fragment grafiki autorstwa Friedricha Johanna Justina Bertucha, całość tutaj. |
Finał pierwszego sezonu. W końcu. Nie to, żeby ten sezon był
jakiś bardzo słaby (w Warehouse 13 coś
takiego praktycznie się nie zdarza), po prostu dalej jest lepiej, ciekawiej. I
jest H.G. Wells. I Jinksy. Ale do rzeczy, to znaczy – do odcinka. A dzieje się sporo.
Leena ceruje skarpetki, Myka zakłada okulary tego pana, który wymyślił LSD,
Pani Frederic robi się zła, bohaterowie nabijają się z wieku Artiego,
MacPherson zaś mąci i pociąga za misternie plecione sznurki, wyjaśniając w
końcu, po co scenarzystom była potrzebna Leena.
Zacznijmy od tego, że fabuła odcinka to małe dzieło sztuki –
niespodziewane zwroty akcji naprawdę są niespodziewane, odpowiedni dynamizm
jest utrzymany od pierwszej do ostatniej minuty i… jest po prostu fajnie.
Jakkolwiek bizantyjska intryga, jaką uknuł MacPherson wydaje się mocno
przekombinowana – i w każdym innym wypadku taka właśnie by była – to dzięki
mocno umownej, przegiętej konwencji Warehouse
13 ten element nie wypada sztucznie i można oglądać bez większych zgrzytów.
Prym w tym odcinku wiedzie jego tytułowa postać. Poprzednio
pisałem, że James MacPherson to postać-widmo, trochę zbyt tajemnicza i
niedookreślona, by można było się nią przejmować na poważnie. Tym odcinkiem
nadrobiono to niedociągnięcie. Wcielający się w MacPhersona Roger Rees
wykreował postać subtelnego szaleńca, snującego misterną pajęczynę intryg i
powiązań, dokładnie planującego kilka kroków do przodu. Nie ma tu
psychopatycznego szaleństwa Mastera (Doctor Who) czy intelektualnego bestialstwa
Moriarty’ego (Sherlock) – MacPherson oscyluje gdzieś pomiędzy fanatycznym przekonaniem co
do własnych racji (czyli, że z artefaktów powinno się czynnie korzystać, nie
chować je przed światem), a dystyngowanym, krwiożerczym ekscentryzmem. Jednak
zarówno ten fanatyzm, jak i ten ekscentryzm są „schowane” w tej postaci,
czasami tylko wypływając na wierzch. Na pierwszym planie stoi zawsze cynizm i
zimne wyrachowanie. Bardzo udanym zabiegiem było też dopisanie MacPhersonowie
pewnego szacunku do przeciwników (szczególnie Pani Frederic). Wszystko to
sprawia, że James MacPherson to bardzo ciekawa, świetnie zagrana postać.
Właściwie trudno mi napisać jest o tym odcinku coś więcej,
bo – w odróżnieniu od większości – jest on mocno konwencjonalny, bez jakichś
elementów indywidualizujących opowieść (coś w stylu, że Implosion jest o zaufaniu, Regrets
o godzeniu się z własną przeszłością, a Nevermore
o stosunkach rodzicielskich). Nie ma tu takiego wybijającego się na
pierwszy plan motywu, któremu podporządkowałaby się cała fabuła. W pewnej
chwili wydawało się, że poruszony zostanie dylemat o sensowności ukrywania
artefaktów, ale poza krótkim kuszeniem Pete’a przez MacPhersona nic z tego nie
wyszło. Poza tym, jak zauważył Pete, wiarygodność Jamesa mocno nadwyręża fakt,
iż jego „uwalnianie” artefaktów skutkuje tylko eskalacją przemocy. Nie pomógł
też oczywiście fakt, że podczas tej rozmowy MacPherson łamie Regułę 34, zwija
ją w spiralkę i wsadza sobie w różne intymne miejsca. Poważnie, ta scena, w
której James prowadzi Artiego na łańcuchu z bombą-jajkiem w ustach była tak
obscenicznie absurdalna, że gdy pierwszy raz ją zobaczyłem, dostałem
histerycznej śmiechawki.
Podobał mi się sposób, w jaki Pete i Myka zaczęli
przesłuchiwać Artiego i jego pełna niezadowolenia reakcja na to, że został na
moment zepchnięty z roli czynnej (koordynator operacji agentów Magazynu), do
biernej (świadek, źródło informacji o MacPhersonie). Taka niespodziewana (dla
Artiego) i instynktowna (dla Pete’a i Myki) zamiana ról wyszła bardzo fajnie i
bardzo naturalnie. Bardzo interesującym motywem było także rozkręcenie przez
MacPhersona czarnego rynku artefaktów, sprzedawanych terrorystom, mafijnym
bossom i innym zakapiorom. Jak się później okazało, była to tylko zmyłka,
mająca na celu zwrócić uwagę agentów na jego poczynania, więc sam wątek
wywędrował donikąd. A szkoda, bo to potencjalnie bardzo rozwojowy pomysł.
Podobnie ciekawym pomysłem jest Brązowy Sektor – miejsce w
Magazynie, w którym przetrzymywane są osoby potencjalnie tak niebezpieczne, że
należało je odseparować od świata i poddać procesowi zabrązowienia (czyli,
prościej pisząc, wprowadzić w stan zawieszonej animacji). Taki los miał właśnie
spotkać (i, na krótko, spotkał) MacPhersona. To bardzo w stylu Regentów – taki faryzeuszowski
humanitaryzm. Nie zabijamy, ale w praktyce wychodzi na to samo, bo zabrązowiony
delikwent jest właściwie wyłączony z egzystencji. O brązowieniu zresztą będzie jeszcze nieraz, bo co odcinek, to jakieś continuity errors związane z tym procesem.
Podsumowując – makiaweliczna, piętrowa intryga MacPhersona
(wkręcenie Claudii w Magazyn, by padły na nią podejrzenia sabotażu, przy
jednoczesnym manipulowaniu Leeną) doprowadziła do wielu dramatycznych wydarzeń
(uwolnienie tajemniczej persony z Brązowego Sektoru, eksplozja z Artiem w
epicentrum, zagrożenie życia Pani Frederic) i otworzyła całe mnóstwo fabularnych
furtek. Ale o tym opowiemy sobie w kolejnych notkach. A, zapewniam, będzie o czym opowiadać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz