fragment grafiki autorstwa Henrique Alvina Correa'y, całość tutaj. |
Otwarcie drugiego sezonu to zarazem pociągnięcie nagle
uciętych wątków z finału sezonu pierwszego, jak i godne zapoczątkowanie nowych. Poza tym – Artie czuje krówkę, Pani Frederic dusi Leenę (płakałem ze
wzruszenia), Pete cytuje teksty z Młodego
Frankensteina i Wyspy Doktora Moreau i
robi z siebie kompletnego idiotę, atakując aktora odgrywającego H.G. Wellsa. Co
do H.G. – o której to postaci w dużej mierze będzie opowiadał ten wpis – też
się pojawia i od tego momentu właściwie tak naprawdę zaczyna się Warehouse 13. Ale do tego jeszcze
dojdziemy.
To jest przede wszystkim odcinek z family reunion. Błyskawiczne zmartwychwstanie Artiego jest jednym z
najlogiczniejszych powrotów zza grobu, jakie widziałem w popkulturze (Feniks
Czechowa), zaś reakcja na nie potwierdza wszystko, co napisałem o związkach rodzinnych w serialu. Kadra Magazynu wyraźnie traktuje siebie nawzajem jak
członków rodziny, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mamy zrzędliwego nieco,
ale troskliwego i odpowiedzialnego ojca (Artie) i przejmujące się jego losem
dzieci (Myka, Pete), a także zbuntowaną nastolatkę osaczoną przez misterną
siatkę intryg MacPhersona (Claudia). A właśnie – Claudia w tym odcinku wraca do swojej wersji z
jej debiutanckiego odcinka, czyli zaszczutej przez otoczenie outsiderki, która
na własną rękę stara się uporać z własnymi problemami. Dość szybko jednak Artie
przywraca dziewczynę do pionu, pomagając dowieść jej niewinności i odbudowując
z nią rodzicielskie relacje, naruszone przez machinacje MacPhersona. Szkoda –
Claudia jako wolny elektron, przynajmniej przez pewien czas, pozostająca poza
wszelką kontrolą, byłaby bardzo fajnym wątkiem. Na pewno fajniejszym, niż ta
jej pożal-się-Cthulhu relacja z Toddem… ale o tym kiedy indziej.
Tymczasem przejdźmy do głównej gwiazdy odcinka, która jest oczywiście H.G.
Wells.
To dobry moment, żeby opisać, jak Warehouse 13 bawi się popkulturą, a konkretniej z motywem, który
TvTropes nazywa Ninja Pirate Zombie Robot
– czyli upchnięcie paru nerdowskich fetyszy w jedną postać – i dlaczego
robi to lepiej, niż Doctor Who. H.G.
Wells z Warehouse 13 jest bowiem
kobietą – ghost writerem swojego
brata Charlesa, a także ex-agentką Magazynu 12, zadeklarowaną feministką, w
dodatku biseksualną (jak to stwierdzi w jednym z kolejnych odcinków: „Many of my lovers were men.),
śmiertelnie niebezpieczną mistrzynią sztuk walki, wynalazczynią i jednym z
najpotężniejszych intelektów w historii ludzkości. Jakby tego było mało, nosi w
tym odcinku steampunkowy gorset dający możliwość poruszania się z prędkością
ponaddźwiękową (niewidzialność gratis). Jak zatem widać, niedaleko jej do
znanej skądinąd madame Vastry. Przy czym Helena G. Wells jest postacią
zdecydowanie ciekawszą, a to z tego powodu, że Moffat zrobił z Vastry raptem
ozdobnik, barwny, lecz kompletnie „pusty” i, paradoksalnie, nieciekawy. Miks
popkulturowych archetypów i konwencji jest interesujący o tyle, o ile osadzony
jest w interesującym kontekście, w przeciwnym wypadku mamy efektowną, bo
efektowną, ale jednak – wydmuszkę. Tak się stało z postacią Vastry (opinia
prywatna, idę o zakład, że cała rzesza fangirls
za chwilę mnie naprostuje) i tego udało się uniknąć H.G. – właśnie ze
względu na to, że w Warehouse 13 coś
z tą postacią zrobiono, nadano jej określony rys charakterologiczny, pogłębiono osobowość, uwikłano w
jedną z najciekawszych nieheteronormatywnych relacji w popkulturze. W tym
odcinku, co prawda, jeszcze tego nie widać – ale już teraz warto zaznaczyć, że
Helena jest postacią pełną gębą, nie zaś sztywnym (póki co?) konstruktem
pokroju jaszczurzej wiktoriańskiej lesbijki z kataną.
To jaka w końcu jest ta tak wychwalana przeze mnie H.G.
Wells? To bezczelna manipulatorka, świadoma własnych walorów (tak fizycznych,
jak i intelektualnych), zdecydowanie prąca przed siebie – i biada temu, kto stanie
jej na drodze. Sposób, w jaki manipuluje agentami Magazynu i wywodzi ich w pole
tak, że poruszają się niczym dzieci we mgle dowodzi, że to postać potencjalnie
tak równie niebezpieczna, co MacPherson, który zresztą zginął z jej właśnie
ręki.
Świetna jest też jedna z ostatnich scen odcinka, gdy – dość
archetypowo, muszę przyznać – MacPherson tuż przed śmiercią uświadamia sobie,
że się mylił. Poznajemy w końcu motywację działań Jamesa – otóż w czasie
korzystania z mocy Feniksa, stojąc na granicy życia i śmierci (a może nawet
poza tą granicą) widział tylko ciemność i pustkę, w przeciwieństwie do Artiego,
który w analogicznej sytuacji widział światło i odczuwał spokój oraz nadzieję. Przy
czym – tak sobie gdybam i snuję hipotezy – nie chodzi tu raczej o
istnienie/nieistnienie życia pozagrobowego, tylko raczej takich spraw, jak
dobro i zło, chaos i równowaga. Albo
może Feniks po prostu pokazał każdemu z nich to, co i tak siedziało im w duszy?
Bardzo to wszystko niejednoznaczne i dające pole do różnorakich interpretacji.
Trochę szkoda, że już pewnie nigdy nie dowiemy się, o co dokładnie chodziło w
tej rozmowie Jamesa z Artiem.
Krótko zatem – znakomite rozpoczęcie bodaj najlepszego
sezonu Warehouse 13.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz