niedziela, 6 marca 2011

Scott Pilgrim vs. mainstream


fragment grafiki autorstwa Bryana Lee O'Malley'a, całość tutaj.

W jednej z poprzednich notek pisałem o równorzędności kanałów medialnych. Dziś chciałbym niejako nawiązać do tego tematu, wskazując na modny ostatnio trend wzajemnej inspiracji mediów. Jednym z najlepszych przykładów jest tu komputerowa gra Max Payne fińskiego studia Remedy, w której pojawiają się elementy komiksu (w przerywnikach) i filmu akcji (zastosowanie bullet-time). Max Payne jest dziś pozycją kultową - sam do dziś wracam czasem do tej nie najmłodszej już produkcji. Faktem jest, że to właśnie wyżej wymienione motywy w dużej mierze stanowiły (i nadal stanowią) o sile przebicia gry. To było coś nowego, coś oryginalnego – coś więcej niż gra. Komiks w grze. Film akcji w grze. Media przenikają się wzajemnie, inspirują, ewoluują i… powstaje coś ciekawego.

Głównym tematem dzisiejszej notki będzie przełomowy i kompletnie niedoceniony przez publikę film „Scott Pilgrim vs. The World”, który dla świadomego odbiorcy jest doznaniem ultymatywnym – produkcja, będąca komiksem, konsolową bijatyką, ośmiobitową platformówką, przez moment musicalem, na chwilę sitcomem, komedią romantyczną, teledyskiem… Czegoś takiego jeszcze nie było. Twórcy przesunęli nieformalną granicę tego, co w kinie było dozwolone – pewien niepisany kanon – i zaserwowali nam produkcję pełnymi garściami czerpiącą z mediów pokrewnych.

Film opowiada historię dwudziestoparoletniego Scotta Pilgrima, który na drodze do serca ukochanej musi stoczyć siedem pojedynków z jej poprzednimi partnerami. Ten zakręcony koncept fabularny pozwolił na nawiązanie do klasycznego układu gier platformowych, gdzie na końcu każdego poziomu na gracza czeka boss. Mamy tu także inne elementy rodem z gier komputerowych i konsolowych – pokonani przeciwnicy zmieniają się w monety, każda ważniejsza postać ma swoje statystyki, czasem na ekranie pojawiają się elementy interface’u… Wszystko to okraszone jest dźwiękami rodem z ośmiobitowych produkcji pokroju Super Mario Bros. Komiksowe wtręty przejawiają się we fruwających nad głowami bohaterów onomatopejach oraz stylizowanych retrospekcjach (zaczerpniętych z komiksowego pierwowzoru filmu). Oto film, który nie odwzorowuje naszego świata, ale tworzy własny, inspirowany dorobkiem współczesnej popkultury. Nie dziwią więc bohaterowie wykonujący combosy czy wychodzący bez szwanku po czołowym zderzeniu z wieżą zamkową – jest to bowiem wpisane w unikalną konwencję tej produkcji. Nie wszyscy to rozumieją, ale też „Scott Pilgrim vs. The World” nie jest filmem dla każdego. Popkulturowa poetyka utrzymana jest bowiem od pierwszej sekundy filmu – kiedy wita nas rozpikselowane logo Universala – aż do ostatniej, w której widzimy doskonale znane wszystkim graczom pytanie „CONTINUE?”.

Jakiś czas temu rozmawiałem z Doktorem Agonem o sprawach damsko-męskich jedynie przy użyciu terminologii z gier RPG. Okazało się, że nie było problemów ze zrozumieniem, mimo zawiłych czasem metafor. Ta anegdota mogłaby być wstępem do drugiej części tej notki, w której chciałbym zwrócić uwagę na to, co tak zgrabnie przekazał „Scott Pilgrim” – jak subkultura geeków/nerdów* rozwinęła się od czasu jej powstania. Pryszcze, zapięta na ostatni guzik koszula, okulary o grubości denek słoików – to już kompletny anachronizm, utrwalony w amerykańskich filmach dla młodzieży sprzed trzydziestu lat, gdzie nerd był „chłopcem do bicia”, kujonem, którego nikt nie lubi. Dziś, w cudownych czasach kultury masowej, bycie nerdem jest cool. Nic dziwnego – komunikacja (nawet ta lokalna) w olbrzymiej mierze opiera się na komputerach, iPadach i innym elektronicznym śmieciu, co przecież od zawsze było domeną geeków. Pomogła też zmiana image’u, co doskonale widać po głównym bohaterze omawianego tu filmu – Scott zamiast kraciastej koszuli nosi T-shirty z Pac-Manem i kurtkę wzorowaną na uniformach X-Men. Mamy więc ewolucję – od pogardzanych kujonów rodem z „Zemsty Frajerów” po nowoczesnego nerda, będącego niemal wzorem do naśladowania, budzącego sympatię i podziw, jakim jest Scott Pilgrim.

Nim skończę temat, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną, bardzo ciekawą rzecz. Choć film jest bardzo silnie osadzony w zachodniej kulturze, jakimś cudem jest on doskonale zrozumiały nawet dla mniej świadomego odbiorcy z naszego kraju. Polscy rówieśnicy głównego bohatera poznali przecież ośmiobitowe hity za pośrednictwem legendarnego Pegasusa (później Playstation), komiksowa stylistyka jest nim nieobca ze względu na znajomość superbohaterskich komiksów rodem z wydawnictwa TM-Semic (później Dobry Komiks!), nawet nawiązania do anime gładko wchodzą w nasze umysły przyzwyczajone do Dragon Balla (później Pokemonów). To więc, całkowitym przypadkiem, polski odbiorca jest doskonale przygotowany na popkulturowe uderzenie, jakie serwuje mu „Scott Pilgrim vs. The World”.

___________
*używam tych pojęć zamiennie

8 komentarzy :

  1. No ten Dobry Komiks to śmiesznie brzmi obok TM-Semica, ale OK ;P

    Scotta na razie tylko czytałem (komiks), film jeszcze przede mną, ale mam fajne doświadczenie. Czytałem komiks nie oglądawszy trailera filmu. Nie wiedziałem, że on będzie nawalał tych evil ex-boyfriendów. Jakiż był mój szok poznawczy, kiedy pod koniec pierwszego albumu konwencja zmienia się w Dragon Balla! Zerwana zostaje więź z rzeczywistością, zastępuje ją ten świat nawiązań. Fajnie wyartykułowałeś to zdanie o nowej rzeczywistości.

    Awesome, by powiedział Scott.

    OdpowiedzUsuń
  2. Heh, dzięki. Od dawna zastanawiam się, czy ten blog w ogóle ma jakichś czytelników.

    Co do Scotta - film jest naprawdę dobry, łatwiej niż w komiksie było tam oddać te wszystkie smaczki, doszło fenomenalne udźwiękowienie (na czele z ośmiobitowymi efektami dźwiękowymi) słowem - wszystko wygląda niczym sen zakochanego w Pegasusie nerda.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mi się przyjemnie Scotta oglądało, jednak... Dla mnie jednak jest to film z gatunku tych, które zostały przerośnięte przez mit o nich samych. Znaczy po prostu miał być "ach i och", tymczasem jest - powiedzmy - "o."

    Poza tym gloryfikacja nerdów/geeków jakoś do mnie nie przemawia, wydaje mi się, że w pewnym momencie stanie się z nią to, co z gloryfikacją hispterów - będzie po prostu kolejnym inside joke'm.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tyle, że hipsteryzm to moda, jak emo - moda, która przeminie. Za to nerdyzm jest właściwie wieczny, bo jest nie tyle modą czy subkulturą, co wręcz sposobem na życie.

    A hype wokół Scotta starałem się ignorować, dzięki czemu nie miałem takich rozdmuchanych oczekiwań wobec filmu, który najzwyczajniej w świecie ujął mnie formą.

    OdpowiedzUsuń
  5. Hiopsteryzm to też sposób na życie - niekomercyjność, offstreamowość i inne bulszity. Tak samo jak i nerdyzm. Mówię o ich dzisiejszych formach.
    Później przyjdzie jakaś inna "moda" na sposób życia i nerdyzm pójdzie w zapomnienie, tak jak wszystko inne.

    OdpowiedzUsuń
  6. Czy ja wiem, czy pójdzie w zapomnienie? Subkultura nerdów jest rezultatem uwarunkowana nie chwilową modą, a postępem związanym z rozwojem technologii informacyjnej. Myślę, że nerdzi owszem, będą ewoluować, ale - o ile nie nadejdzie radykalna rewolucja pokroju globalnej klęski żywiołowej i powrotu do epoki kamienia łupanego - raczej nie wymrze. Prędzej przeformułuje się w coś innego.

    Choć nie wykluczam, że się mylę. Zobaczymy, jak to z tym będzie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wzajemne inspiracje popkulturowe są czasami bardziej subtelne - np. "Matrix" łagodnie łechcze skojarzenia z grami komputerowymi (wchodzenie w wirtualny świat) - podobne motywy ma zresztą "Avatar":

    http://doktorno.vot.pl/content/avatar-tajemnica-sukcesu

    Polecam też krótki fragment w "Kick-Ass", gdzie widzimy strzelaninę z perspektywy Hit-Girl, jak żywo przypominającą FPS. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Twoje artykuł(wywód) zachęcił mnie do obejrzenia filmu,o którym parę razy słyszałem a które jeszcze nie miałem przyjemności obejrzeć .Dzięki Ci!
    Łukasz z Avalonu.
    Ps.Pozdrawiam fana twórczości Skottiego Younga

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...