fragment grafiki autorstwa Emmy Rios, całość tutaj. |
Będzie ciężko. Do napisania tej notki zbierałem się już od bardzo długiego czasu – i wciąż nie jestem przekonany, czy przemyślałem temat na tyle, by móc swobodnie się w nim wypowiadać. Zaczęło się od gościnnego tekstu, jaki napisałem na potrzeby bloga Jawne Sny (IMHO najciekawszy blog okołogrowy w polskiej blogosferze) dotyczący najlepszej książki na świecie, a konkretniej – jej powinowactwa ze światkiem gier wideo. Pod tekstem wywiązała się całkiem sympatyczna dyskusja, w toku której pojawił się dylemat, który obiecałem tam rozwinąć w osobnej notce, co też, koniec końców, czynię.
W życiu każdego czytelnika/widza/gracza/słuchacza/odbiorcy kultury (nie tylko popularnej) może przyjść taki moment, w którym jego pupil – że zacytuję środowisko TTDKNowskie – puści się poręczy i odpali jakąś bzdurę, która kompromituje go w oczach fana. Pół biedy, gdy będzie to jednorazowy wybryk – gorzej, jeśli okaże się, że osoba, której twórczość szanujemy, czasem wręcz wielbimy, od zawsze głosi rzeczy kompletnie niezgodne naszym światopoglądem, a my nie mieliśmy o tym pojęcia, bo w swej ignorancji nie zapoznaliśmy się z linią poglądową naszego ulubieńca. Piję tu, rzecz jasna, do Orsona Scotta Carda, autora najlepszej książki na świecie, którego poglądy dotyczące spraw homoseksualizmu są, jakby to grzecznie ująć, niezbyt dla samych zainteresowanych przyjemne. Mnie ten temat z bardzo wielu względów szczególnie porusza, stąd homofobiczne akcje i wypowiedzi pisarza bolą podwójnie – a bywa, że i potrójnie. O dość niepoważnych poglądach Carda dowiedziałem się już po tym, jak nieodwołalnie zakochałem się w „Grze Endera”. I doznałem mindfucka – czy, widząc tak absurdalną postawę autora wobec istotnego dla mnie tematu mam z punktu odsądzić od czci i wiary jego dorobek twórczy?
Zanim (być może – błędnie) odpowiem na to pytanie, kolejna opowieść. Tym razem nieco wstydliwa, dlatego co bardziej pruderyjnych czytelników prosiłbym o czytanie z zamkniętym przynajmniej jednym okiem. Otóż kiedyś byłem miłośnikiem twórczości Andrzeja Pilipiuka. Ze wszystkich błędów mojej młodości ten plasuje się na bardzo wysokiej pozycji – na mojej półce wciąż stoją zaczytane do granic możliwości „wędrowycze”, których widok nieodmiennie budzie we mnie uczucie zażenowania. Z wątpliwych rozkoszy śledzenia przygód wojsławickiego egzorcysty zrezygnowałem mniej więcej w czasie, gdy zapuściłem włosy, zrezygnowałem z muzyki reggae na rzecz rocka progresywnego (plus przyległości), pogodziłem się z własnym ateizmem i zacząłem odróżniać lewicę od prawicy. Wtedy właśnie wybiłem sobie zęby o poglądy polityczne Pilipiuka, co, jak mniemam, zapoczątkowało proces obrzydzania jego twórczości w moich oczach. To było tak, jakby z oczu spadły mi łuski i okazało się, że cesarz jest nagi, jeno w gumofilcach wzutych na nogi. Nie wiem, czy to z powodu poznania poglądów autora czy po prostu dorosłem i zorientowałem się, że pilipiukowa twórczość to literacki odpowiednik waty cukrowej – fakt, że „wędrowycze” z mojej półki kurzą się już od paru długich lat.
To jest w ogóle fascynujący temat. Jest mnóstwo artystów – głównie pisarzy – którzy mierzą mnie w większym lub mniejszym stopniu, jednak jestem w stanie czerpać przyjemność z ich dorobku twórczego. Sapkowski (rasistowskie wypowiedzi, brak szacunku dla czytelników), Dukaj (niebezpieczne odjazdy w niektórych wypowiedziach), Lyman Frank Baum (rasizm). Oddzielenie autora od jego twórczości to rzecz dość złożona i każdy przypadek należy rozpatrywać oddzielnie. Wziąwszy poprawkę na okres historyczny inaczej patrzę na rasizm Bauma i Lovecrafta, a inaczej na odpały Sapkowskiego. Zazwyczaj moje zapatrywania na fakt, czy osoba autora obrzydza mi jego twórczość można przedstawić na wykresie, gdzie oś x (pozioma) to stopień odchyłu danego autora, zaś oś y (pionowa) poziom jego twórczości. Im bardziej genialny jest autor, tym więcej jestem mu w stanie wybaczyć. Dość wdzięcznym przypadkiem jest tu Philip K. Dick, któremu peron odjechał tak dalece, że wszelkie wykresy są kompletnie nieprzydatne, generalnie jednak zasada się sprawdza.
Ale nie w przypadku Carda. Jest on człowiekiem inteligentnym i stabilnym psychicznie, więc odpada casus Dicka – nie mogę zamknąć OSCa w stereotypie genialnego wariata, bo zwyczajnie tam nie pasuje. Zarówno na osi x jak i y plasuje się na bardzo wysokim poziomie (przynajmniej na początku swojej pracy twórczej). Wszystkie te rozważania nieodmiennie wprawiają mnie w konfuzję z którą wciąż nie bardzo umiem sobie poradzić. Sam dylemat patrzenia na tekst przez pryzmat autora jest tematem na długaśny esej, a nie lapidarną blognotkę. Być może są ludzie, którzy nie mają z tym żadnego problemu (zazdroszczę), ja jednak do nich nie należę. Na dzień dzisiejszy konsensus wygląda tak – dopóki Card nie przemyca do swoich tekstów swoich wywrotowych poglądów (lub, robiąc to, nie przekracza pewnej granicy dobrego smaku – a w moich oczach taka granica jest bardzo, ale to bardzo cienka) dopóty raczej nie wystąpi u mnie syndrom wymiotny na widok jego nazwiska na jakiejś książce.
Nie chciałabym zostać źle zrozumiana w swojej wypowiedzi, bo nie chcę bronić ani wspomnianych przez ciebie autorów, ani dyskutować z twoja notką, bo w gruncie rzeczy się z nią zgadzam, ale wydaje mi się, że warto pod uwagę wziąć czas i miejsce, w których żyją/żyli pisarze. Baum na ten przykład nie odstawał od większości społeczeństwa amerykańskiego w swoich poglądach - Indianie powinni według nich pozostać w rezerwatach, gdzie w końcu wyginą. Podobnie OSC, choć tu chyba przeważają względy religijne.
OdpowiedzUsuńWydawało mi się, że napisałem dość precyzyjnie:
Usuń"Oddzielenie autora od jego twórczości to rzecz dość złożona i każdy przypadek należy rozpatrywać oddzielnie. Wziąwszy poprawkę na okres historyczny inaczej patrzę na rasizm Bauma i Lovecrafta, a inaczej na odpały Sapkowskiego."
Przyznam więc, że nie rozumiem zarzutu.
Zarzutu? Raczej własnego komentarza.
OdpowiedzUsuńHeh, ale faktycznie Rusty, Misiael napisał w swojej notce o tym, aby brać pod uwagę czasy w jakich żyli twórcy, a z Twojego komentarza można odnieść wrażenie, że nie wziął tego pod uwagę. :-)
OdpowiedzUsuńJa Orsona Scota Carda czytałem jakieś potworne czytadło: Oczarowanie? Nie pamiętam tytułu, więc nie mam takiego problemu. Sapkowski miał rasistowskie wypowiedzi??? Nie wiedziałem.
No cóż, polska fantastyka to w dużej mierze domena prawicowców... z którymi poglądami się nie utożsamiam oczywiście, ale też których twórczość mnie specjalnie nie pociąga. Więc tutaj mam pełną zgodność Awersji do czyiś poglądów i czyjejś literatury.
@Card
OdpowiedzUsuńAle Grę Endera czytałeś, jak mniemam? Bo Cardowi zdarzały się różne spektakularne wpadki i kompletnie "niepoczytalne" potworki, ale na samym początku swojej kariery, kiedy miał jeszcze coś świeżego i ciekawego do powiedzenia, poziom miał niesamowicie wysoki.
@Sapkowski
Na którymś tam Polconie powiedział coś brzydkiego o czarnych (że niby po to ich Bóg stworzył, żeby biały człowiek nie musiał pracować).
@Polska fantastyka prawicowa
No właśnie mnie to bardzo ciekawi, bo o ile dobrze się orientuję, za granicą trend jest odwrotny.
Ja od pewnego czasu boję się szukać jakichkolwiek informacji o osobistych poglądach ulubionych polskich pisarzy. Jeszcze mi zniszczą radość z lektury (słabo mi wychodzi wypieranie wiedzy już nabytej)... Czyli bardzo staram się stosować Twoją "krzywą wypadkową", ale z czasem coraz bardziej się przekonuję, że to jednak nie działa.
OdpowiedzUsuń@Polska fantastyka prawicowa
Też się od dłuższego czasu nad tym zastanawiam. Za granicą, jak mi się wydaje, trend odwrócił się w momencie, kiedy częściej zaczęły pisać panie. U nas panie raczej piszą w duchu pochwały dla supermacho bohaterów (że niby to się lepiej sprzedaje, czy co?).
"U nas panie raczej piszą w duchu pochwały dla supermacho bohaterów (że niby to się lepiej sprzedaje, czy co?"
OdpowiedzUsuńPewnie właśnie dlatego. Pamiętam jak swojego czasu reklamowano książki Magdaleny Kozak (Te bardzo słabe moim zdaniem, o wampirach) jako bardzo męską prozę pisaną przez kobietę. I tak z kontekstu wynikało, jakby to była jakaś niewyobrażalna pochwała dla Kozak, że potrafi pisać jak mężczyzna. (Oczywiście przy założeniu, że faceci piszą niezbyt wykwintną pełną seksizmu prozę akcji)
@Card - Gry Endera nie czytałem.
Magdalena Kozak (czytałem bodaj drugą część jej "Nocarskiej" trylogii) potrafi pisać jak mężczyzna, który nie potrafi pisać. Z drugiej jednak strony mamy Brzezińską, Białołęcką, Szolc (pisze ona jeszcze?) i parę innych autorek, które naprawdę - w mniejszym lub większym stopniu - dają radę. Kiedy jeszcze Runa nie miała ambicji bycia drugą Fabryką Słów pisało tam chyba całkiem sporo utalentowanych autorek.
OdpowiedzUsuń@Gra Endera
Cedro, tę akurat książkę przeczytać powinieneś. Tak po prostu kupić/wypożyczyć, siąść w fotelu i przeczytać.
Credo, też znam to hasło reklamowe, odnoszące się do Kozak. Szczerze mówiąc, po Fabryce się niczego lepszego nie spodziewałam (w końcu to wytwórnia czytadeł głównie dla (nikogo nie obrażając) młodocianych samców, co to jeszcze hormony im pole widzenia ograniczają), ale jakoś tak mi się nieswojo zrobiło. Takimi hasłami to się Konopnicką i Orzeszkową 200 lat temu reklamowało (a one warsztat miały lepszy jednak...).
OdpowiedzUsuńMisiaelu, Brzezińskiej jeszcze nie znam (jakieś tam pojedyncze opowiadanka, ale to się nie liczy), więc w niej cała moja nadzieja. A Białołęcka podobno już od dawna się odgraża, że z fantastyką kończy (chociaż fakt, jej opowiadania z tomu "Tkacz Iluzji" uwielbiam. Z powieściami im dalej, tym gorzej), więc trochę podupadam na duchu. Ciekawa jestem, jak w tym temacie wypada Kańtoch.
Nie wiem czy pisanie tego półtora roku po notce ma jakikolwiek sens, ale ta wypowiedź Sapkowskiego została mocno wyrwana z kontekstu. W końcu kto z nas nie walnął kiedyś jakiegoś ciut (lub więcej niż ciut) niesmacznego żartu?
OdpowiedzUsuń