fragment grafiki autorstwa Louisa Poyeta, całość tutaj. |
…który właściwie można określić mianem drugiej części nieformalnego dyptyku zapychaczowego zapoczątkowanego poprzednim odcinkiem. Fabularne ziarna zasiane w Mild Mannered (kwestia niechęci mieszkańców sąsiadującego z Magazynem miasteczka wobec agentów, magiczna migrena Leeny) tutaj znajdują swoje rozwiązanie. Ponadto, pojawia się zalążek kolejnych wątków, które na przestrzeni sezonu będą się rozwijać. Nie przeszkadzałaby mi taka przestojowa formuła odcinka, gdyby nie fakt, że zarówno te zakończone, jak i napoczęte wątki poboczne są takie… nijakie. Żeby nie było – odcinek ma też klasyczną fabułę z artefact of the week i dochodzeniem, szkoda tylko, że sympatyczny w sumie epizod został przygnieciony tymi machlojkami związanymi z napompowaniem pierwszej połówki sezonu jakimiś zbędnymi wątkami.
Zacznijmy od Leeny i jej reminiscencji związanych z
kontrolowaniem jej przez MacPhersona. Może najpierw o tym, co mi się w tym
podobało – pojawiła się Pani Frederic i Benedict Valda (chyba mój ulubiony
Regent) oraz pokazano, że Regenci są w stanie poświęcić bardzo wiele dla
zdobycia informacji, oczywiście o ile nie wiąże się to z bezpośrednim
zagrożeniem dla nich samych. Sytuacja wygląda bowiem następująco – Leena wciąż
ma w podświadomości ślady swojego połączenia z MacPhersonem i, co za tym idzie,
może znać niektóre plany i tajemnice ex-agenta Magazynu, włącznie z tym, co
kombinuje H.G. Wells. Dane te można Leenie wyciągnąć z głowy, ale wiąże się to
dla niej z pewnym ryzykiem. Cały wątek polega na tym, że Leena leży i majaczy,
zaś sprowadzona przez Regentów specjalistka od tego typu spraw wyciąga jej z
głowy strzępki MacPhersona. Najciekawsze dzieje się jednak jeszcze przed
przystąpieniem do rytuału – Pani Frederic spiera się z Valdą co do przedsięwzięcia.
Jakiś czas temu pisałem, że sama idea Regentów bardzo mi się
podoba. Podoba mi się także fakt, w jaki sposób została przedstawiona – nie jako
grupa nieomylnych mentorów, w której zasiada Yoda z Gandalfem. Regenci to w
gruncie rzeczy dość złowroga, niemal odpychająca grupa ludzi, którym powierzono
opiekę nad potężnymi artefaktami i która nie cofnie się przed niczym, by
wypełnić zamierzone cele. Jak dowiadujemy się z późniejszych odcinków – Regenci
mają też sporo wad, z których najbardziej widoczną jest pewna skostniałość
struktur organizacyjnych, zbytnie myślenie szkiełkiem i okiem zamiast serca
oraz wiążące się z tym traktowanie naszych bohaterów w charakterze mięsa
armatniego. Generalnie bardzo fajnie zrelatywizowano Regentów, którzy – mimo wszystko
– pozostają jednak organizacją wydajną i Magazynowi bardzo potrzebną.
Wyżej pisałem o tym, że w niniejszym odcinku wprowadzono dwa
nowe wątki, wokół których w jakimś tam stopniu orbitować będzie fabuła drugiego
sezonu (a przynajmniej pierwszej jego połówki). Tak się składa, że oba te wątki
są w zamierzeniu romansowe, w praktyce jednak – w różnym stopniu – irytują banalnością
konstrukcji i bezsensownością rozwiązania. Pierwszym z nich jest nieznośne archetypowa „od antypatii do
sympatii” relacja Pete’a i Kelly, weterynarki pracującej w miasteczku. Żeby nie
było – wyszło nawet sympatycznie, choć Kelly jest może trochę zbyt sztampową
postacią, by dało się ją lubić. Drugim wątkiem jest bardzo źle pomyślane
zauroczenie Claudii pracującym w sklepie z artykułami elektronicznymi Toddem. O
obu tych wątkach będę jeszcze pisał (głównie narzekając na ich zbędność
fabularną i schematyczność), póki co zaznaczam tylko ich pojawienie się i
przechodzę do właściwej części odcinka.
Generalnie Beyond Our
Control to bardzo docorowy odcinek – nasi bohaterowie dużo biegają, starają
się ogarnąć sytuację i uratować miasto, najwyraźniej znakomicie się przy tym
bawiąc. Sam pomysł skrajnie campowy – Philo Farnsworth wymyślił trójwymiarową
telewizję, która przy okazji w czasie projekcji robi się realna, niekiedy aż do
bólu, co w swoim czasie próbowało wykorzystać wojsko. Ostatecznie projektor
tworzący realne iluzje został skonfiskowany przez Magazyn. Przynajmniej w
teorii, bo najwyraźniej w sąsiadującym z Magazynem Univille zaczynają krążyć
postaci z niegdysiejszych kinowych przebojów. Osobą łączącą wszystkie te filmy
jest niejaki Raymont St. James. Początkowo myślałem, że to taki fikcyjny
archetypowy zakleszczony pomiędzy mitem Humphrey’a Bogarta i Beli Lugosiego,
ale okazało się, że amerykańskie kino zna aktora o bardzo podobnym nazwisku.
Podejrzewam, że zmodyfikowano jego nazwisko z powodu konfliktów prawnych.
Campowość tego odcinka w jakimkolwiek innym serialu (może
poza wielokrotnie w tym kontekście przywoływanym Doctorem Who) byłaby nie do wytrzymania, bo zarówno pomysł
wyjściowy, jak i ostateczna konfrontacja są absolutnie, nierealistycznie
przegięte. Twórców Warehouse 13 po
raz kolejny ratuje przyjęta przez nich konwencja, którą wielokrotnie już
chwaliłem i pochwalę jeszcze niejeden raz. Oczywiście, nie każdy będzie w
stanie przyjąć taką stylistykę. Do tego trzeba być trochę dzieciakiem, trochę z
głową w chmurach i trochę z przymrużonym okiem. I właśnie tacy ludzie oglądają Warehouse 13.
Co do odcinka - średniak, ale mimo wszystko sympatyczny. Jeden z gorszych odcinków całego serialu, co zresztą sporo mówi o jego poziomie. Żebyśmy tylko takie seriale mieli!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz