sobota, 1 października 2016

Harry Potter i Więzień Azkabanu

fragment grafiki autorstwa Jonny'ego Duddle, całość tutaj.

O powodach, przez które w dzieciństwie porzuciłem sagę o Harrym Potterze pisałem już przy okazji poprzedniej notki, ale zapomniałem wtedy wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, która zniechęciła mnie do serii książek o przygodach małoletniego czarodzieja. Tą rzeczą była hipokryzja autorki, która z jednej strony utrzymywała, że cykl Harry Potter napisała po to, by oderwać dzieci od gier video i pokazać im, jak pięknym światem jest literatura... a kilka lat później bezwstydnie sprzedała licencję na produkcję serii gier o Harrym studiu EA Games. W chwili, gdy się o tym dowiedziałem, byłem bardzo młodym nastolatkiem o wybitnie niskiej tolerancji na tego typu zagrywki, przez co dość poważnie wkurzyłem się na Rowling. Dziś oczywiście wiem, że całe te brednie z zawracaniem dzieciaków ze zgubnej drogi gier video i sprowadzaniem ich na jedyną słuszną ścieżkę literatury były tylko marketingowym zagraniem - szczególnie, że nie umiem się doguglać do żadnej wypowiedzi autorki, która sugerowałaby, że Rowling faktycznie miała taką, a nie inną opinię na ten temat. Nie zmienia to jednak faktu, że tak ostentacyjny rozdźwięk pomiędzy komunikatem marketingowym, a faktycznymi działaniami budzi we mnie niesmak nawet teraz. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że to były trochę inne czasy – na początku pierwszej dekady XXI wieku gry video wciąż były mocno demonizowanym medium. Dziś, gdy pokolenie wychowane na Super Mario Bros, Pokemon i Final Fantasy dorosło i doczekało się własnego potomstwa sytuacja na szczęście uległa zmianie, a ignoranckie wypowiedzi o tej formie rozrywki stały się domeną jedynie niszowych środowisk konserwatywnych. W chwili premiery pierwszych tomów cyklu o Harrym walenie w gry komputerowe jak w bęben nadal było jednak całkiem niezłym sposobem na zbicie kapitału marketingowego.

Ale przejdźmy może do samej książki. Przyjęło się twierdzić, że transformacja sagi o Harrym Potterze z baśniowej bajki dla dzieci do powieści młodzieżowej poruszającej trudne tematy w nieoczywisty sposób nastąpiła gdzieś pomiędzy Więźniem Azkabanu i Czarą Ognia. Osobiście jestem zdania, że był to znacznie bardziej złożony proces, bez wyraźnego punktu przejścia. Pewne „dojrzalsze” motywy serii zostały zasygnalizowane już w drugiej części cyklu – saga o Harrym Potterze dorastała bardzo płynnie, niejako razem z czytelnikami. W trzecim tomie pojawiają się zarówno bajkowe elementy pokroju drapieżnych książek, jak i znacznie dojrzalsze motywy związane z takimi tematami jak odpowiedzialność za swoje czyny, lojalność wobec przyjaciół czy wykluczenie społeczne. Tradycyjnie – choć sam nie wiem po co, bo nie wyobrażam sobie, by tę notkę przeczytał ktoś nieznający książki – przestrzegam przed spoilerami. Przypominam również, że mój cykl notek o sadze Harry Potter jest bardzo subiektywny i macie pełne prawo nie zgadzać się ze mną we właściwie każdym miejscu (i mieć przy tym rację). Notka będzie również bardzo chaotyczna, bo w takcie jej pisania nie trzymałem się żadnego z góry założonego planu

Pierwszy rozdział bardzo zgrabnie łączy ze sobą ekspozycję świata przedstawionego i zaprezentowanie postaci głównego bohatera – Harry pisze wypracowanie, które jest pretekstem do opowiedzenia czytelnikom o magii, mugolach i czarodziejach. Dostaje również urodzinowe prezenty od swoich przyjaciół, które już na tym etapie sporo nam mówią o ich charakterach i relacji z głównym bohaterem. I mówią nam rzeczy interesujące. Przyjrzyjmy się upominkom – Ron przysłał Harry'emu fałszoskop, czarodziejskie urządzenie reagujące na osoby knujące coś za plecami właściciela. Było to przejawem troski – Ron doskonale wiedział, że Harry'emu cały czas grozi niebezpieczeństwo ze strony Voldemorta i tym podarunkiem wyraża troskę o swojego najlepszego przyjaciela. Oczywiście tandetny fałszoskop kupiony na egipskim bazarze nie jest jakimkolwiek gwarantem wykrycia niebezpieczeństwa, ale przecież liczy się gest. Hermiona z kolei przysłała Harry'emu podręczny zestaw miotlarski. To również ma swoje znaczenie, bo Harry spodziewał się jakiejś książki albo innego prezentu mającego wymiar edukacyjny. Dziewczyna pokazała jednak, że jest znacznie bardziej empatyczna, niż się może wydawać – najpewniej zrozumiała, że tego typu prezent byłby patronizujący. Hermiona doskonale wiedziała, że Harry, tak jak Ron, nie jest book smart, uszanowała to i swoim prezentem pokazała, iż akceptuje ten fakt. Z kolei prezent Hagrida – Potworna Księga Potworów – najmniej mówił o relacji łączącej go z Harrym, ale też nie taka była jego rola.

Nie wiem czy Rowling w trzecim tomie zorientowała się, jak niefortunne implikacje idą za przemocowym traktowaniem Harry'ego przez Dursleyów i chciała stonować ich zachowanie poprzez przedstawienie jeszcze gorszej postaci czy też może eksperymentowała z prototypem Dolores Umbridge – tak czy inaczej w tym tomie dostajemy ciotkę Marge. I, o rany, jak obrzydliwa jest to postać. Alkoholiczka, hipokrytka, zwolenniczka kar cielesnych, zołza epatująca nieuzasadnionym poczuciem wyższości wobec głównego bohatera... Pozostali Dursleyowie naprawdę wyglądają przy niej jak wcielenie otwartości i tolerancji. Marjorie Dursley to postać karykaturalna i doprowadzona do granic absurdu – oczywiście musiała taką być, w przeciwnym wypadku jej zachowanie nie doprowadziłaby Harry'ego do stanu, w którym nieświadomie użył czarów. Po tylu latach mieszkania pod jednym dachem z wujostwem i kuzynem przywykł już do ich zachowania i pewnie nic, co zrobiłby albo powiedziałby Vernon nie sprawiłoby, że chłopiec straci nad sobą panowanie. Szczególnie w sytuacji gdy od jego zachowania zależeć będzie, czy dostanie od wuja pozwolenie na wyprawy do Hogsmeade. Dopiero kombinacja wielu dni upokorzeń, podkręconej alkoholem ciotki i wyjątkowo obelżywego wyrażania się o rodzicach Harry'ego – z oczywistych względów mocno przez niego idealizowanych – dało rezultat w postaci zrobienia Marge w balona (przepraszam, musiałem to napisać. Przysięgam, że to jedyna żenująco nieśmieszna gra słów w tej notce). 

W tym momencie przerwę na moment i pozwolę sobie na pewną dygresję. Jak zauważyliśmy w pierwszych tomach cyklu, młodzi czarodzieje bardzo często przejawiają niekontrolowane zachowania magiczne, które mogą być niebezpieczne dla postronnych. Możliwe, że jest to związane z okresem dojrzewania, ponieważ w żadnej z książek nie widzimy ani jednego dorosłego czarodzieja, któremu zdarzałoby się coś takiego. Możliwe zatem, że to po prostu czarodziejski odpowiednik mutacji głosu. Ja osobiście jednak mam na ten temat inną teorię, którą chciałbym się z Wami podzielić. Otóż Hogwart (oraz inne tego typu placówki) powstał nie w celach czysto edukacyjnych, ale raczej dlatego, że istniało zapotrzebowanie na miejsce, w którym młodzi magowie nauczą się panować nad swoim talentem, by nie stwarzać mimowolnego zagrożenia dla innych. W żadnym miejscu nie jest to wyrażone wprost, ale wiele przesłanek zdaje się wskazywać na taki stan rzeczy. Choćby fakt, że ścieżka kariery naukowej w magicznym świecie jest bardzo ograniczona – mamy tam profesorów, ale ciężko stwierdzić na ile ten tytuł funkcjonuje jako stopień naukowy, a na ile jest po prostu synonimem belfra. Hagrid, który nie ukończył Hogwartu jest nazywany profesorem po objęciu stanowiska nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami. Profesorami nazywane były również różne mniej lub bardziej podejrzane indywidua nauczające obrony przed czarną magią, które akademickiego wykształcenia też raczej nie odebrały – wszystko to zdaje się prowadzić do logicznego wniosku, że „profesor” jest tam po prostu (przejętą od mugoli?) nazwą pełnionej funkcji i niczym więcej. Oczywiście poszczególni członkowie ciała pedagogicznego mogą prowadzić badania naukowe, ale wątpliwe, by wpływały one na szarżę danego pracownika – ostatecznie nie spotykamy w sadze ani jednego licencjata, magistra, bakałarza czy doktora, nawet młodziutki Lupin jest profesorem, choć w żadnym normalnym systemie szkolnictwa wyższego nie powinno być to możliwe. 

Podejrzewam, że faza niekontrolowanych zachowań magicznych nie jest tak naprawdę żadną fazą, tylko naturalnym stanem każdego maga, który nie nauczył się panować nad swoimi umiejętnościami. Polowania na czarownice brały się właśnie stąd, że niektórzy ludzie nie umieli ukryć swojego nadnaturalnego talentu i przez to powodowali szkody wśród mugoli. Ci, którzy mieli szczęście i urodzili się w rodzinach magicznych mogli liczyć na to, że ich rodzice pomogą im okiełznać magię. Pozostali kończyli w rzece z przywiązanym do szyi kamieniem, na szubienicy albo na stosie. Żeby temu zapobiec czarodziejska społeczność musiała powołać specjalne miejsca, w których młodzi ludzie będą mogli w spokoju i bez ryzyka uczyć się kontroli nad magią. Nie wiem czy ta teoria znalazła potwierdzenie gdzieś w Pottermore, ale wydaje mi się na tyle sensowna, że postanowiłem ją tu opisać zamiast robić z niej kolejny lapidarny status na fanpage'u.

Wracając jednak do książki. Podobało mi się wprowadzenie do świata przedstawionego Błędnego Rycerza – autobusu, który zbiera z mugolskich ulic zagubionych czarodziejów i transportuje ich w bezpieczne miejsca. Magiczny świat w sadze Harry Potter to nie do końca Nibylandia odseparowana nieprzekraczalnymi barierami od zwykłej rzeczywistości, a raczej jest na nią „nakładką” – choć istnieją enklawy dostępne jedynie czarodziejom (Hogsmeade, Ulica Pokątna), to jednak większość czarodziejów koegzystuje bardzo blisko świata mugoli, a nadnaturalne elementy przenikają do niego. Może niewidzialne dla zwyczajnych oczu – ale są obecne.

Bardzo podobało mi się przedstawienie reakcji Harry'ego na ten nieodziewany obrót sytuacji, od krótkiej paniki do natychmiastowego zaplanowania swoich dalszych posunięć. Doskonale widać tu sposób, w jaki chłopca ukształtowały dwa minione lata – ponownie uznał, że nie ma co liczyć na nikogo innego poza samym sobą i postanowił uciec przed prawem, uprzednio opróżniając konto bankowe swoich rodziców. Oczywiście działał wtedy pod wpływem adrenaliny i osąd jego sytuacji był zaburzony... ale właśnie w tego typu chwilach ukazuje nam się prawdziwy Harry, który w głębi duszy zawsze liczy tylko na siebie. To interesujący motyw, który będzie miał swoje znaczenie w dalszych tomach. Co więcej – Harry'emu znowu się upiekło! Nie tylko nie dostał żadnej kary za utratę panowania nad sobą i nadmuchanie swojej mugolskiej ciotki, ale również dzięki temu mógł spędzić dwa ostatnie tygodnie wakacji na Ulicy Pokątnej, w samym sercu magicznej społeczności, z którą czuł więź i z dala od swojego straszliwego wujostwa. Nie twierdzę, że powinien być ukarany, ale (z winy Zgredka) rok wcześniej otrzymał od Ministerstwa Magii oficjalne ostrzeżenie za używanie czarów w obecności mugoli – wytknął to zresztą Knotowi – a tym razem sam minister magii machnął ręką na cały incydent i kazał się Harry'emu się tym nie przejmować. Chłopiec po raz kolejny otrzymał lekcję, że łamanie zasad może przynieść mu jedynie korzyści. 

Konstrukcja głównego wątku powieści przypomina dwa poprzednie tomy. Informacje odnośnie Blacka przekazywane są Harry'emu (oraz czytelnikowi) stopniowo – najpierw dowiadujemy się, że był on poplecznikiem Voldemorta, potem, że usiłuje zabić Harry'ego, jeszcze później, że przyjaźnił się z Jamesem Potterem i to on ponosi odpowiedzialność za śmierć jego oraz Lily, a na samym końcu następuje niespodziewany zwrot fabularny, w którym wszystko, co o nim wiedzieliśmy okazuje się kłamstwem. Rowling ma wyjątkowy dryg do tego typu złożonych struktur fabularnych – tu i tam podrzuca tropy, subtelnie sygnalizuje pewne rzeczy, które później okażą się mieć kluczowe znaczenie, przedstawia wydarzenia w coraz to nowym świetle, zmieniając tym samym ich znaczenie... choć uznaję Więźnia Azkabanu za jeden z mniej udanych tomów sagi, to jednak nie mogę mu odmówić maestrii w tym konkretnym wymiarze. Obserwowanie jak zazębiają się kolejne wątki, jak z pozornie niepowiązanych ze sobą faktów wyłania się pełny obraz sytuacji przynosi naprawdę dużą czytelniczą satysfakcję.

Hermiona – przepraszam, że tak skaczę po tematach, ale ostrzegałem, że będzie bardzo chaotycznie –w tym tomie przeszła bardzo ciekawą drogę i nauczyła się w końcu czegoś, co umknęło jej po fiasku związanym z eliksirem wielosokowym – że ambicja nie zawsze jest czymś dobrym. Swoją drogą, to dość dziwne, że zamiast stworzyć jej indywidualny tok nauczania dyrekcja musiała uciec się do takich niecodziennych i ryzykownych rozwiązań jak wyposażenie uczennicy w kieszonkowy odpowiednik TARDIS, Ale – jako że zmieniacz czasu był narzędziem fabularnym, które w finale powieści miało kluczowe znaczenie dla fabuły – nie mam zamiaru się tego czepiać... za mocno. Widzicie, Rowling ma pewien drobny problem z wprowadzaniem nowych elementów do świata przedstawionego – bardzo często robi to tylko i wyłącznie z powodu doraźnych potrzeb, nie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób wpłynie to na całość uniwersum, ani jak – w świetle nowych informacji – wyglądać będą wydarzenia z poprzednich tomów. 

Za przykład weźmy chociażby Proszek Fiuu – w tomie Harry Potter i Komnata Tajemnic dowiadujemy się, że jest on najpopularniejszym sposobem podróżowania po świecie czarodziejów. W kolejnych odsłonach sagi dowiadujemy się również o świstoklikach oraz teleportacji, które również są powszechnymi sposobami przemieszczania się na dalekie odległości. Tymczasem w otwierającej cały cykl powieści Harry Potter i Kamień Filozoficzny pod koniec książki Harry pyta, czy Dumbledore otrzymał wysłany do niego przez Hermionę list, na co dyrektor Hogwartu zaprzecza, przypuszczając, że on i sowa, która miała doręczyć przesyłkę, minęli się w powietrzu – sugerując tym samym, że Dumbledore podróżował do Ministerstwa Magii za pomocą miotły. Oczywiście pisząc Kamień Filozoficzny autorka nie miała jeszcze w głowie w pełni zaprojektowanego świata przedstawionego, a to jest jedynie drobny błąd, który prawdopodobnie umknął mniej uważnym czytelnikom – podobnie jak napomknięcie o pracujących w Hogwarcie kucharkach pod koniec Komnaty Tajemnic, podczas gdy, jak dowiadujemy się później, w szkole za wyżywienie odpowiadają skrzaty domowe. 

Z tymi drobiazgami nie mam najmniejszych problemów, bo są one naturalnym rezultatem rozwoju świata przedstawionego na przestrzeni wielu lat i wielu tomów. Są jednak elementy, które autorka wprowadza bardzo niefrasobliwie, choć przecież w dłuższej perspektywie mocno naruszają spójność świata przedstawionego. Jak na przykład Mapa Huncwotów – użyteczne narzędzie, które znacznie ułatwiłoby bohaterom odkrycie tożsamości Dziedzica Slytherina w poprzednim tomie. Czemu bliźniacy nie skorzystali z mapy? Zmieniacz czasu jest właśnie jedną z takich rzeczy. Właściwie został wymyślony jedynie po to, wykorzystać go w tej konkretnej scenie i porzucić... co jest niestety oznaką niezbyt wprawnego komponowania świata przedstawionego, ponieważ czytelnik nie może przestać się zastanawiać, o ile łatwiejsze byłoby życie głównych bohaterów, gdyby wykorzystywali moc zmieniania czasu do walki z Voldemortem. Nawet jeśli zmieniacz działa jedynie na krótki dystans, to i tak jest potężnym narzędziem zdolnym poprawić wiele błędów wynikających z przeoczeń bohaterów. Bo przecież skoro McGonagall udało się pozyskać ten instrument dla swojej uczennicy, to Dumbledore bez większego problemu mógłby zdobyć jeden dla siebie. Pomyślcie tylko, ilu nieszczęść można byłoby uniknąć, gdyby Albus w odpowiednim momencie użył zmieniacza? W pewnym momencie to się robi po prostu depresyjne – istnieje idealne rozwiązanie wielu problemów trapiących głównych bohaterów, ale jest ono ostentacyjnie ignorowane. Jasne, tego typu ślepota jest częścią konwencji, ale przecież dało się przeprowadzić całą tę hecę z podróżami w czasie w sposób, który nie będzie tworzył takich problemów. Rowling w pewnym momencie sama zdała sobie z tego sprawę i w finale piątego tomu wszystkie istniejące zmieniacze czasu zostały zniszczone.

Ale wracając do Hermiony – nawet mimo posiadania mocy przenoszenia się w przeszłość i przebywania w dwóch miejscach równocześnie, dziewczyna nie radzi sobie z natłokiem obowiązków. Widzimy, jak zmienia się jej charakter, jak ma coraz mniej cierpliwości dla swoich przyjaciół. Konflikt między nią i Ronem eskaluje do tego stopnia, że na pewien czas oboje przestają się ze sobą zadawać. Pomoc Hagridowi w przygotowaniu obrony Hardodzioba również mocno obciążył i tak już nieprzyzwoicie przytłoczoną obowiązkami dziewczynę. Do dość istotna lekcja, by mierzyć zamiary podług siły. Incydent z eliksirem wielosokowym był niewystarczający – pisałem o tym w poprzedniej notce, dziewczyna nie wyniosła z niego żadnej wartościowej nauczki o tym, że czasem nie pokładać zbyt wielkiego zaufania we własne możliwości. Dystans pomiędzy nią, a chłopcami pogłębiał jeszcze fakt, że mimo wszystko Hermiona starała się o nich dbać. To ona doniosła profesor MacGonagall o tym, że Harry dostał anonimową przesyłkę z Błyskawicą i choć jej postępowanie było bardzo rozsądne, to Harry i Ron mieli pretensję do Hermiony, że postąpiła tak, a nie inaczej. Pretensje zupełnie nieuzasadnione, bo przecież fakt, iż Harry ma nową miotłę i tak prędzej czy później wyszedłby na jaw, a im szybciej nauczyciele sprawdzą miotłę pod kątem ukrytych w niej klątw, tym szybciej Harry ją odzyska. Oczywiście chłopcy nie są skłonni przyznać jej racji, ponieważ przemawiają przez nich emocje. 

Tymczasem Hermiona jest mózgiem całej trójki i – obawiam się, że nie jestem w stanie powstrzymać się od drobnej złośliwości – jest ona w zasadzie jedynym w pełni działającym mózgiem, jaki ma do dyspozycji główny bohater. Jej obawy związane z faktem, że Harry beztrosko wymyka się do Hogsmeade również nie są bezpodstawne. Takie kuszenie losu w sytuacji, gdy najwyraźniej ktoś próbuje cię zabić jest najczystszej wody głupotą i sam Harry w pewnym momencie jest nawet skłonny to przyznać. Niestety młodzieńcza buta i przekonanie o własnej nieomylności doprowadzają w końcu do dramatycznego obrotu sytuacji i w rezultacie chłopiec traci mapę, pelerynę oraz niemal zostaje przyłapany przez Snape'a i tylko interwencja Lupina uchroniła go przed poniesieniem konsekwencji swojej odpowiedzialności... znowu! Po raz kolejny Harry'emu się upiekło, bo ktoś z dorosłych i cieszących się jego uznaniem osób postanowił go kryć. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku Remus zadbał o to, by Harry w pełni zrozumiał, jak bardzo głupie było jego zachowanie. Zwyczaj został jednak zachowany – łamanie jasno ustalonych zasad skończyło się dla głównego bohatera jedynie chwilą palącego wstydu. 

Po tym, jak Hermiona pojednała się z chłopcami nastąpiła jej metamorfoza – dziewczyna najpierw walnęła Malfoya, potem odzyskała pelerynę niewidkę, a w międzyczasie rzuciła zajęcia z wróżbiarstwa. Zrzucam to na karb napięcia, w jakim żyła przez kilka poprzednich miesięcy, bo to bardziej odreagowanie stresu, niż wyraźny rozwój charakteru bohaterki, ale i tak czytanie o Hermionie zachowującej się w tak brawurowy, rebeliancki sposób było doświadczeniem bardzo interesującym. Zresztą, może faktycznie ten etap w jej życiu wpłynął nieco na jej dalsze zachowanie, bo od czasu do czasu Hermiona pozwalała sobie na mniej przemyślane zachowania (wypranie mózgu swoim rodzicom w Insygniach Śmierci jest jednym z tych przykładów, które narzucają mi się właściwie od razu), ale przez większość czasu pozostaje tą samą rozsądną, inteligentną dziewczyną, którą znamy i uwielbiamy. 

Bardzo podobał mi się konflikt Hermiony z profesor Trelawney, ponieważ dokładnie uwypuklał te cechy jej charakteru, o których wiemy i które stanowią sedno postaci. Ganger jest racjonalistką. Można by pomyśleć, że egzystując w świecie, w którym istnieje magia racjonalizm nie jest najfortunniejszą opcją światopoglądową, ale w tym przypadku to trochę nieprawda. Jak wspominałem w poprzednich notkach, świat Harry'ego Pottera ewoluował wraz z kolejnymi tomami, magia stawała się mniej chaotyczna i nieprzewidywalna, a bardziej skodyfikowana, podlegająca określonym zasadom i prawom. Hermiona jest racjonalistką, ponieważ wierzy tylko w tę magię, której działanie może zobaczyć i poddać doświadczeniom. Po machnięciu różdżką i wypowiedzeniu odpowiednich słów uzyskuje się pożądany efekt – zachodzi tu przyczyna i skutek. Proces, który można zbadać i poddać doświadczeniom. Tymczasem wróżbiarstwo jako dziedzina magii, wymyka się tym zasadom – jest magią nieco innego rodzaju, żywiołem, którego działania nie da się łatwo zaobserwować, przez co racjonalistyczna Hermiona odnosi się do niego z głęboką podejrzliwością. I trudno ją za to winić. Uwielbiam scenę, w której bohaterowie dyskutują o ponuraku, który jakoby miałby nawiedzać Harry'ego – o ile Ron, czarodziej z dziada-pradziada, podchodzi do tej informacji z zabobonnym przestrachem, o tyle Hermiona szuka racjonalnego uzasadnienia dla tego magicznego fenomenu, wspominając o zasadzie samospełniającej się przepowiedni i ukazując w ten sposób swój sposób patrzenia na otaczającą ją rzeczywistość. Później stanie się to podstawą (początkowo chłodnej) relacji pomiędzy nią, a Luną. 

Uświadomiłem sobie, że napisałem kilka bardzo długich (choć przerywanych dygresjami) akapitów o Hermionie, ale o Ronie mam już znacznie mniej do powiedzenia, bo ten bohater jest w Więźniu Azkabanu strasznie zaniedbany. Jego rola ogranicza się właściwie jedynie do bycia przyjacielem Harry'ego i prezentacji sposobu postrzegania świata przez czarodzieja od urodzenia wychowanego w magicznej społeczności. Widzimy to na przykład w jego zabobonnym lęku przed ponurakiem, do którego z kolei Hermiona odnosi się sceptycznie, a Harry – neutralnie. W zasadzie jedynym wyraźniejszym wątkiem, w którym Ron ma jakąś znaczącą rolę jest jego kłótnia z Hermioną o Krzywołapa polującego na Parszywka. Konflikt narasta przez całą powieść, a jego przesilenie następuje w momencie, w którym wydaje się, że kot pożarł szczura. Szczęśliwie jednak okazało się, że przyjaźń obojga jest na tyle silna, że może przetrwać tego typu zawirowania, ponieważ Ron i Hermiona pogodzili się, zanim jeszcze wyszło na jaw, że Parszywek to Peter w postaci animaga. Nie jest to specjalnie udany wątek – w swojej konstrukcji i konkluzji przypomina raczej sitcomowy „kłopot odcinka”, który kończy się bez żadnych znaczących reperkusji dla obu tych postaci i w zasadzie nie dopowiada niczego rewolucyjnego w kwestii ich relacji.

Hagrid otrzymał w tym tomie nową rolę – poza pełnieniem funkcji gajowego został również nauczycielem opieki nad magicznymi stworzeniami. To bardzo zmyślne posunięcie ze strony autorki, bo usprawiedliwia nowe interakcje tej postaci z uczniami oraz nauczycielami. Świetnie wypada cała sprawa z Hardodziobem, bo – poza wprowadzeniem interesującego wątku pobocznego – służy podkreślaniu, jak straszliwym miejscem jest Azkaban. W poprzednim tomie gajowy Hogwartu na krótko trafił do więzienia czarodziejów i gotów jest poświęcić życie jednego ze swoich magicznych stworzeń, byle tylko uniknąć ryzyka powtórnej odsiadki. A przecież mowa tu o Hagridzie, którego miłość do straszliwych czarodziejskich kreatur jest wręcz nieskończona!

Lupin jest pierwszym i jedynym kompetentnym nauczycielem obrony przed czarną magią, jaki pojawia się na kartach cyklu. Do uczniów mówi po imieniu, w przeciwieństwie choćby do MacGonagall, która do swoich podopiecznych zwraca się per pan/pani (co narzuca obustronny szacunek) czy Snape'a, który używa jedynie nazwisk (co narzuca dystans i, w niektórych przypadkach, pogardę). Od samego początku Lupin skraca dystans pomiędzy sobą, a młodymi czarodziejami, dzięki temu atmosfera na jego lekcjach jest zdecydowanie mniej napięta od zajęć z transmutacji, o eliksirach nawet nie wspominając. Pomaga Nevile'owi zyskać nieco pewności siebie i okiełznać strach przed Snape'em. To było, swoją drogą, znakomitym posunięciem, bo z kolei dla Severusa ten incydent musiał być wyjątkowo bolesny z uwagi na fakt, że Lupin był członkiem grupy, która prześladowała Snape'a za jego szkolnych czasów. Nic dziwnego, że potem w dość paskudny sposób mścił się na Nevile'u. Nie, żebym bronił Snape'a, bo w tym tomie jego zachowanie względem uczniów przekracza wszelkie granice przyzwoitości.

Oprócz Lupina-nauczyciela mamy również Lupina-przyjaciela. Dość często zarzuca się Syriuszowi, że w późniejszych tomach traktuje on Harry'ego jak mniejszą wersję Jamesa. O ile jest w tym bardzo dużo prawdy, to nie sposób nie zauważyć, że w pewnym stopniu Lupin postępuje bardzo podobnie. Trudno mu się dziwić – w trakcie wojny stracił wszystkich trzech najlepszych przyjaciół, przy czym jeden z nich okazał się zdrajcą. A przecież Lupin jest wilkołakiem, wyrzutkiem magicznej społeczności i nawiązanie jakichś relacji z innymi ludźmi było dla niego wyjątkowo trudne. Po powrocie do szkoły, tym razem w roli nauczyciela, Remus wziął pod swoje skrzydła syna swojego najlepszego przyjaciela – ochronił go przed Snape'em w momencie, gdy niemal wyszła na jaw prawdziwa natura Mapy Huncwotów, okazywał uznanie dla jego umiejętności w trakcie zajęć z obrony przed czarną magią oraz poświęcał swój wolny czas, by uczyć Harry'ego zaklęcia przywołującego Patronusa. Kiedy tak teraz o tym myślę, to Lupin – obok rodziców Rona – był jedną z niewielu rozsądnych, odpowiedzialnych osób, które starały się zastępować głównemu bohaterowi rodziców. Intencje Dumbledore'a były zbyt trochę dwuznaczne, Hagid i Syriusz nie byli najlepszymi wzorami do naśladowania (najgorszymi w sumie też nie, ale brakowało im rozsądku i autorytetu), chyba jedynie Remus potrafił równoważyć bliskość opiekuna i dystans mentora – nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Szkoda, że w otoczeniu Harry'ego było tak niewielu Lupinów, w przeciwnym wypadku może chłopiec nabyłby więcej odpowiedzialności i wypracował chłodny umysł – brak tych cech sprawił, że młody Potter niejednokrotnie niemal pozabijał siebie i innych.

Początkowo zdziwił mnie fakt, że Harry dopiero po dwóch latach od momentu poznania prawdy o śmierci swoich rodziców zaczął zadawać pytania o szczegóły. Byłoby to przecież naturalne, gdyby chciał dowiedzieć się wszystkiego na ten temat, poznać wszelkie okoliczności, porozmawiać z ludźmi, którzy byli przy tym obecni... po przemyśleniu sprawy stwierdzam jednak, że był to rezultat incydentu z lustrem Ain Eingarp w pierwszym tomie. Pisałem o tym przy okazji notki o Kamieniu Filozoficznym – z pomocą Dumbledore'a chłopiec zrozumiał, iż rozpamiętywanie przeszłości to droga donikąd, że należy patrzeć w przyszłość i jej poświęcać swoje życie. Poza tym, dzięki wpływowi, jaki wywierają na Harrym dementorzy wiemy, że myślenie o śmierci rodziców jest dla niego czymś niesamowicie traumatycznym, nic zatem dziwnego, że próbował tego uniknąć. Choć nie do końca przecież, bo – jak sam z zaskoczeniem stwierdza Harry – podświadomie chce słyszeć głos swojej matki i w ten, bardzo traumatyzujący przecież, sposób mieć z nią jakąś więź. Po raz kolejny pojawia się wątek rozpamiętywania przeszłości, na szczęście dość szybko zakończony.

Na szczęście – ponieważ głównym motywem rozwijającym postać głównego bohatera jest w tym tomie pragnienie zemsty. Harry w pewnym momencie zaczyna bowiem myśleć o odnalezieniu i zabiciu Blacka, czyli o czymś, do czego Malfoy go podpuszczał, a przed czym pan Weasley ostrzegał. Moment kulminacyjny następuje w momencie, gdy Harry po raz pierwszy w życiu chce wyrządzić komuś prawdziwą krzywdę – celuje różdżką w Blacka i przygotowuje się do zabicia go... a jednak nie jest w stanie tego zrobić. Narracja nie precyzuje skąd to wahanie, ale jest to raczej oczywiste – przeważająca większość ludzi odczuwa naturalny opór przed pozbawieniem życia kogoś innego. Nawet kipiący słusznym (choć, jak się za moment okaże, źle ukierunkowanym) gniewem Harry ma zbyt wysoko rozwinięte poczucie moralności, by zdobyć się na coś takiego. Co więcej, sam chwilę później powstrzymuje Lupina i Blacka przez uśmierceniem prawdziwego winowajcy – Petera Pettigrew. Jak sam tłumaczy, nie chce, by najlepsi przyjaciele jego ojca stali się mordercami. Ta scena pokazuje, że Harry, choć nie jest najmądrzejszą, najrozsądniejszą osobą, to jednak posiada pewną szlachetność, dzięki której mimo wszystko można z nim sympatyzować. 

Postać Harry'ego ewoluuje na przestrzeni Więźnia Azkabanu w dość interesujący sposób. Widoczne jest to przede wszystkim w wątku nauki przywołania patronusa. Młody Potter wstydzi się własnej słabości związanej z niemożnością oparcia się wpływowi dementorów, ale zamiast próbować przejść nad tym do porządku dziennego – próbuje ją pokonać, ucząc się odpowiedniego zaklęcia. Opanowanie czaru zajmuje mu większość tego tomu i kosztuje wiele wyczerpujących lekcji, ale chłopiec się nie poddaje – jest zdeterminowany i gotowy poświęcić wiele czasu oraz wysiłku, by upewnić się, że następnym razem nie będzie bezbronny wobec zagrożenia. To właściwie pierwszy raz, gdy Harry wykazuje się takim samozaparciem. Owszem, treningi gry w quidditcha zapewne również nie są czymś lekkim, ale to trochę inna sprawa, bo narracja wielokrotnie podkreślała, że latanie na miotle jest czymś, co przychodzi głównemu bohaterowi naturalnie. Z kolei nauka tradycyjnych przedmiotów jest czymś, co wykonuje z obowiązku. W przypadku nabywania umiejętności przywołania patronusa Harry poświęca się czemuś, czego wcale nie musi robić – Lupin wyraźnie mu powiedział, że jego utraty przytomności nie są oznaką słabości, tylko rezultatem wyjątkowo traumatycznych przeżyć. Harry pokazuje, że ma w sobie na tyle cierpliwości, charakteru i samozaparcia, by opanować naprawdę trudne i wymagające zaklęcie. Nie boi się ciężkiej pracy nad sobą, nawet jeśli jej rezultaty początkowo wydają się niewielkie, a progres – rozłożony w czasie.

Co do finału, to niestety jest on jedną z rzeczy, z którymi mam w tym tomie duży problem. W niektórych momentach logika wydarzeń zaczyna przegrywać z imperatywem narracyjnym – postacie są masowo ogłupiane tylko po to, by doprowadzić do określonych sytuacji, niezależnie od tego, jak mało sensowne są ich zachowania. Najbardziej widać to w scenie eskortowania Petera do zamku, gdy bohaterowie nie ocucają Snape'a (pierwszy błąd), nie kłopoczą się dostatecznym zabezpieczeniem się przed ucieczką Pettigrew (drugi błąd), natomiast Lupin zapomina o tym, że nie wziął swojego lekarstwa (trzeci błąd), I tak, każdą z tych rzeczy niby to można jakoś wytłumaczyć i usprawiedliwić, ale biorąc pod uwagę ich stężenie cała sytuacja sprawia wrażenie mocno naciąganej. Szczególnie, że gdyby Petera udało się doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości, status quo serii mogłoby się zmienić w bardzo znaczący sposób, doprowadzając tym samym do wielu nowych, interesujących sytuacji – dlatego porażka bohaterów boli tu podwójnie. A nawet potrójnie, jeśli uświadomimy sobie, że w uniwersum Harry'ego Pottera istnieją takie rzeczy jak myślodsiewnia czy eliksir prawdy, dzięki którym można było bez najmniejszego problemu potwierdzić niewinność Blacka nawet bez konieczności dostarczenia do zamku Pettigrew. Choć mimo wszystko i tak nie ma tu żadnej fabularnej katastrofy, to jednak w dwóch poprzednich tomach Rowling zdążyła mnie przyzwyczaić do znakomicie skomponowanych intryg i dlatego wymagam od niej trochę więcej.

Podoba mi się natomiast fakt, że w finale Więźnia Azkabanu Harry nie ściera się z Voldemortem – gdyby Czarny Pan po raz trzeci z kolei poniósł porażkę, przestałby być budzącym respekt zagrożeniem, a zamiast tego stałby się kolejnym sztampowym złoczyńcą-nieudacznikiem, który niby to jest straszliwy i potężny, ale z jakiegoś powodu nigdy nie udaje mu się pokonać głównego bohatera. Co prawda cierpi przez to struktura fabuły, bo punkt kulminacyjny (walka z hordą dementorów) rozmywa się nieco w gąszczu nowych rewelacji i fikołków związanych z podróżą w czasie, ale ostatecznie uznaję to za bardzo miłą odmianę. Rozdział, w którym Harry i Hermiona przenoszą się o kilka godzin w przeszłość jest zrealizowany bardzo fajnie i daje dużą czytelniczą satysfakcję z obserwowania, jak układają się kolejne wydarzenia, a nowa perspektywa zupełnie zmienia wydźwięk sytuacji.

A teraz porozmawiajmy o filmie. Harry Potter i Więzień Azkabanu był pierwszą ekranizacją książki z cyklu wyreżyserowaną nie przez Columbusa, tylko Alfonsa Cuaróna. Był to też jedyny film z tej serii, który widziałem na jego premierze w kinie, jako nastolatek – niezbyt mi się podobał, drażniły mnie niekiedy dość duże zmiany w chronologii fabuły i nieco inne interpretacje zachowań postaci. Byłem wtedy strasznie konserwatywny względem wszelkich adaptacji, jeśli coś było inaczej niż w pierwowzorze, od razu ocena leciała w moich oczach w dół. Dziś na szczęście umiem już patrzeć na ekranizacje jak na autonomiczne dzieła, które można oceniać w oderwaniu od materiału źródłowego, zatem i moje odczytywanie filmowego Więźnia Azkabanu po latach zmieniło się dość znacznie.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy był sam styl reżyserii. Oba poprzednie filmy były pod tym względem bardzo zachowawcze – proste, czytelne ujęcia, które służyły jako narzędzie do opowiedzenia konkretnej historii i niewiele poza tym. W Więźniu Azkabanu sytuacja ulega zmianie – Cuarón pozwalał sobie na znacznie odważniejsze zabawy detalem i perspektywą, niż Columbus. W tle poszczególnych scen prawie zawsze dzieje się coś interesującego, głupi dialog często jest urozmaicany pobocznymi gagami. Choćby pierwsza rozmowa Harry’ego z Knotem notorycznie przerywana jest gagami, których źródłem jest Tom (barman z Dziurawego Kotła), dzięki czemu ekspozycja fabularna zmienia się z interesującą, zabawną scenę. Cały film jest zresztą bardziej koherentny, niż dwa poprzednie, w których zdarzały się dezorientujące zlepki scen bez odpowiedniego przejścia pomiędzy nimi. Różnica polega na tym, że o ile Columbus usiłował jak najwierniej odtworzyć fabułę książek, o tyle jego następca szukał kompromisu pomiędzy wiernym odwzorowaniem historii, a stworzeniem interesującego wizualnie i kompozycyjnie obrazu. Dużo w Więźniu Azkabanu scen, które są w zasadzie niepotrzebne – choćby dość długa walka Harry’ego z Potworną Księgą Potworów, która nie dostarcza widzowi żadnych istotnych informacji, ale po prostu jest zabawna, ciekawie nakręcona i dynamiczna, dzięki czemu ogląda się ją dobrze. Albo ta, w której główny bohater wraz z przyjaciółmi próbuje różnych fasolek, podczas gdy na zewnątrz, w zimnych ciemnościach nocy dementorzy krążą wokół Hogwartu. Na tym tle – co zaskakujące – bardzo odstaje scena meczu Quidditcha, nagrana bez pomysłu i mało interesująca wizualnie. Mogłoby się wydawać, że koncepcyjnie będzie stanowiła znakomity punkt wyjścia dla zabaw pracą kamery i kompozycją ujęć, ale okazała się strasznie zachowawcza. W dodatku pojawia się tam najgłupsza scena w całym filmie, gdy burzowe chmury układają się w kształt pyska Ponuraka. Później okazuje się, że Harry’ego nie prześladował żaden omen śmierci, a jedynie Syriusz w swojej postaci animaga – skąd zatem Ponurak w tamtej scenie? Czyżby w filmowej wersji naprawdę prześladował Harry’ego? Jeśli tak, to w całym Więźniu Azkabanu nie pojawia się żadna inna sugestia takiego stanu rzeczy. 

Zmiany w scenariuszu sięgają daleko, ale nie aż tak daleko, jak to pamiętałem w dzieciństwie. Jasne, wiele wątków zostało wyciętych, kolejność niektórych wydarzeń została zmieniona, ale generalnie opowieść zachowuje spójność, a większość zmian wychodzi jej na dobre. Zaskakująco dużo czasu poświęcono na rozwinięcie relacji Lupina i Harry’ego, którzy dostali kilka dłuższych scen niepojawiających się literackim pierwowzorze – szczególnie fragment, w którym Remus opowiada głównemu bohaterowi o jego matce rzuca nowe światło na relacje pomiędzy nim, a Lily. Nie przypominam sobie, by w książce były jakiekolwiek sugestie, że Lupina i mamę Harry’ego łączyła jakaś wyjątkowa relacja… ale zupełnie nie przeszkadza mi taka implikacja, bo choć odrobinę rozwija i pogłębia ona obie te postaci. Szczególnie Lily, która w sadze była w zasadzie tylko narzędziem narracyjnym, a nie zmieniającą się, ewoluującą postacią, jak choćby James (którego rozwój i dojrzewanie były przynajmniej wspomniane, nawet jeśli Rowling nie zawracała sobie głowy jakąkolwiek jego ekspozycją). Inną dużą zmianą była scena, w której Harry wymyka się nocą z dormitorium, ponieważ zauważył na Mapie Huncwotów Petera Pettigrew błąkającego się po korytarzach szkoły. W książce ujawnienie faktu, że Glizdogon żyje było bardzo niespodziewanym zwrotem akcji, który był wprawdzie sygnalizowany we wcześniejszych partiach książki, ale autorka robiła to w sposób na tyle subtelny, że większość wskazówek można było dostrzec jedynie przy powtórnej lekturze. W filmie powiązanie Petera z wydarzeniami obecnie rozgrywającymi się w Hogwarcie jest wyłożone około połowy filmu, dlatego w finale nie robi to aż takiego wrażenia. W filmie pominięto również wątek Glizdogona, Łapy, Rogacza i Lunatyka. Co prawda ich pseudonimy pojawiają się na Mapie Huncwotów, ale nie zostają w żaden sposób powiązane z Peterem, Syriuszem, Jamesem i Remusem. To z kolei sprawia, że widzowie nieznający książki prawdopodobnie przegapią to powiązanie. Jasne, nie jest to esencjonalne dla całej fabuły, ale to stosunkowo ważny wątek. Nie jest to jednak jakiś duży problem. Znacznie bardziej poirytowało mnie zrobienie z Rona kompletnego mazgaja, szczególnie, że w powieści było bardzo niewiele scen, w których zachowywałby się w taki sposób. Rzucający bon motami Dumbledore również dziwił, bo o ile niektóre z nich (szczególnie te na samym końcu filmu) były przydatne, ponieważ niosły ze sobą nowe informacje i wskazówki dla bohaterów, o tyle większość wydawała się wciśnięta na siłę i niepotrzebna. 

Aktorstwo nie zaskoczyło – stało na wysokim poziomie. Nie chcę powtarzać swoich zachwytów grą Alana Rickama czy Maggie Smith, więc skupię się na nowych twarzach. Black w interpretacji Gary’ego Oldmana dość znacząco rozmija się z moimi wyobrażeniami tej postaci (mój głowokanoniczny Syriusz jest znacznie, ale to znacznie bardziej stoicki), ale to nie znaczy, że jest zły. Wręcz przeciwnie – właściwie z punktu to kupiłem. Nieco więcej problemów mam z filmowym Lupinem. Może to ten wąsik Davida Thewlisa, może sposób gry aktorskiej, ale samo obserwowanie Remusa w interakcjach z Harrym budziło we mnie jakiś bliżej niesprecyzowany dyskomfort. Nie była to zła kreacja aktorska i to wrażenie najprawdopodobniej było intencjonalne, bo szła za nim sugestia, że z nowym profesorem obrony przed czarną magią jest coś nie tak, ale odnoszę wrażenie, że zabiło to część chemii we wspomnianych wyżej scenach rozmów Harry’ego z Lupinem.

Mam również kilka uwag odnośnie estetyki. Nie tej ogólnej, ponieważ Harry Potter i Więzień Azkabanu to film zachwycający wizualnie, pełen długich ujęć, które pozwalają widzom dokładnie przyjrzeć się starannie zaprojektowanym i wykonanym dekoracjom. Od czasu do czasu przez ekran przewijają się jednak dość… dziwne rzeczy, jak choćby gadające główki voodoo, które mnie osobiście wydawały się mocno nie na miejscu. Najgorszy był jednak wilkołak, który wyglądał pokracznie i zamiast przerażenia budził rozbawienie. W jego przypadku CGI zestarzało się dość paskudnie, choć – o ile dobrze pamiętam – już w momencie premiery nie było wyjątkowo udane. To jednak drobiazgi, które nikną w obliczu całej masy wizualnych łakoci. Ogólnie sam film uznaję za bardzo dobry, zdecydowanie najlepszy ze wszystkich trzech dotychczasowych i bardzo żałuję, że Cuarón nie zasiadł na reżyserskim stołku kolejnych ekranizacji. 

Przyszedł zatem czas na podsumowanie. Harry Potter i Więzień Azkabanu jest opowieścią bezsprzecznie udaną – ma starannie skomponowaną fabułę, dobrze stopniowane napięcie, dodaje do mitologii świata przedstawionego wiele nowych elementów i jest dobrze napisana. Urozmaica znany z poprzednich części szablon fabularny na tyle mocno, by uatrakcyjnić całość, ale jednocześnie zachowuje większość elementów znanych z dwóch poprzednich tomów, dzięki czemu czytelnik nie jest wyalienowany zbyt dużym odejściem od znanych mu już schematów. Nie jest to co prawda najlepsza część sagi (z drugiej strony – i tak daleko jej do tej najgorszej), ale nie sposób odmówić jej solidnego poziomu. W ogóle bym nie narzekał, gdyby kolejne części jakościowo utrzymały się właśnie w okolicach Więźnia Azkabanu. Z tym jednak było niestety różnie… ale o tym opowiem już innym razem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...