fragment grafiki autorstwa Jacka Kirby'ego, całość tutaj. |
Dziś w menu – poznajemy drugie imię Myki (które jest po
prostu świetne i nie ma się czego wstydzić, gdybym był dziewczyną, sam
chciałbym nosić takie imię), dowiadujemy się, że Pete jest komiksowym geekiem
zorientowanym na Silver Age, Artiego dręczą duchy nieodległej przeszłości, zaś
Claudia ma pretensje do Leeny o kradzież tożsamości, który przysporzył zarówno
jej, jak i pozostałej części ekipy Magazynu wielu problemów.
Zacznijmy może właśnie od tego wątku – to bezsprzecznie
najgorszy motyw całego odcinka. Scenarzyści, poważnie? Leena była wtedy zdalnie
sterowana przez MacPhersona, z czego Claudia doskonale zdaje sobie sprawę, w
dodatku z ich dwojga to właśnie Leena została bardziej skrzywdzona, bo to z niej
MacPherson zrobił kreta, pozbawił wolnej woli i zwyczajnej ludzkiej godności.
Owszem, fakt, że Leena wrobiła w to wszystko Claudię i wynikające z tego
podejrzenia mogły zachwiać jej (Claudii) ledwo co ugruntowanym poczuciem
przynależności do „rodziny” Magazynu, ale… Taki głupi fundament konfliktu Leeny
i Claudii stawia tę drugą w pozycji osoby egoistycznej i zupełnie pozbawionej
empatii. A przecież doskonale wiemy, że tak nie jest. Drugim motywem
rozgrywającym się poza głównym wątkiem odcinka jest widmo MacPhersona nawiedzające
Artiego. Rozwiązanie tego wątku okazało się zaskakująco ciekawe – dowiadujemy się, że Artie naprawdę
cierpi z powodu utraty przyjaciela, mimo wszystkich niesnasek, jakie wydarzyły
się po drodze. Niestety – poza pogłębiającą sylwetkę charakterologiczną Artiego
konkluzją ten wątek nie ma niczego ciekawego do zaoferowania i ogranicza się do
scen nawiedzania Artiego i jego prób odkrycia genezy tych zjawisk.
Tak na marginesie obu tych wątków – podobały mi się małe
prezenty dla fanów, smaczki łagodzące ewidentny fakt, iż odcinek stanowi w
gruncie rzeczy zapychacz fabularny. Te smaczki to, na przykład, Myka, której w
końcu przysłano rzeczy osobiste do jej nowego miejsca zamieszkania i jej
reakcja na odzyskanie ważnych dla niej drobiazgów. Tańcząca, tuląca do siebie
misia Myka – na początku konfuzja, ale przecież ta bohaterka to nie żadna
Królowa Śniegu, a jej pragmatyzm i precyzja myślowa wcale nie muszą oznaczać chłodu
emocjonalnego. Kolejną sympatyczną sceną jest kazanie, jakie Artie wygłasza pod
adresem Claudii, który tłumaczy krnąbrnej dziewczynie, czemu agenci Magazynu
korzystają z broni obezwładniającej. Taka batmanowo-doctorowa etyka, bardzo
pasująca do konwencji serialu i bardzo dobrze, że to zostało powiedziane głośno
i dobitnie. A propo Doctora – Claudia cytuje Dziesiątego. Jej, super – mam na
twarzy szeroki uśmiech za każdym razem, gdy widzę tę scenę. Twórcy nie ukrywają
inspiracji serialem Doctor Who i
bardzo dobrze, bo jeśli się inspirować, to najlepszymi (abstrahując od tego, że
uczeń wyprzedził mistrza i Warehouse 13 ostatnio
przebija Doctora pod prawie każdym
względem. Przynajmniej moim zdaniem). Poza tym – wyobrażacie sobie Claudię jako
towarzyszkę Doctora? Na pokładzie TARDIS? Łał. Jestem gorąco za.
No dobrze – przejdźmy do meritum, którym jest prowadzona przez agentów sprawa artefaktu dającego
super-moce. Cały odcinek jest mocno przerysowaną satyrą na komiksy
superbohaterskie. Z ust Pete’a, Myki i Claudii (która w pewnym momencie dołącza
do agentów terenowych) właściwie co chwila padają jakieś kwestie powiązane z
komiksami. Niestety, jako zabawa konwencją odcinek sprawdza się naprawdę tak
sobie. Cała ta superbohaterska estetyka sprowadza się do mało wyrafinowanych i
podanych w łopatologiczny sposób smaczków i właściwie od razu schodzi na dalszy
plan, ustępując tradycyjnej aż do bólu formule procedurala. A szkoda, bo przecież wyjściowa idea dawała naprawdę
spore pole do popisu i przy odrobinie wysiłku mógł to być znakomity odcinek. A
tak, mamy sztampowy zapychacz. Ale i tak niektóre momenty – Myka w kostiumie
superbohaterskim strzelająca promieniami z rękawic, ostateczna konfrontacja
polegająca na ściągnięciu gaci głównemu przeciwnikowi – były naprawdę
udane. Szczególnie kiczowata i przerysowana, nawet jak na standardy Warehouse 13, finałowa walka.
Jeszcze tak odnośnie artefact
of the week – w tym odcinku były nim slipy Angela Siciliano. To nazwisko
zapewne nikomu niczego nie mówi, może poza największymi komiksowymi geekami.
Już tłumaczę – otóż był w historii amerykańskich komiksów superbohaterskich
czas, gdy anonsowano na ich łamach specjalne kursy ćwiczeń, po których – wedle
zapewnień reklamujących ich komiksowych postaci – czytelnik sam może nabrać
iście superbohaterskiej masy i postawy. Twarzą – choć może niekoniecznie o tę
część ciała w tym wypadku chodzi – wielu takich reklam był właśnie Angelo, znany
bardziej pod pseudonimem Charles Atlas.
Tak więc tak – odcinek trochę rozczarowuje. Sztampowa
fabuła, kilka ciekawych pomysłów, parę smaczków… Z jednej strony średniak, z
drugiej – znam seriale, w których odcinki tego poziomu są jednymi z lepszych.
Kwestia skali. A, i byłbym zapomniał – w epizodycznej roli pojawia się Jewel
Staite, ale jej rola zupełnie nie zapada w pamięć. I to chyba tyle.
O tak Claudia byłaby idealną towarzyszką. Doskonały pomysł!
OdpowiedzUsuńWspomniałeś o Jawel Staite, ale już nie o Seanie Maherze ani słowa. Chyba jedyna rzecz jaką pamiętam z tego odcinka to Firefly reunion.
No fakt. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że Firefly oglądałem raz, bardzo dawno temu i kompletnie nie podzielam tego powszechnego zachwytu nad tym serialem.
Usuń