komiksów wchodzących w zakres Secret Wars – największego komiksowego wydarzenia ostatnich kilku lat, a niewykluczone, że i w historii tego medium w ogóle – sprawia, że Atak na Pleasant Hill wydaje się niemal trywialny. Komiksy głównego nurtu są od początku do końca zaprojektowane w taki sposób, by w możliwie największym stopniu eksploatować swoich nabywców, wywierając na nich presję zakupu możliwie największej ilości komiksowych serii, zeszytów i wydań zbiorczych. W czasach, w których wszyscy oszaleli na punkcie wysokobudżetowych superbohaterskich filmów komiksy z gatunku superhero sprzedają się coraz słabiej i robią się coraz droższe.
Odpowiedź na pytanie „Czemu?” jest… bardzo skomplikowana i ma wiele wspólnego ze sposobem, w jaki komiksy są dystrybuowane i sprzedawane, z nawykami konsumenckimi czytelników i nawykami wydawniczymi wydawnictw, z malejącą rolą prasy drukowanej jako źródła niekosztownej rozrywki oraz ze sposobem, w jaki kryzys na rynku komiksowym z lat dziewięćdziesiątych zakołysał biznesową łodzią (niemal ją zatapiając) w takim stopniu, że fale unoszą się do dnia dzisiejszego. I nie, nie ma niczego wspólnego z dyktaturą politycznej poprawności, na wypadek gdyby ktoś się nad tym zastanawiał. Od czasu do czasu czynione są kroki w celu porządkowania tego galimatiasu, jednak prędzej czy później sytuacja zawsze wraca do poprzedniego stanu.
Niemiecki filozof szkoły frankfurckiej, Theodor Adorno, wiele miejsca w swoim dorobku intelektualnym poświęcił krytyce przemysłu kulturalnego – tekstom kultury produkowanym w niemal zautomatyzowany sposób, jak seryjne wyroby fabryczne. Avengers: Impas jest takim właśnie komiksem – skrojonym i zaprojektowanym dokładnie w taki sposób, by stanowił maszynkę do wyciągania pieniędzy od grupy konsumenckiej, do której został skierowany. Nie dlatego, że jego twórcy mieli coś interesującego do powiedzenia, nie dlatego, że ktoś chciał przeczytać tę historię, ale dlatego, że za jej pomocą można było wycisnąć trochę więcej pieniędzy od ludzi czytających serie, w zakres których wchodzi ten crossover. Nie wszystkie komiksy superbohterskie takie są. Ba – nie wszystkie komiksy Marvela tak wyglądają, bynajmniej. Ten jednak taki właśnie jest i wydaje mi się, że rolą krytyka kultury popularnej w dzisiejszym świecie jest, między innymi, pisanie o mechanizmach biznesowych, które stoją za powstawaniem takich produkcji. Komiks oczywiście odradzam, szczególnie w świetle faktu, że obecny rynek wydawniczy w naszym kraju oferuje mnóstwo alternatyw, znacznie lepszych i przynoszących większą satysfakcję z lektury.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz