piątek, 2 czerwca 2017

Harry Potter i Książę Półkrwi

fragment grafiki autorstwa Jonny'ego Duddle, całość tutaj.

Nie pamiętam swojego pierwszego czytania książki Harry Potter i Książę Półkrwi. Poważnie, o ile jestem w stanie w miarę precyzyjnie przywołać z pamięci wydarzenia rozgrywające się na jej kartach, o tyle nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przed lekturą przygotowującą mnie do napisania niniejszej blognotki czytał tę powieść i nie wiem, jakie ona wywarła na mnie wrażenie przy naszym pierwszym kontakcie. Choć oczywiście musiałem to robić, ponieważ czytanie Insygniów Śmierci pamiętam całkiem nieźle, a nie sięgałbym przecież po tamten tom, nie poznawszy pierwej wcześniejszego… dziwna sprawa. Może to kwestia faktu, że była to książka, której nie czytałem w dzieciństwie, a dopiero po moim paroletnim rozbracie z serią i nie zapamiętałem jej tak, jak w oczywisty sposób musiałem zapamiętać sam finał opowieści. A może po prostu Harry Potter i Książę Półkrwi był książką tak nijaką i pozbawioną własnego, indywidualnego charakteru, że wspomnienie jej lektury najzwyczajniej w świecie opuściło moją głowę. Albo po prostu coś jest nie tak z pamięcią – nie wykluczam. Nic jednak straconego, skoro ta oto blognotka stanowiła doskonały pretekst do powtórzenia sobie lektury tej książki. 

Książki, o której nie mam wyrobionego zdania. Do tej pory do każdego omawianego w tej serii notek tomu podchodziłem z pewnymi oczekiwaniami – wiedziałem, które książki oceniałem bardziej pozytywnie, które mniej. I choć oczywiście cały czas starałem się zachować jak największy obiektywizm i chłodne, analityczne podejście, to prawdopodobnie i tak nostalgia w jakimś stopniu wpłynęła na ocenę każdej z nich. Ciekawie będzie zatem przeanalizować tę część sagi, o której wiem w zasadzie tyle, że istnieje i że w jakimś momencie mojego życia – prawdopodobnie – ją przeczytałem, ale poza tym, nie jestem w stanie sformułować żadnych sensownych opinii na podstawie posiadanych wspomnień. 

Tradycyjnie przed lekturą tej notki ostrzegam przed spoilerami – i to nie tylko bezpośrednio dotyczącymi Księcia Półkrwi, ale również tymi potencjalnie psującymi przyjemność z samodzielnego odkrywania poprzednich odsłon cyklu (co jest oczywiste) oraz kolejnych (co już zapewne trochę mniej). Jeśli ktoś trafił tu przypadkiem, informuję, że w swoich notkach poddaję drobiazgowej analizie bardzo wiele aspektów Harry’ego Pottera nie tylko w kontekście tej konkretnej części sagi, ale również w szerszej perspektywie całości. To prowadzi do nieuchronnych spoilerów wagi wszelakiej, od tych drobnych, po te kluczowe. Dlatego jeśli jakaś czytająca te słowa osoba nie jest jeszcze zaznajomiona z siedmioksięgiem opowiadającym o Chłopcu, Który Przeżył, sugeruję zaprzestanie lektury w tym miejscu i wrócenie do niej dopiero po przeczytaniu całej sagi. Po raz kolejny przypominam również – mimo analitycznej natury tego tekstu, jest on bardzo subiektywnym ujęciem tematu. Jeśli macie jakąś własną, różną od mojej, interpretację jakiegoś motywu z tej książki – super, nie znaczy to, że któreś z nas ma rację, a to drugie się myli. W notce prezentuję, jak Harry Potter i Książę Półkrwi wygląda po przepuszczeniu przez mój aparat myślowy – ale to nie oznacza, że moje doświadczenia, odczucia oraz wnioski muszą się w jakikolwiek sposób pokrywać z czyimikolwiek innymi. Jesteśmy różni i różne, mamy odmienne spojrzenie na wiele spraw, nic zatem dziwnego, że czasami zdarza nam się zupełnie inaczej odczytywać pewne wątki albo interpretować zabiegi fabularne. Jeśli więc w trakcie lektury poniższego tekstu przyjdzie Ci do głowy myśl „Nie zgadzam się” to będę zachwycony, jeśli poświęcisz kilka minut na sporządzenie komentarza, w którym opiszesz, jak ty się zapatrujesz na daną sprawę. To jest właśnie fajne i ubogacające w czytaniu cudzych opinii o tekstach kultury – dostajemy możliwość spojrzenia na nie innymi oczyma. 

Pierwszy problem, jaki mam z tym tomem zaczyna się już na jego tytule. Nie jest on oczywiście zły, wręcz przeciwnie – gdybym nie miał absolutnie żadnego pojęcia o treści książki, to jej tytuł na pewno by mnie zaintrygował. Problem polega jednak na tym, że – w przeciwieństwie do wszystkich innych odsłon cyklu – jest on trochę mylący. Wszystkie tytuły książek z serii Harry Potter mają identyczną strukturę – pierwszym członem jest imię i nazwisko głównego bohatera, po którym dostajemy spójnik „i”, po którym z kolei pojawia się dwuwyrazowe określenie osoby, miejsca lub przedmiotu mającego kluczowe znaczenie dla fabuły danego tomu. I tak w Harry Potter i Kamień Filozoficzny wokół tytułowego artefaktu koncentruje się większość działań i to o niego toczy się stawka w finale. W Harry Potter i Komnata Tajemnic tytułowa lokacja jest źródłem nękającego uczniów Hogwartu zagrożenia, zaś finał powieści rozgrywa się właśnie w niej. Z trzecią częścią, Harry Potter i Więzień Azkabanu sprawa jest równie oczywista – Syriusz i jego działania są głównym motorem napędowym osi fabularnej i finał koncentruje się na nim. Z Harry Potter i Czara Ognia kwestia związku tytułu z główną osią fabularną książki jest trochę bardziej subtelna, bo choć Czara jest jedynie narzędziem, jakim posługują się antagoniści, by wmanipulować Harry’ego w określoną sytuację to reprezentuje ona cały Turniej Trójmagiczny będący najważniejszą częścią książki. Tytuł powieści Harry Potter i Zakon Feniksa także ma bardzo czytelną relację z fabułą – działania Zakonu są motorem napędowym książki, nawet jeśli przez większość czasu jedynie w pośredni sposób. Harry Potter i Insygnia Śmierci jest pod tym względem równie wyrazisty – to tytułowe Insygnia są kluczem do pokonania Lorda Voldermorta i zaprowadzenia pokoju w czarodziejskim świecie i to na ich zdobyciu koncentruje się główna oś fabularna. 

A Książę Półkrwi? Oczywiście Severus Snape jest bardzo istotnym bohaterem książki, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Problem polega na tym, że sama tajemnica dotycząca jego tożsamości – fakt, iż jest on tytułowym Księciem – nie ma zbyt wiele wspólnego z główną osią fabularną. To, że Snape przyjaźnił się z Lily jest ważne dla fabuły. To, że okazał się zdrajcą (jak dane nam będzie dowiedzieć się w ostatnim tomie – podwójnym) jest ważne dla fabuły. Ale to, że w młodości posługiwał się pretensjonalnym pseudonimem, który nagryzmolił na swoim egzemplarzu podręcznika do eliksirów? Raczej niespecjalnie. Myślę, że to jest największy problem, jaki mam z tym tytułem – sygnalizuje istotność wątku Księcia Półkrwi… który to wątek koniec końców okazuje się niemal zupełnie nieistotny dla fabuły sagi. Jasne, sprawdza się to na zasadzie literackiej zmyłki i na tym poziomie akceptuję takie zagranie, co nie zmienia faktu, że po ujawnieniu tożsamości tytułowego Księcia Półkrwi poczułem rozczarowanie, ponieważ ten fakt naprawdę niewiele (o ile cokolwiek) zmienił w status quo cyklu powieściowego. Jasne, podręcznik „poprawiony” przez młodego Snape’a kilka razy wpłynął na przebieg tego lub innego wątku, ale nadal nie jest to nic, bez czego ta konkretna opowieść nie mogłaby się obejść. Fakt, że Harry korzystał podręcznika Severusa Snape’a i niejako uczył się od znienawidzonego belfra, a nawet poważał go w pewien sposób (do momentu, w którym wiedział, kim jest Książę) wprowadza w relację tych dwóch postaci nową składową i komplikuje nieco obraz sytuacji – co oczywiście jest bardzo fajne i korzystnie wpływa na tekst, ale nijak nie usprawiedliwia uniesienia tego wątku do rangi motywu tytułowego. Zdaję sobie sprawę, że to z mojej strony straszliwe czepialstwo i nie jest to rzecz, którą ktokolwiek zawracałby sobie głowę, ja jednak poczułem się trochę oszukany. W dodatku ujawnienie, iż to Snape jest tym tajemniczym Księciem Półkrwi zostało przeprowadzone w tak prozaiczny sposób – ot, kwestia rzucona przez Snape’a w dialogu, pod koniec powieści. I to w momencie, w którym dzieją się rzeczy daleko istotniejsze fabularnie, przez co ta rewelacja może umknąć mniej uważnym czytelnikom i czytelniczkom. 

Ale przejdźmy już do samej treści książki. Zaczyna się nietypowo – od polityki, a konkretnie od spotkania mugolskiego premiera z czarodziejskim ministrem. Od czasu do czasu Rowling sukcesywnie wykorzystuje pierwsze rozdziały, by nakreślić szerszy kontekst fabuły, „odklejając” narrację od głównego bohatera i zabierając czytelnika w miejsca, do których Harry nigdy by nie trafił. W tym konkretnym przypadku dowiadujemy się, że w magicznym rządzie nastąpiły pewne przetasowania – Knot zmuszony jest do ustąpienia ze stanowiska ministra i zastąpiony zostaje kimś innym. Dochodzi również do interakcji świata magicznego z niemagicznym – i to na najwyższym, rządowym szczeblu, co już na wstępie sygnalizuje skalę zagrożenia. Ujawnianie mugolom istnienia czarodziejskiej społeczności jest, jak doskonale wiemy z poprzednich tomów, wielkim tabu i czyni się to jedynie w sytuacjach, gdy jest to absolutnie konieczne. Dlatego wdrażanie premiera w niewesołą sytuację magicznej społeczności robi tak duże wrażenie – obrazuje to rozmiar problemu. Voldemort i jego próby przejęcia władzy nie są już jedynie kłopotem magicznego bąbelka społecznego – to coś, co może zaszkodzić nieświadomym niczego mugolom. W dodatku cała ta scena służy również jako poręczne streszczenie fabularnych detali tym bardziej zapominalskim czytelnikom i czytelniczkom. Strasznie to lubię u Rowling – duża ekonomia narracyjna powodująca, że nawet sceny służące jako nośniki informacji pełnią poza tym także i inne funkcje (w tym przypadku – nakreślenie wagi sytuacji i ustanowienie tonu dla reszty opowieści), co sprawia, że wszystko to naturalnie składa się w płynną opowieść. 

Dowiadujemy się również, jakie stosunki panują między czarodziejami, a mugolami na szczeblu politycznym. Nie wiem czy to świadomy literacki zabieg czy polityczne poglądy Rowling (może to i to), ale odnoszę wrażenie, że premier zobrazowany został jako krótkowzroczny, nieogarniający rzeczywistości niemota, który nie powinien nawet prowadzić roweru po chodniku, a co dopiero zawiadywać urzędowymi sprawami dużego państwa. Inna sprawa, że Knot traktuje biedaka z wyższością, dość zresztą charakterystyczną dla czarodziei, którzy zmuszeni są wchodzić w jakiekolwiek interakcje z mugolami. W ogóle sposób, w jaki wdrażane są środki ostrożności mające na celu ochronę premiera sprawia wrażenie, że Ministerstwo Magii uznaje zwierzchnictwo głowy państwa jedynie z grzeczności. Inna sprawa, że każdy sensowny polityk po tylu rewelacjach, ile Knot ujawnił w tym rozdziale premierowi byłby natychmiast zrzucił bombę atomową na Hogwart oraz wysłał SAS do ujęcia wszystkich znanych czarodziei… nie, spokojnie, nie mam zamiaru się o to czepiać, bo całkowicie kupuję konwencję sagi. Mógłbym tu również napisać długi esej o tym, jak patronizujące podejście do mugoli spowodowało, że ideologia Voldemorta trafiła na podatny grunt, ale… wrócimy do tego kiedy indziej. 

Po pierwszym prologu (zakamuflowanym jako rozdział pierwszy) otrzymujemy drugi (zakamuflowany jako… wiadomo) – tym razem poświęcony przedstawieniu sytuacji po drugiej stronie barykady. Większość tego fragmentu powieści dedykowana jest Snape’owi, który tłumaczy Narcyzie i Bellatriks (a, pośrednio, czytelnikom oraz czytelniczkom) wszelkie ewentualne niejasności odnośnie poczynań Severusa w poprzednich tomach i zapewnienia, że od samego początku do samego końca mistrz eliksirów był wierny Lordowi Voldemortowi. Jak to z tym naprawdę było, z perspektywy czasu już wiemy, ale nie znając fabuły ostatniego tomu istotnie mogło to wyglądać w dość jednoznaczny sposób – szczególnie, że Snape składa magiczną, niemożliwą do złamania przysięgę, że własnoręcznie zabije Dumbledore’a, oszczędzając tego doświadczenia młodemu Malfoyowi. Jest to szalenie istotna scena w świetle dyskusji „Severus Snape – dobry czy zły?”, która to debata od czasu do czasu powraca przy wielu okazjach, choćby na fanpage’u Mistycyzmu Popkulturowego. Przyjrzyjmy się bowiem zastanej sytuacji: Snape działający jako podwójny agent dla Dumbledore’a zmuszony jest współpracować ze śmierciożercami, by utrzymać zaufanie Czarnego Pana. Wiemy, że działając „pod przykrywką” dopuszczał się morderstw (zamieszany był w zabójstwo Emmeline Vance) i generalnie robił wiele paskudnych rzeczy, byle tylko w umyśle Voldemorta nie pojawił się cień podejrzenia. Tutaj składa jednak przyrzeczenie, iż zabije Dumbledore’a, by Draco nie musiał tego robić. I tak, z Insygniów Śmierci wiemy, że od początku był to pomysł dyrektora Hogwartu, który zdawał sobie sprawę, że stoi już nad grobem i chciał, by akt jego śmierci nie skaził duszy młodego człowieka w sposób, w jaki niechybnie zrobiłoby to morderstwo. 

W dyskusji o moralności Snape’a zwykle zajmuję dość jasno określone stanowisko – tak, Snape jest złą osobą, postacią negatywna, niemoralnym antybohaterem. Jego jedyną pozytywną cechą (choć waham się przed użyciem w tym miejscu słowa „pozytywną”) jest granicząca z obsesją miłość do Lily Evans i wynikające z niej pragnienie zemsty na Lordzie Voldemorcie za śmierć ukochanej. Snape naraża życie w służbie Dumbledore’owi nie z powodu wewnętrznej szlachetności, altruizmu czy chęci zadośćuczynienia błędom z przeszłości – on robi to, ponieważ takie postępowanie jest najprostszą drogą wiodącą do zabicia Czarnego Pana. Gdyby nagle pojawił się jakiś Jeszcze Gorszy Zły, który miałby prostszy i skuteczniejszy sposób na zabicie Voldemorta – Snape przyłączyłby się do tego Jeszcze Gorszego Złego bez mrugnięcia okiem. Snape’owi zależy na zemście, nieszczególnie zresztą szlachetnej i usprawiedliwionej – na niczym więcej. 

Tymczasem tutaj decyduje się ocalić Dracona i jednocześnie uczynić z siebie wroga publicznego numer jeden (no, numer dwa – zaraz po Voldemorcie) dla całego Zakonu Feniksa oraz wszystkich sympatyków Dumbledore’a. A przecież, ze strategicznego punktu widzenia, nie było takiej potrzeby. Już przedtem Czarny Pan ufał Snape’owi i choć zamordowanie Dumbledore’a z pewnością umocniło to zaufanie, to raczej nie było czymś kluczowym. Voldemort nawet nie liczył na to, że Draconowi uda się uśmiercić Dumbledore’a – spodziewał się, że chłopak poniesie śmierć w trakcie próby, co będzie stanowiło okrutną karę dla Lucjusza Malfoya. Snape okrył się zatem niesławą nie po to, by zyskać strategiczną przewagę nad wrogiem, tylko po to, by ocalić młodego człowieka, co rzuca trochę inne światło na moralność tej postaci. I tak, możliwe że Dumbledore go do tego zmusił, ja jednak – i tu już wkraczamy w strefę moich indywidualnych, subiektywnych dywagacji wychodzących poza informacje jednoznacznie zawarte w tekście – skłaniałbym się ku życzliwszej Severusowi interpretacji, który chciał oszczędzić Draconowi kroku, po którym nie byłoby już dla niego odwrotu. Wiemy, że Snape młodszego Malfoya lubił, wiemy także, iż sam Severus aż za dobrze zdaje sobie sprawę, czym kończy się romansowanie z ciemną stroną mocy i dlatego chce swojego pupila uchronić od tego losu. To oczywiście – co jeszcze raz podkreślę – tylko i wyłącznie jedna z możliwych interpretacji, w żaden sposób w samym tekście niepotwierdzona. 

Ale przejdźmy w końcu do samego Harry’ego Pottera, który zostaje zabrany z domu Dursleyów przez dyrektora Hogwartu. Dzięki temu mamy okazję obserwować pierwszą i jedyną w całej sadze bezpośrednią konfrontację wujostwa Harry’ego z Dumbledore’em i… było to trochę rozczarowujące. Można by pomyśleć, że po piętnastu latach przemocowego traktowania głównego bohatera Dursleyowie dostaną trochę większą karę, niż pogrożenie palcem, krótkie kazanie i westchnięcie nad losem biednego, zaniedbanego rozwojowo Dudleya. Nie spodziewałem się oczywiście, że Dumbledore zmieni Dursleyów w żaby czy coś w tym stylu, ale po tego typu scenie oczekiwałem nieco więcej emocji – szczególnie, że Petunia i Vernon nigdy tak naprawdę nie ponoszą konsekwencji swojego patologicznego zachowania w stosunku do siostrzeńca. Dudleyowi przynajmniej wyrósł ogon, powiększył się język i o mało co nie został zamordowany przez dementora. A przecież to przede wszystkim na jego rodzicach ciąży odpowiedzialność za ten stan rzeczy. 

Harry Potter i Książę Półkrwi to w znaczącej mierze powieść o związkach – w romantycznym tańcu obracają się tu Harry i Ginny, Ron i Hermiona, Tonks i Lupin, Bill i Fleur, dużo miejsca poświęcone jest dywagacjom kto z kim i dlaczego (albo dlaczego nie), a perypetie, jakie spotykają głównych bohaterów na wyboistych ścieżkach zauroczenia są nie mniej ważne, niż zbliżająca się coraz większymi krokami konfrontacja z Voldemortem. I w zasadzie nie mam o to żadnych pretensji, bo nie obyczajowy aspekt Księcia Półkrwi jest problemem tej książki. Przeciwnie – Rowling odwaliła kawał naprawdę dobrej roboty, bym odczuwał emocjonalną więź z tymi bohaterami. Zależy mi na nich i chcę dla nich jak najlepiej, więc obserwowanie, jak zakochują się w sobie, tworzą związki i zacieśniają relacje sprawia mi olbrzymią przyjemność. Problemem jest natomiast fakt, że inne aspekty fabuły tego tomu są źle zrównoważone. 

Przykład? Malfoy i jego próby zabicia Dumbledore’a. Harry zaczyna podejrzewać, że Malfoy planuje coś paskudnego już od chwili, w której śledzi go na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Później podejrzenie coraz bardziej się pogłębia, aż w końcu zmienia się w obsesję. To potencjalnie najbardziej interesujący wątek tej powieści – w przeciwieństwie do odkrywania kolejnych kart z życia Voldemorta potencjalne rezultaty jego działań mogą mieć bolesne i natychmiastowe skutki. Problem polega na tym, że potencjał tego wątku został zmarnowany. Po pierwsze – już od samego początku wiemy, że Malfoy zmuszony jest do czegoś straszliwego, w czym wyręczy go Snape, więc duża część niejednoznaczności i napięcia ulatuje. Po drugie – tak naprawdę nic się w ramach tego motywu nie dzieje. Harry łazi za Draconem i… tyle. Dowiadujemy się, że chce kogoś zabić, więc logicznym byłoby rozwinięcie tego wątku w tę właśnie stronę, podrzucanie fałszywych tropów, rozważanie potencjalnych ofiar (choć pula jest tak ograniczona, że doprawdy ciężko tego nie zgadnąć na długo przed ujawnieniem, że Malfoy ma rozkaz zabić dyrektora Hogwartu). Przez całą powieść dynamika tej linii fabularnej prawie nie ulega zmianie. Jasne, dwa czy trzy razy ktoś pada ofiarą nieudanego zamachu, którego celem był Dumbledore, ale – w przeciwieństwie do podobnego motywu z Komnaty Tajemnic – wypada to strasznie chaotycznie, a wszystkim tym incydentom brakuje logicznej klamry, przez co nie kleją się one w jakiś spójny wątek. Ponadto, fakt że Dumbledore od samego początku planował tę sytuację i miał ją pod kontrolą jeszcze bardziej obniża ważność tej części historii. 

Wszystko to sprawia, że fabuła wydaje się za mało skupiona. Zamiast konkretnego fabularnego mięsa dostajemy dawkowane regularnie retrospekcje z kluczowych momentów z życia Toma Riddle’a, co jest naprawdę bardzo fajne – do tej pory otrzymywaliśmy jedynie strzępki informacji niedających pełnego obrazu sytuacji. Teraz mamy w końcu okazję poznać Voldemorta, jego historię i motywacje, możemy dowiedzieć się, co sprawiło, że stał się taką, a nie inną osobą i jakie są jego ambicje. To właśnie te fragmenty wydają mi się esencjonalne dla Księcia Półkrwi, ponieważ dostarczają nam one kluczowych informacji, uzupełniają białe plamy i przydają kontekstu zbliżającej się nieuchronnie konfrontacji dobra ze złem. Problem polega na tym, że – no właśnie – dowiadujemy się o rzeczach, które wydarzyły się kiedyś, zamiast doświadczać wydarzeń rozgrywających się w trakcie ramowej fabuły. Nie jest to oczywiście nic złego samo w sobie, ale trochę niekorzystnie działa na dynamikę opowieści. Do tej pory każda powieść osadzona była na mocnym, wyrazistym fabularnym fundamencie, który napędzał wydarzenia i pozwalał na stopniowanie napięcia. Ktoś próbuje dobrać się do Kamienia Filozoficznego – jakieś monstrum poluje na uczniów Hogwartu – Syriusz Black próbuje wedrzeć się do budynku szkoły – Turniej Trójmagiczny – wysłanniczka Ministerstwa Magii prowadzi wojnę z kadrą nauczycielską i uczniami Hogwartu. W tym wypadku czymś podobnym jest niby wątek nieudanych prób zabicia Dumbledore’a, ale kontekst tej linii fabularnej (czyt. dyrektor Hogwartu o tym wszystkim wiedział i włączył do swojego planu) okrada ją z elementu nieprzewidywalności. Poza tym, jak już wspomniałem wyżej – śledztwo prowadzone przez Harry’ego do niczego w gruncie rzeczy nie prowadzi i nijak nie wpływa na przebieg wydarzeń w finale książki, co sprawia, że koniec końców cały ten wątek wydaje się niepotrzebny. 

Mamy więc trzy elementy fabularnego rusztowania – teoretycznie dynamizujące akcję działania Malfoya (co jest nudne), retrospekcje z życia Voldemorta (co jest frapujące) oraz dramaty obyczajowe (co, o dziwo, wypadło bardzo przyjemnie). A gdzie w tym wszystkim jest Harry? No właśnie, tutaj ujawnia się kolejny problem Księcia Półkrwi – niewiele rzeczy, które główny bohater robi z własnej inicjatywy popychają fabułę do przodu. Przez większość czasu to Dumbledore holuje Harry’ego przez kolejne retrospekcje, a – jak pisałem wyżej – próba zdekonspirowania Malfoya była fabularnym dreptaniem w miejscu. Harry od samego początku był bohaterem aktywnym i nawet jeśli czasami jego aktywność przynosiła tragikomiczne rezultaty, to zawsze były one… no cóż, jakieś. Odnoszę wrażenie, że w tym tomie protagonista podejmuje znacznie mniej działań wynikających z autonomicznych decyzji – większość tego, co robi, robi na życzenie Dumbledore’a (próba zdobycia odpowiednich wspomnień Slughorna), a jeśli już podejmuje jakieś działania, to mają one wpływ głównie na wątki poboczne (napojenie Rona lipnym eliksirem szczęścia przed meczem, by chłopak zyskał wiarę we własne siły, zaproszenie Luny na przyjęcie). 

Być może pamiętacie moje długie i ekstremalnie czepialskie narzekanie na to, że w poprzednim tomie cała fabuła obracała się wokół przepowiedni, której treść koniec końców nie miała żadnego znaczenia. W Księciu Półkrwi mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją – Dumbledore zobowiązuje Harry’ego do uzyskania od Slughorna wspomnienia będącego kluczowym elementem układanki mającej na celu dowiedzenie się, jak pokonać Voldemorta. Tą informacją jest… fakt, iż Voldemort stworzył horkruksy – więcej, niż jeden. Dumbledore już wcześniej zdawał sobie sprawę, że Czarny Pan stworzył horkruksa (pamiętnik Toma Riddle’a, który był ważnym elementem fabuły Komnaty Tajemnic), a że żadnemu znanemu czarnoksiężnikowi nie udało się do tej pory rozedrzeć własnej duszy więcej, niż jeden raz, taka informacja istotnie byłaby ważna. Problem polega na tym, że Dumbledore na długo przedtem wiedział już o tym wszystkim. W wakacje między końcówką Zakonu Feniksa i Księcia Półkrwi odnalazł i zniszczył pierścień Slytherina, który również był horkruksem. Dyrektor Hogwartu wiedział, że istnieje więcej tych artefaktów, a wspomnienie Slughorna mogło to jedynie potwierdzić. Jasne – Harry i my, czytelnicy oraz czytelniczki, dowiedzieliśmy się dzięki temu nowych, kluczowych dla fabuły rzeczy, ale nie istniał żaden logiczny powód, dla którego Dumbledore nie mógł po prostu tego wszystkiego powiedzieć Harry’emu, czemu konieczne było wydobywanie wspomnień od nowego nauczyciela eliksirów i dlaczego nie dowiadujemy się o tym wszystkim naraz, tylko stopniowo, co kilka rozdziałów. Z narracyjnego punktu widzenia jest to oczywiście jak najbardziej uzasadnione – retrospekcje z kolejnych kluczowych momentów życia Voldemorta urozmaicają inne fragmenty fabuły, ale w wewnętrznej logice świata przedstawionego jest to umocowane dość luźno. 

Sprawa eliksirów miłości – czy też, jak ja je nazywam, eliksirów gwałtu, bo do tego się w gruncie rzeczy sprowadza ich działanie. Ten motyw budzi dość duże kontrowersje w fandomie Harry’ego Pottera, a w tym tomie potraktowany jest on w bardzo… schizofreniczny sposób. Z jednej strony mamy bowiem ujęcie dramatyczne – tragiczną historię Meropy, która wykorzystała czarodziejski napój, by przywiązać do siebie i zgwałcić Toma Riddle’a seniora dając w ten sposób życie chłopcu, który później stanie się najstraszliwszym czarnoksiężnikiem swoich czasów. Jej czyn, choć wytłumaczony patologicznym środowiskiem, w jakim się wychowywała, nie jest w żadnym wypadku usprawiedliwiony czy bagatelizowany – choć słowo „gwałt” nie pada w tej książce ani razu, postawa Dumbledore’a i Harry’ego nie pozostawia żadnych niedomówień, było to posunięcie moralnie niedopuszczalne. Z drugiej strony mamy ujęcie komediowe – Romilda Vane próbuje podsunąć Harry’emu nasączone eliksirem łakocie, które omyłkowo pożera Ron, przez co zachowuje się w zabawny sposób. Ta scena rozegrana została na zasadzie przerywnika komicznego, a posunięcie Romildy nigdy nie jest poddane pod dyskusję. Nie wiemy, co dziewczyna planowała zrobić z odurzonym eliksirem miłosnym Harrym – dostajemy sugestię, że chciała dzięki temu zmusić chłopaka, by zabrał ją na urządzony przez Slughorna bal. Jednak Romilda dążyła do zbliżenia się do głównego bohatera już znacznie wcześniej i nie ustawała w tych dążeniach przez wiele miesięcy, co sugeruje, że mając go w końcu na swojej łasce mogłaby się posunąć do czegoś więcej. 

Konfunduje mnie to – dwa diametralnie różne ujęcia bardzo zbliżonego dylematu związanego z wykorzystaniem magii do nagięcia czyjejś woli dla własnych korzyści romantycznych (oraz erotycznych). Nie byłoby to takim problemem, gdyby autorka wykorzystała obie te sytuacje do subwersywnej dekonstrukcji motywu – najpierw pokazała nam komediową scenę z Ronem głupiejącym od przedawkowania przeterminowanego eliksiru miłosnego, a potem ujawniła historię Meropy, uświadamiając nam, jak mało zabawne są moralne implikacje takiego zagrania. Problem polega na tym, że te sceny pokazano nam w odwróconej kolejności – komedia z Ronem znajdującym się pod wpływem eliksiru rozgrywa się już po tym, gdy wraz z Harrym i Dumbledore’em dowiedzieliśmy się o okolicznościach poczęcia Voldemorta. Bardzo mnie to rozpraszało i utrudniało cieszenie się komicznym wydźwiękiem Rona bełkotliwie wyznającego uczucie żywione do Romildy – bo cały czas myślałem o tym, że bardzo podobna rzecz spotkała Toma Riddle’a, który nie miał jednak żadnej możliwości obrony przed manipulacją i gwałtem. 

Kolejny rok, kolejny nowy nauczyciel – Slughorn to postać w swej jowialności i cynizmie szalenie sympatyczna. Jego rola wielkiego, tłustego pająka siedzącego w centrum pajęczyny powiązań różnych wpływowych osobistości czarodziejskiego świata i beztroskie czerpanie profitów z tego tytułu sprawiają, że interakcje tego bohatera z innymi są zabawne i przyjemne w odbiorze – Horacy po prostu nie może się powstrzymać od prób ugrania czegoś dla siebie, jeśli tylko sądzi, że ma na to jakąś szansę. Z jednej strony stara się manipulować innymi, z drugiej – jego ambicje sprawiają, że sam jest łatwym obiektem manipulacji. Ostatecznie pojawienie się postaci Slughorna w fabule usprawiedliwione jest tylko jednym (koniecznością wydobycia z jego głowy wspomnienia o Voldemorcie) i poza tym Książę Półkrwi spokojnie by się bez niego obył, ale w praktyce jego charakter i zachowania wprowadzają pewną dawkę humoru w tej dość ponurej przecież książce. Poza tym Horacy jest jednym z nielicznych istotnych fabularnie Ślizgonów niebędących postaciami negatywnymi. Autorka dopiero w tym momencie zorientowała się, że wszyscy mieszkańcy Slytherinu przedstawieni na kartach sagi pełnili role antagonistów i postanowiła to jakoś zniuansować. Jest więc Slughorn Ślizgonem do szpiku kości – interesownym, podstępnym, nielubiącym nadstawiać karku indywiduum o średnio przyjemnej, niebudzącej zaufania powierzchowności – nie jest jednak osobą złą. Uprzedzenie do czarodziei mieszanego pochodzenia jest mu całkowicie obce, co widać po jego sympatii żywionej w stosunku do Hermiony (a wcześniej – Lily), ostatecznie daje się też przeciągnąć na tę właściwą stronę konfliktu, choć najchętniej zachowałby wygodną neutralność. 

Harry dorósł, również emocjonalnie. Przed odjazdem pociągu do Hogwartu poinformował pana Weasley o swoich podejrzeniach względem Malfoya – jeszcze rok temu prawdopodobnie zachowałby tę informację tylko dla siebie, wierząc że samodzielnie upora się z sytuacją. W tym tomie, mądrzejszy o doświadczenia z Departamentu Tajemnic, postępuje znacznie dojrzalej i rozsądniej. Podobnie w sytuacji, gdy – zgodnie z radą Dumbledore’a – ujawnił Ronowi i Hermionie treść przepowiedni. Tego typu scen jest w Księciu Półkrwi całkiem sporo – na przykład moment, w którym Harry odrzuca towarzystwo starszych uczennic, ponieważ woli spędzić czas z Neville’em i Luną – i ich wyłapywanie stanowi naprawdę dużą przyjemność. Są to bardzo naturalne momenty i znakomicie obrazują charakterologiczny progres głównego bohatera. To nie jest tak, że Harry nagle zaczyna się zachowywać dojrzalej – jest to zasygnalizowaniem zwieńczenia pewnego procesu, którego kolejne etapy obserwowaliśmy w poprzednich tomach. Oczywiście nie jest też tak, że Harry nagle stał się postacią bez zmazy, ni skazy – nadal potrafi narobić sobie problemów pyskując Snape’owi albo pakując się w jakieś kompletnie nieprzemyślane sytuacje pokroju zaatakowania Malfoya zaklęciem wyciągniętym z jakiegoś podejrzanego, zabazgranego podręcznika – ale i tak widać, jak bardzo ta postać dorosła i zmieniła się od czasu pierwszego tomu. Świetnie wypada konfrontacja Harry’ego z nowym Ministrem Magii, który chce wykorzystać chłopca jako element propagandowy – chłopak trafnie odgaduje intencje Scrimgeoura i nie pozawala sobą manipulować. 

Harry Potter i Książę Półkrwi to powieść pod pewnym względem unikalna i tę jej unikalność uświadomiłem sobie dopiero w trakcie pisania niniejszej notki. Zwykle w tym miejscu powinny pojawić się opisy poszczególnych bohaterów, ich indywidualnych wątków i sposobu, w jaki te postaci ewoluowały na przestrzeni opisywanego tomu. W tym wypadku sprawa ma się inaczej – ewoluują bowiem nie tyle same postaci, co relacje między nimi. Wyżej napisałem, że Książę Półkrwi to w dużej mierze powieść o związkach i to bardzo mocno daje się odczuć. Same postaci się tutaj prawie nie zmieniają – Harry pozostaje tym samym Harrym, którym był w końcówce Zakonu Feniksa, Hermiona nie nabiera żadnych nowych cech osobowości, a Ron cały czas cierpi na niskie poczucie własnej wartości i kompletnie nic się w tym względzie nie zmienia. Jasne, jest jedna scena, w której wydaje się, iż ten wątek dokądś prowadzi – Harry podaje Ronowi fałszywy eliksir szczęścia, dzięki czemu chłopak (przeświadczony, iż sprzyja mu magiczny fart) znakomicie spisuje się jako obrońca w trakcie meczu w quidditcha. Po odkłamaniu rudzielec uświadamia sobie, że dostał placebo i cokolwiek osiągnął w trakcie meczu jest tylko i wyłącznie jego własną zasługą, nie zaś działaniem sprawczej mocy magicznej. Problem polega na tym, że ten incydent nijak nie znajduje odzwierciedlenia w dalszym postępowaniu Rona i ekspozycji jego charakteru. W Insygniach Śmierci chłopak nadal ma żenująco niski poziom wiary we własne umiejętności, co zresztą ponownie jest wałkowane i uczynione ważnym elementem dynamiki grupy. Ale o tym – oczywiście – następnym razem. 

Porozmawiajmy zatem o relacjach. Zacznijmy od tej Harry’ego z Dumbledore’em. Chłopak staje się w tym tomie tym, kogo dyrektor Hogwartu z premedytacją hodował przez sześć ostatnich lat – wiernym żołnierzem ślepo zapatrzonym w Dumbledore’a i gotowym spełnić wszystkie jego życzenia bez żadnych obiekcji. Widać to jak na dłoni w rozmowie Harry’ego z Scrimgeourem, gdy chłopak otwarcie deklaruje stuprocentową i bezdyskusyjną lojalność wobec dyrektora Hogwartu. Z drugiej strony mamy Dumbledore’a, który już teraz zdaje sobie sprawę, iż Harry jest horkruksem i będzie musiał umrzeć. Jest w Księciu Półkrwi kilka scen, w których chłopak zapewnia Dumbledore’a o swoim całkowitym oddaniu, co budzi dziwny smutek dyrektora Hogwartu – w świetle wydarzeń z Insygniów Śmierci i pełnego kontekstu sytuacji jest to oczywiste poczucie winy. Dumbledore robi to, co uważa za słuszne – wie jednak, że wskutek jego działań Harry najpewniej mocno ucierpi, a prawdopodobnie i zginie. Moralna transformacja Dumbledore’a w ostatnim tomie może rzucać cień na tę postać, warto jednak pamiętać, iż dyrektor Hogwartu traktował swoje machinacje jako zło konieczne i zdawał sobie sprawę z moralnych implikacji metaforycznego tuczenia cielca, którego potem złoży w ofierze na ołtarzu wygranej ze złem. Ale znów – więcej o tym następnym razem. 

Kolejną relacją, która wykrystalizowała się w tym tomie jest romans Harry’ego i Ginny. Według mnie ten związek działa tak, jak działać powinien i chemia między tymi postaciami została rozegrana całkiem nieźle, choć może odrobinę zbyt sztampowo i zbyt waniliowo – ot, dość banalna historyjka wzajemnego zauroczenia zwieńczona szczęśliwym zakończeniem. Ginny jako postać jest bardzo sympatyczna – atrakcyjna, inteligentna, niezależna, charyzmatyczna, towarzyska, empatyczna (przyjaźni się z Neville’em i Luną, dwójką największych outsiderów w całej szkole, choć sama określana jest mianem jednej z najpopularniejszych dziewcząt w Hogwarcie), niezła zawodniczka sportowa. W dodatku fizycznie przypomina Lily Evans, a – jak powszechnie wiadomo – ludzie często mają tendencję do zakochiwania się w osobach przypominających im ich rodziców (zresztą, przywołajcie sobie z pamięci, ile razy Hermiona robiła minę, dzięki której – jak twierdził narrator – wyglądała jak pani Weasley), więc wszystko tu mi gra. Owszem, można wysuwać zarzuty, że Ginny nie jest postacią, tylko fabularnym narzędziem służącym tylko po to, by dać Harry’emu jakiś obiekt uczuć, ale dla mnie nie jest to aż tak bardzo odczuwalne. Zgadza się, dziewczyna nie ma żadnych uwzględnionych w narracyjnej percepcji wad, a jej ewolucja z zahukanej, wiecznie onieśmielonej dziewczynki w charyzmatyczną, pewną siebie nastolatkę nie została należycie wyeksponowana, ale ja przyjmuję tłumaczenie, że to nie Ginny była główną bohaterką cyklu, więc siłą rzeczy jej wątek musiał zostać skondensowany i ograniczony. Czy dało się to zrobić lepiej? Pewnie tak. Czy warto kruszyć o to kopię? Według mnie nie. 

Ron i Hermiona… Tutaj mam pewien problem z uwierzeniem w ich wzajemną relację. Jasne, to że ludzie od siebie różnią, mają inne wartości oraz zainteresowania nie jest niczym uniemożliwiającym stworzenie trwałego, satysfakcjonującego obie strony związku – jeśli tylko mają jakąś wspólną płaszczyznę, na której są w stanie go zbudować. Tymczasem, im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że Ron i Hermiona takiej płaszczyzny po prostu nie mają. Jasne, przyjaźnią się ze sobą, ale ośrodkiem ich przyjaźni jest Harry – gdyby nie on, prawdopodobnie ich relacja nigdy by nie zaistniała. Jeśli oboje się w czymś zgadzają, jest to na ogół troska o głównego bohatera. Nic więcej ich nie łączy. Ron jest entuzjastą quidditcha – Hermiona ma do tego sportu co najwyżej obojętny stosunek. Hermiona ma dużą wrażliwość społeczną – Ron wręcz przeciwnie. Hermiona ceni inteligencję akademicką – Ron jest street smart. I tak dalej. 

Oczywiście jestem w stanie doskonale zrozumieć ich wzajemną fascynację, jaką okazują sobie w Księciu Półkrwi. Oboje dorastają, buzują w nich hormony, szukają samoidentyfikacji i własnego miejsca na świecie. Ten stan sprzyja eksperymentom emocjonalnym, próbom tworzenia relacji i uczenia się, czemu niektóre związki działają, a niektóre nie. Ron i Hermiona spędzają ze sobą wiele czasu – nie licząc siostry, Hermiona jest jedyną dziewczyną, z którą Ron ma jakieś bliższe kontakty towarzyskie i emocjonalne. Hermiona ma znacznie mniej problemów z nawiązywaniem znajomości z przedstawicielami płci przeciwnej (choć można się spierać, że jeden Krum wiosny nie czyni), ale Ron jest chłopakiem, którego zna najlepiej – poza Harrym, rzecz jasna. Podejrzewam jednak, że Hermiona nie próbowała zbliżyć się do Harry’ego, ponieważ uznawała go za „zajętego” przez Ginny (bo wiedziała, że siostra Rona nadal żywi do niego ciepłe uczucie). Możliwe też, że Hermionę odstraszyło agresywne zachowanie Harry’ego w Zakonie Feniksa. W każdym razie – jakoś tak się złożyło, że oboje zaczęli okazywać sobie zainteresowanie. Sprawa się jednak komplikuje, ponieważ równocześnie Ron „nagle” staje się popularny wśród rówieśniczek. 

I naprawdę nie ma w tym niczego dziwnego – Ron wedle wszelkich prawideł logiki powinien być jednym z popularniejszych uczniów w szkole. Jest stosunkowo inteligentny, prawdopodobnie jest konwencjonalnie atrakcyjny fizycznie, jest zawodnikiem w szkolnej drużynie sportowej oraz prefektem. Ponadto walczył ze śmierciożercami w Departamencie Tajemnic i był zamieszany w wiele działań ruchu oporu przed siłami lorda Voldemorta. Jasne, przyjaźń z Harrym oraz popularność (w przypadku bliźniaków zahaczająca już nawet o legendarność) jego starszych braci mocno Rona przyćmiewa, ale nie znaczy to, że chłopak jest kompletnie zepchnięty na outsiderski margines – bynajmniej. I założę się, iż już wcześniej Ron cieszył się zainteresowaniem koleżanek ze szkoły – po prostu dopiero w tym tomie dorósł do tego, by uświadomić sobie ten stan rzeczy. I z niego korzystać – jego czysto fizyczna relacja z Lavender to bardzo czytelna próba zrekompensowania sobie poprzednich lat pozostawania w cieniu Harry’ego „Wybrańca” Pottera i Hermiony „Najmądrzejszej Czarownicy Swojego Pokolenia” Granger. 

Z drugiej strony mamy Hermionę, która najpierw na własny, bardzo pryncypialny i niespecjalnie moralny sposób pomaga Ronowi dostać się do drużyny quidditcha (magicznie konfunduje innego chłopca, który starał się uzyskać pozycję obrońcy, by w testach wypadł gorzej od Rona), potem zaś – gdy okazuje się, iż rudzielec daleko bardziej zainteresowany jest obłapianiem się z Lavender – nie radzi sobie z niekorzystnym dla niej obrotem spraw. Z tego powodu dochodzi między nimi do ciągłych sprzeczek, kłótni, a nawet aktów przemocy – mam tu na myśli niesławną scenę, w której dziewczyna rzuca na Rona zaklęcie sprawiające, że atakuje go gromada ptactwa. Cały ten wątek został rozegrany stosunkowo… no cóż, muszę napisać, że dobrze, ponieważ jego dynamika jest utrzymana na odpowiednim poziomie, sytuacja eskaluje do pewnego stopnia, po czym zostaje rozładowana i nie ma się wrażenia, iż cokolwiek zostało tu niepotrzebnie rozdmuchane albo wręcz przeciwnie – potraktowane skrótowo. Oczywiście wiele zależy również od tego, czy kupujemy związek Rona i Hermiony na poziomie wiarygodności narracyjnej. Ja niespecjalnie, bo – jak pisałem wyżej – nie bardzo rozumiem, na czym ich związek miałby być zbudowany. Wydaje mi się, że cała ta relacja zagrałaby znacznie lepiej, gdyby pod koniec tomu oboje uświadomili sobie, że najzwyczajniej w świecie do siebie nie pasują i dojrzale kontynuowali swoją przyjaźń, teraz jeszcze mocniejszą, bo taką, która przetrwała nieudaną próbę stworzenia związku. Autorka rozegrała to jednak inaczej, może ulegając utartym toposom kulturowym, może stawiając własne preferencje ponad narracyjną wiarygodność… a może stała za tym jakaś głębsza myśl, która mi umknęła. 

Przejdźmy do Dracona, którego w tej powieści jest zaskakująco mało zważywszy na fakt, że jego działania są tu głównym motorem napędowym fabuły. Dostajemy jedynie strzępki – tu Malfoy szantażuje handlarza z Ulicy Śmiertelnego Nokturnu, tam czyni znajomym jakieś aluzje odnośnie lojalności w stosunku do Czarnego Pana, jeszcze gdzieś indziej – przerażony wypłakuje się Jęczącej Marcie, gdy ciężar zadania, jakie wyznaczył mu Voldemort okazuje się zbyt duży. W ogóle ciężko tu Draconowi nie współczuć, a fakt, że tak niewiele wiemy o jego prawdziwych motywacjach działania tylko pobudza wyobraźnię. Czy młody Malfoy zdaje sobie sprawę, że zlecenie morderstwa Dumbledore’a jest ze strony Voldemorta jedynie okrucieństwem wobec Lucjusza? Czy jego dążenia motywowane szczerym, fanatycznym oddaniem sprawie? Wiemy, że boi się, że się łamie, a cała ta sytuacja go przytłacza. Finałowa rozmowa z Dumbledore’em trochę nam rozjaśnia tę sprawę, ale niewiele – szczególnie zważywszy na to, w jak marnej kondycji psychicznej był podówczas Draco. 

Dumbledore miał iście rasputinowską śmierć. Po pierwsze – i tak już umierał od klątwy przez którą gniła mu ręka. Po drugie – zmuszony był wypić bardzo szkodliwy dla zdrowia eliksir, by dobrać do (lipnego, jak się później okazuje) horkruksa. Po trzecie – oberwał zaklęciem Avada Kedavra, który to czar, pomijając wyjątkowe sytuacje, gwarantuje stuprocentową śmiertelność ofiary. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało i ktoś miał jakieś wątpliwości co do losu dyrektora Hogwartu mamy również po piąte – jego ciało zostało zrzucone na ziemię z dużej wysokości z zamkowej wieży. Autorka nie pozostawiła tu miejsca na żadne niedomówienia – postać, wokół której koncentrowały się wszystkie siły dobra umiera. Skutkuje to radykalnym zachwianiem równowagi sił dobra i zła oraz podbiciem stawki i uruchomieniem ostatniego etapu fabuły – otwartej wojny z Voldemortem. Zwiastuje to sama końcówka Księcia Półkrwi – Harry postanawia nie wracać już do szkoły i skupić się na poszukiwaniu pozostałych horkruksów oraz sposobu uśmiercenia Czarnego Pana. Finał powieści jest naprawdę klimatyczny i zwiastuje pełne napięcia zwieńczenie całej sagi. 

Porozmawiajmy o filmie. Scena otwierająca film Harry Potter i Książę Półkrwi – atak trojga śmierciożerców na Ulicę Pokątną, porwanie Olivandera i zniszczenie mugolskiego mostu – jest naprawdę bardzo fajna i już na wstępie sygnalizuje ton filmu. Przede wszystkim widzimy, jak magia brutalnie wkracza do mugolskiego świata i stanowi dla niego realne zagrożenie. Świetnym posunięciem było krótkie ujęcie, w którym widzimy niemagiczne osoby z niepokojem podchodzące do okna wieżowca, by spojrzeć na kłębiące się na niebie nienaturalne, gęste chmury. Odpowiednio ustawia to perspektywę sytuacji – to niewinni, nieświadomi zagrożenia ludzie, których życie od teraz znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Incydent z mostem jest w książkowym pierwowzorze zaledwie wspomniany – pokazanie go na ekranie okazało się strzałem w dziesiątkę. W ogóle Harry Potter i Książę Półkrwi ma całkiem sporo konceptualnie błyskotliwych, dopracowanych audiowizualnie scen – to właściwie znak rozpoznawczy całej serii. Podoba mi się również operowanie barwami – choć czarodziejski świat jest szary i ponury, co odzwierciedla niewesołą sytuację, w jakiej się znalazł, to znajdują się w nim enklawy wyrazistych barw, jak choćby sklep bliźniaków Weasley. Sceny z Malfoyem często rozgrywały się w półmroku, czasami twarz Dracona była częściowo zakryta albo słabo widoczna, co korespondowało z trudną sytuacją, w jakiej się znalazł. 

Atak na Norę – scena, która nie pojawiła się w książce – może wydawać się czymś nie na miejscu, ale według mnie dodanie jej było usprawiedliwione. W powieściowym pierwowzorze było bardzo niewiele dynamicznych scen, a ta konkretne nie dość, że ożywiła opowieść, to jeszcze mocno podbiła stawkę. Obok samego Hogwartu dom Weasleyów był jedyną bezpieczną przystanią dla Harry’ego i miejscem, które w pewnym stopniu mógł nazywać domem. Zniszczenie Nory określiło symboliczny wymiar zagrożenia – zło Voldemorta i jego popleczników niszczy poczucie bezpieczeństwa i stabilności. W książce można było o tym opowiedzieć za pomocą sugestywnej narracji, film jest jednak medium wizualnym i właśnie w taki sposób powinno się przekazywać pewne informacje – obrazem. 

Generalnie to nie był zły film zważywszy na to, że musiał się dość wiernie trzymać wybitnie niefilmowego materiału źródłowego. Przysypiałem na nim, wynudził mnie dość znacznie mimo wszelkich starań scenarzystów i montażystów by było inaczej – ale biorąc pod uwagę literacki pierwowzór trochę nie mogło być inaczej. Cykl o Harrym Potterze jest na tyle specyficzny, że operuje wieloma odwołaniami do wcześniejszych tomów i złożoną strukturą narracyjną, w której poszczególne tomy nie są stosunkowo autonomicznymi opowieściami, tylko elementami większej układanki. Gdyby było inaczej, scenarzyści mogliby pozwolić sobie na znaczne większe odejście od książki, może nawet zupełnie przekonstruować fabułę uzupełniając ją o nowe wątki. Ostatecznie dostaliśmy zatem film dość wiernie trzymający się powieści, co doprowadziło do bardzo statycznego i nudnawego rezultatu. Nie jest jednak film beznadziejny. Daleko mu do tego – broni się jak zwykle doskonałym aktorstwem, solidną, rzemieślniczą robotą reżysersko-montażową i klimatyczną muzyką. 

Harry Potter i Książę Półkrwi określiłbym mianem fabularnego oddechu przed ostatnią prostą. Autorka spowalnia akcję, by wyeksponować stosunki między poszczególnymi postaciami oraz zarysowuje wątek, który oprowadzi do finału tej opowieści. Cierpi na tym fabularna autonomia książki – Rowling tyle miejsca poświęciła wypełnianiu białych plam opowieści, że nie wystarczyło jej go na ubranie wszystkich tych informacji w emocjonujący, angażujący kontekst. Najbardziej rozczarował mnie fakt, jak niewiele miejsca poświęcono postaciom drugoplanowym, nawet tym ważnym – Neville’a w Księciu Półkrwi nie ma prawie w ogóle, Luna pojawia się niewiele częściej, Hagrid tylko w jednym epizodzie z pogrzebem Aragoga. A przecież bardzo mocny drugi plan jest jednym z powodów, dla których opowieść o Chłopcu, Który Przeżył cieszy się tak ogromną popularnością. 

A zatem zmierzamy do samego końca – Harry ma przed sobą wyraźnie zarysowany cel. Wie, czego musi dokonać, by móc uśmiercić Voldemorta. Jedyna osoba, która była w stanie zapewnić mu choćby częściowe bezpieczeństwo zginęła, zrzucając na jego barki obowiązek poprowadzenia czarodziejskiej społeczności do walki ze złem – rolę, do której przygotowywany był przez sześć ostatnich lat. O tym jednak opowiem w następnej, ostatniej już w tym cyklu tekstów notce dotyczącej powieści oraz filmów Harry Potter i Insygnia Śmierci.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...