niedziela, 1 maja 2016

Harry Potter i Kamień Filozoficzny

fragment grafiki autorstwa Jonny'ego Duddle, całość tutaj.

Jeśli śledzicie fanpage Mistycyzmu Popkulturowego (zachęcam!), z pewnością zauważyliście i zauważyłyście, iż od pewnego czasu sporą uwagę poświęcam wyłapywaniu błędów, sprzeczności, nieścisłości oraz wątpliwych moralnie zachowań bohaterów czy niekoherentnych elementów świata przedstawionego serii powieści dziecięco-młodzieżowych Harry Potter. Ten nieformalny cykl statusów cieszy się naprawdę dużą popularnością i nie ma w tym absolutnie niczego dziwnego - Harry Potter to jedna z nielicznych serii, którą w tej czy innej formie znają wszyscy (dla określonej wartości „wszystkich”), łatwo więc zainteresować i wciągnąć w dyskusję masę osób. Co równie ważne - świat przedstawiony jest niesamowicie rozbudowany, bogaty w mnóstwo drobnych detali uatrakcyjniających uniwersum i czyniących je tak unikalnym. Oczywiście za tą barokowością nieuchronnie idzie fakt, iż w wielu miejscach podane informacje wzajemnie sobie przeczą, ich logiczne konkluzje są niekiedy wstrząsające, a wyjmowane z kontekstu zachowania postaci rażą głupotą lub socjopatią. Tym właśnie od kilku tygodni zajmuję się na swoim fanpage’u - świadomym doprowadzaniem niektórych motywów z serii do ich logicznego ekstremum i pokazywaniem, jak bardzo odjechane potrafią być, gdy tylko spojrzy się na nie bez różowych okularów czytelniczej immersji. 

Niektóre osoby nieco poirytowało takie bezpardonowe traktowanie tej serii. Jestem w stanie to zrozumieć - ostatecznie powieści o Harrym Potterze są dla wielu ludzi ważnym elementem ich dzieciństwa i młodości. Nierzadką jest sytuacja, gdy od Harry’ego zaczyna się czyjaś przygoda z fantastyką, co w połączeniu z nostalgią sprawia, że wiele osób wciąż może odczuwać emocjonalną więź z Harrym, Ronem, Hermioną et consortes i dlatego w alergiczny sposób reaguje na takie bezpardonowe „czepianie się”. Rozumiem to bardzo dobrze, choć sam nie podzielam tego sentymentu. Mimo iż dorastałem w czasach potteromanii, seria przygód młodego czarodzieja nie zdołała skraść mi serca - ono należało już do innej serii młodzieżowych książek, o której obiecałem sobie nie wspominać na przestrzeni tej notki (bo wyszłaby mi wyliczanka, co Harry Potter ma zrealizowane gorzej od wspomnianej serii i byłoby tego bardzo, ale to bardzo dużo). Chciałbym jednak wyjaśnić na samym wstępie - zdaję sobie sprawę, że czepianie się świata przedstawionego w takim stopniu, w jakim robię to na Facebooku, nie ma sensu przy jakiejkolwiek poważniejszej analizie książek. To po prostu tak nie funkcjonuje. Im bogatsze jest imaginarium, tym większe prawdopodobieństwo, że pojawią się w nim jakieś wewnętrzne sprzeczności. I nie ma w tym niczego złego, ponieważ świat przedstawiony nie istnieje sam dla siebie, tylko jako kontekst dla interesującej fabuły i bohaterów. Musi być wiarygodny oraz na tyle spójny, by nie raziło to w trakcie lektury. Wyławianie takich błędów, przeoczeń czy niefortunnych implikacji jest atrakcyjne na zasadzie intelektualnej zabawy, ale koniec końców tego typu sprawy nie mają dla mnie większego znaczenia w kontekście oceny całości. Bo w całości chodzi o coś zupełnie innego. 

A seria Harry Potter to naprawdę świetny cykl. Mimo mojego braku emocjonalnego zakotwiczenia w tej franszyzie jestem w stanie docenić kunszt J.K. Rowling, której udało się w historii Chłopca, Który Przeżył zawrzeć mnóstwo rzeczy pięknych i mądrych - cały panteon barwnych, interesujących postaci, niezwykły, bogaty w szczegóły świat przedstawiony z rozbudowaną mitologią i chronologią, który żyje i zmienia się pod wpływem następujących po sobie wydarzeń, oraz potężny czynnik eskapistyczny, który umożliwia zatracenie się w lekturze na długie godziny. Dodając do tego na ogół bardzo przemyślane fabuły skonstruowane niczym intrygi kryminalne, przyzwoity język literacki (choć, nie oszukujmy się, nie jest to najmocniejszy element powieści o Harrym Potterze) i umiejętny sposób podsycania czytelniczej ciekawości, otrzymujemy powieści, które przetrwają w naszej pamięci jeszcze bardzo długo. Niektórzy mogliby cynicznie zauważyć, że wyjątkowość Harry’ego Pottera jest rezultatem potężnej kampanii reklamowej nakręcającej sprzedaż książek, kinowych biletów, gier video, breloczków, figurek, piórników, gadżetów… ale to tylko część prawdy. Jasne, Harry Potter prawdopodobnie nie zostałby kulturowym fenomenem na światową skalę, gdyby w pewnym momencie nie przyciągnął uwagi odpowiednich ludzi posiadających odpowiednio głębokie kieszenie - ale nadal pozostałby cholernie udaną serią książek. 

Długo zastanawiałem się, w jaki sposób „ugryźć” cykl notek o kolejnych tomach serii - z oczywistych względów jest to naprawdę kompleksowe przedsięwzięcie, którego finalizacja zajmie mi prawdopodobnie większą część roku (a i to jest wariant optymistyczny). Nie chcę pisać kolejnych typowych recenzji książek, które wszyscy już doskonale znają - byłoby to bezcelowe. Dogłębna analiza wszystkich motywów byłaby natomiast na dłuższą metę ekstremalnie męcząca. Dlatego zdecydowałem się na w sumie najwygodniejszy dla mnie i chyba najciekawszy dla czytelnika model luźnych uwag i dywagacji - subiektywne spojrzenie na prawdopodobnie najważniejszą serię książek dziecięco-młodzieżowych w historii literatury. Postanowiłem za jednym zamachem pochylić się zarówno nad książkami, jak i odpowiadającymi im ekranizacjami, które są na tyle wierne oryginałowi, że bezcelowe wydaje mi się produkowanie na ich temat oddzielnych notek. Nie wszystkie filmy jeszcze widziałem - zatrzymałem się na ekranizacji Więźnia Azkabanu, który był jednym z nielicznych filmów, jakie oglądałem w kinie (nie jestem kinomanem, filmami zdecydowanie bardziej wolę się rozkoszować w domowym zaciszu). Z powodów, o których w swoim czasie Wam opowiem, darowałem sobie kolejne ekranizacje czy nawet ukończenie lektury serii - to zrobiłem dopiero na studiach, wróciwszy do dwóch ostatnich tomów sagi po kilku długich latach, jakie minęły od ich wydania. Z tego też względu moje doświadczenie z sagą o małoletnim czarodzieju było dość nietypowe - bo pierwsze trzy, cztery części przeczytałem bardzo szybko po ich wydaniu w naszym kraju. 

W swoich rozważaniach będę kierował się w dużej mierze subiektywnymi odczuciami, więc już w tym miejscu chciałem zastrzec jedno - jeśli nie zgadzacie się z którąś częścią którejś notki (czy nawet z całą notką), macie do tego absolutne prawo i wcale nie musi oznaczać to, że któreś z nas nie ma racji. Nie jestem w końcu żadną alfą i omegą - co najwyżej sigmą i ipsilonem. Darujcie mi więc ewentualną krytykę elementów, które w książkach Rowling osobiście cenicie najwyżej - albo chwalenie rzeczy, które Wam osobiście nie podobają się w ogóle. Oczywiście zawsze będę starał się odpowiednio uzasadnić swoje stanowisko i bardzo chętnie wejdę w ewentualne polemiki (jeśli czas i ochota pozwolą). Omawiając kolejne tomy, będę starał się trzymać jedynie tych rzeczy, które pojawiły się bezpośrednio na kartach książek, bez odwoływań do licznych informacji uzupełniających, jakie autorka sukcesywnie ujawnia do dnia dzisiejszego w wywiadach i artykułach na serwisie Pottermore - wiele z tych informacji służy zresztą jako łatanie pomniejszych dziur fabularnych. Notka będzie oczywiście maksymalnie spoilerowa - kieruję ją do osób, które znają tę serię książek. Inna sprawa, że ciężko znaleźć kogoś, kto fabuły Harry’ego Pottera nie zna, czy to z książek, czy to z ich ekranizacji. Będę również korzystał z terminologii i nazewnictwa zaczerpniętego z polskiego tłumaczenia książek, ponieważ zakładam, że przeważająca większość polskich czytelników i czytelniczek po raz pierwszy zetknęła się z cyklem właśnie za pośrednictwem wydawnictwa Media Rodzina. Nie przedłużając zatem - przyjrzyjmy się pierwszemu tomowi sagi, zatytułowanemu Harry Potter i Kamień Filozoficzny. 

Zacznijmy, jak na standardy tego bloga, nietypowo - bo od początku. Dzieckiem będąc, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielką satyrą na konserwatywną brytyjską klasę średnią są Dursleyowie. Karykaturalnie wyglądający (długa szyja Petunii, figura i wąsy Vernona), zamknięci w ciasnym świecie własnych poglądów i przyzwyczajeń, uzależniający swój komfort psychiczny od reputacji, alergicznie reagujący na jakiekolwiek odstępstwa od tego, co uważają za normę - wszystko to w znacznie bardziej subtelnej formie po wielu latach powróci w Trafnym Wyborze, pierwszej powieści Rowling niemającej żadnych konotacji z Potterwersum. Wydarzenia z pierwszego rozdziału obserwujemy z perspektywy Vernona, towarzysząc mu w jego zwykłym, starannie zaplanowanym dniu jego zwykłego, starannie zaplanowanego życia - w które nagle zaczynają wkradać się drobne incydenty niepasujące do akceptowalnej rzeczywistości. A to niecodziennie zachowujący się kot, który czatuje pod drzwiami jego domu, a to dziwacznie ubrani ludzie łamią wypracowane standardy interakcji społecznych, zagadując do niego na ulicy, telewizyjne programy informacyjne donoszą o chmarach sów krążących nad Wielką Brytanią… Rzeczy Dziwne i Tajemnicze niespodziewanie wkraczają w uporządkowany, skodyfikowany świat Dursleyów - ku ich najwyższej irytacji. A za moment, gdy pod ich drzwiami pojawi się zawiniątko ze śpiącym chłopczykiem, Dziwne i Tajemnicze wkroczy do ich świata na wiele lat. 

Pod koniec pierwszego rozdziału, gdy na horyzoncie zdarzeń pojawiają się Dumbledore, McGonagall i Hagrid, na moment przenosimy się do rzeczywistości czarodziejów - bez niedomówień i dwuznaczności. Kurtyna opada, gdy każda z tych postaci przekracza prawdopodobieństwo realizmu - Dumbledore gasi latarnie uliczne za pomocą swojej magicznej zapalniczki, kot zmienia się w profesor McGonagall, a Hagrid przybywa na miejsce spotkania dzięki latającemu motocyklowi Syriusza. Narracja w kilku miejscach wyraźnie podkreśla, jak bardzo cała trójka nie pasuje do racjonalnej, uporządkowanej rzeczywistości Privet Drive. Czarodzieje są dziwni - dziwnie wyglądają, dziwnie się ubierają, mają dziwne imiona, dziwnie się zachowują i mówią o dziwnych, nieprzystających do rzeczywistości rzeczach. Harry - maleńki Harry, który zostaje podrzucony Dursleyom - jest częścią tego dziwnego świata od samego początku. On jeszcze o tym nie wie i nie dowie się, dopóki nie skończy jedenastu lat - ale my już wiemy. 

Zabawne, że jako młodociany czytelnik nie byłem jakoś tak zatrwożony traktowaniem Harry’ego przez Dursleyów, jak jestem teraz. Zamykanie dziesięcioletniego dziecka w komórce pod schodami na tydzień, przemoc psychiczna i fizyczna (ze strony Dudleya) przedstawiane w karykaturalny, niekiedy nawet komediowy sposób, budzą u dorosłego czytelnika opór - jednak ja, mając jedenaście-dwanaście lat postrzegałem to w znacznie bardziej abstrakcyjny, oderwany od rzeczywistości sposób. To trochę jak z tym uroczym komiksem internetowym minus, który inaczej czytany jest przez dzieci, a inaczej - przez dorosłych. Odnoszę wrażenie, że w kolejnych tomach, wraz z ewolucją cyklu i dorastaniem czytelników ten motyw (jak zresztą i wiele innych) był tonowany i prezentowany w coraz bardziej realistyczny sposób. 

Pierwszy tom znacząco różni się od pozostałych. Trudno się zresztą temu dziwić, w czasach powstawania Kamienia Filozoficznego Rowling była początkującą pisarką i dopiero uczyła się panować nad własnym talentem, a jej styl pisarski był jeszcze nie do końca ukształtowany - widać w nim silne inspiracje Dalhem, szczególnie w potoczystej, gawędziarskiej narracji. Autorka porzuciła tę manierę w dalszych tomach, znacznie upraszczając język i czyniąc narrację bardziej informatywną - trochę szkoda. Magia w Kamieniu Filozoficznym jest również znacznie mniej przewidywalna niż w dalszych tomach, gdzie zachowuje się bardziej jak funkcjonalna siła natury, a nie chaotyczny żywioł - pojawiają się zasady, zaklęcia stają się obwarowane garniturami reguł (i wyjątków od nich)… W pierwszym tomie jest to zdecydowanie mniej dookreślone, przez co świat magii wydaje się mniej przewidywalny. Odzwierciedlają to zresztą niektóre elementy świata czarodziejów - dziwny, nielogiczny system monetarny, peron 9 i 3/4 (czemu nie 9 i 1/2?) i wiele innych. Nie wiem, czy nie podoba mi się to bardziej niż sytuacja w kolejnych tomach, gdzie magiczna społeczność ma bardzo wiele problemów aż nazbyt podobnych do tych, które trapią nas, mugoli. 

Szczęśliwie autorka nie zaniedbała fabularnego aspektu Kamienia Filozoficznego. Książka ma dość klasyczną formułę kryminału, w którym to najmniej podejrzana osoba okazuje się winna, desygnowany złoczyńca - złowieszczy, odpychająco zarówno fizycznie, jak i osobowościowo Snape - nie tylko jest niewinny, ale również koniec końców odgrywa rolę obrońcy Harry’ego. Rowling rozegrała to bardzo dobrze - uprzedzenie Harry’ego do Snape’a sprawiło, że większość niejednoznacznych sytuacji, których był świadkiem (zachowanie Snape’a w trakcie meczu quidditcha, podsłuchana rozmowa z Quirrellem), rozpatrywał na niekorzyść Severusa. Najlepsze, że w każdym z tych incydentów zostaje wspomniana obecność Quirrella, co w trakcie powtórnej lektury skutkuje subtelnym czytelniczym bonusem - znając tożsamość prawdziwego sługi Voldemorta, możemy łatwo zorientować się, że to nie podpalenie szaty Snape’owi uratowało Harry’emu życie w czasie meczu, tylko przypadkowe przewrócenie Quirrella, że nagły ból blizny głównego bohatera nie był spowodowany przez Snape’a, tylko przez ukrytego w turbanie Voldemorta sterczącego tyłu głowy nauczyciela obrony przed czarną magią i tak dalej. Wisienką na torcie jest sen Harry’ego z końcówki siódmego rozdziału, w którym turban Quirrella usiłuje zabić głównego bohatera. Wszystko to, oprócz niewątpliwych zalet fabularnych, przy okazji skutkuje bardzo ładnym morałem - nie oceniaj po pozorach, nie pozwalaj, by twoje antypatie wpływały na osąd sytuacji. Wątki towarzyszące również są ciekawe, bo służą rozbudowie mitologii świata przedstawionego (quidditch, wyprawa do Zakazanego Lasu) albo ekspozycji charakterów postaci drugoplanowych (cały wątek z Norbertem) oraz pełnią rolę chwilowej odskoczni od głównego wątku. Myślę, że niemałą rolę w sukcesie, jaki odniosła ta książka, jest po prostu bardzo zgrabnie skomponowana fabuła, która od początku do końca utrzymuje uwagę czytelników, nie nudzi ani dłużyznami, ani zbytnim nagromadzeniem pogmatwanych wątków. 

Cała historia Harry’ego jest tak popularna między innymi z uwagi na jej gigantyczny potencjał eskapistyczny. Główny bohater, jako surogat czytelnika, doświadczy wszystkich tych rzeczy, które sami w dzieciństwie chcielibyśmy przeżyć - i nie mam tu na myśli tylko przynależenia do elitarnego świata magii. Harry nagle okazuje się kimś ważnym, Wybrańcem o tajemniczej przeszłości, utalentowanym sportowcem, przyciąga do siebie wartościowych i wiernych przyjaciół, odważnie stawia czoła niebezpieczeństwom, z którymi nie poradziliby sobie dorośli i doświadczeni magowie - i za każdym razem wychodzi z nich cało. Jest również doceniany tak, jak my za młodu chcielibyśmy (i nadal chcemy) być doceniani za nasze osiągnięcia i postawy. Historia Harry’ego pozwala nam fantazjować o tym, że każde z nas może być kimś wyjątkowym. Autorce udało się jednak nie przeszarżować i Harry nie jest perfekcyjną postacią - ma wystarczająco wiele wad, by czytelnicy mogli się z nim utożsamiać i empatyzować, spotykają go rzeczy, z jakimi mają do czynienia młodzi czytelnicy - niesprawiedliwy nauczyciel, konflikty z rówieśnikami… Rowling inkorporowała do swojej opowieści na tyle dużo znajomych elementów, by odbiorcy z łatwością się w niej odnaleźli, ale nie przeszarżowała, dzięki czemu Harry Potter i Kamień Filozoficzny zachowuje swój eskapistyczny charakter. 

Zastanawia mnie, czy już na etapie pierwszego tomu Rowling miała rozplanowaną całą opowieść i drobne smaczki porozsiewane tu i ówdzie - wspomnienie o pojedynku Dumbledore’a z Grindelwaldem, motocykl Syriusza - czy może w trakcie tworzenia pierwszego tomu zostawiała różne fabularne „luźne końcówki”, które w miarę rozwijania opowieści starała się rozbudowywać i wykorzystywać do ubogacania intrygi. Biorąc pod uwagę dalszy rozwój serii i masę pomniejszych retconów, jakie następowały w kolejnych tomach, obstawiałbym raczej bramkę numer dwa. I nie, nie uważam, by było w tym coś złego - dopóki historia działa (a działa) i nie nadwyręża kołka zawieszania niewiary (a nie nadwyręża), dopóty taki model kreowania opowieści sprawdza się znakomicie. Nie każdy musi być przecież J. M. Straczynskim, który w najdrobniejszych szczegółach planuje całą intrygę na pięć lat do przodu. Widać, że świat w pierwszym tomie sagi jest jeszcze bardzo płynny - pojawiają się elementy, które w dalszych częściach będą porzucone czy zmienione (Hagrid rzucający zaklęcie niewerbalne, świat czarodziejów posiadający infrastrukturę nieprzystającą do liczebności jego populacji), a uniwersum dopiero w okolicach trzeciego-czwartego tomu stanie się koherentne. 

Pewne elementy fabuły wydają mi się mocno niedydaktyczne jak na książkę docelowo adresowaną do małoletniego czytelnika. Co najmniej dwukrotnie Harry zostaje nagrodzony za swoją niesubordynację, w dodatku przez dwie osoby darzone przez niego największym respektem - profesor McGonagall, która za wdanie się w bójkę z Malfoyem w trakcie lekcji nauki latania na miotle włączyła go do drużyny quidditcha Gryffindoru, i Albusa Dubmledore’a, który pod koniec książki przekreślił zwycięstwo Slytherinu w zmaganiach o Puchar Domów przyznając Harry’emu, Ronowi, Hermionie i Neville’owi punkty, dzięki którym Gryfoni prześcignęli Ślizgonów w rankingu. Szczególnie ten drugi przypadek wydaje mi się mocno niefajny - niezależnie od tego jak postrzegamy Ślizgonów, ciężko pracowali na zwycięstwo przekreślone w zasadzie tylko i wyłącznie z powodu imperatywu narracyjnego domagającego się, by tych podłych i wrednych dopadła karmiczna kara. Czy mi to przeszkadza? No cóż… nie aż tak bardzo. Po pierwsze - Harry przynajmniej raz na przestrzeni tego tomu ponosi konsekwencje swojej lekkomyślności. Mam tu na myśli jego eskapadę mającą na celu przekazanie Norberta przyjaciołom Charliego, która skończyła się przyłapaniem i karą w postaci wycieczki do Zakazanego Lasu oraz utratą sporej liczby punktów - co z kolei przyniosło skutek w postaci ostracyzmu społecznego ze strony kolegów i koleżanek. W tym kontekście punkty przyznane przez Dumbledore’a za starcie z Voldemortem i powstrzymanie go przed wykradnięciem Kamienia Filozoficznego możemy odbierać jako zadośćuczynienie za ten błąd - szkoda tylko, że stało się to kosztem Ślizgonów, który najwyraźniej zasługiwali na ten Puchar, bo nigdzie nie mamy nawet najdrobniejszej sugestii, że uzyskiwali punkty w nieuczciwy sposób. 

Inna sprawa, że wspomniane wyżej bagatelizowanie wyskoków głównego bohatera ma swoje konsekwencje. Harry do samego końca sagi podejmuje działania lekkomyślne, trwając w przekonaniu, że potrafi ocenić sytuację i zareagować na nią lepiej od wszystkich innych. Wiemy, jak to się na ogół kończy. O ile tego typu zachowania głównego bohatera sprawiają, że momentami dość trudno jest z nim sympatyzować, o tyle są one usprawiedliwione właśnie wydarzeniami z Kamienia Filozoficznego - nie ponosząc konsekwencji swoich wybryków, a w niektórych przypadkach będąc wręcz za nie nagradzanym, Harry mógł nabrać uzasadnianego przekonania, że właśnie tego typu działań oczekują od niego dorośli. Jak potężnym rykoszetem odbiło się na nim to przekonanie, mogliśmy się przekonać pod koniec piątego tomu sagi (właściwie było to widać na dłoni w całym piątym tomie, śmierć Syriusza była „jedynie” najbardziej szokującą konsekwencją - ale o tym rozpiszę się w swoim czasie). W ogóle nabieram coraz większego przekonania, że Rowling w ostatnich tomach poświęca wiele miejsca na - niekiedy dość perfidną - dekonstrukcję schematów wykorzystywanych w pierwszych częściach serii. 

Zainteresowało mnie coś, co przegapiłem podczas pierwszego czytania Kamienia Filozoficznego - silna sugestia, że przez kilka pierwszych miesięcy w Hogwarcie Hermiona najwyraźniej nie miała żadnych przyjaciół. Wzmianka Rona o tym, że „nikt jej nie lubi” i fakt, że po jego nieprzyjemnej uwadze pod swoim adresem dziewczyna rozpłakała się i opuściła lekcje (a mówimy tutaj o Hermionie!), każe domniemywać, że naprawdę musiało być jej ciężko. Jej pryncypializm i perfekcjonizm na pewno nie ułatwiały nawiązywania znajomości - Hermiona nagle została wrzucona do obcego, chaotycznego i kompletnie nieracjonalnego świata, w którym jest zupełnie samotna. Dopiero po incydencie z trollem w lochach, gdy zaprzyjaźniła się z Harrym i Ronem, odnalazła się w społeczności Hogwartu na tyle, by była w stanie nawiązywać pozytywne relacje z innymi - dalsze tomy informują nas, że Hermiona dobrze dogaduje się ze swoimi koleżankami. Wiem, że to bardzo daleko idące dywagacje, ale przyjaźń z Harrym i Ronem była dla tej bohaterki nieoczekiwaną deską ratunku - przynajmniej w pewnym stopniu. Nietrudno mi sobie wyobrazić Hermionę jako nieznośną perfekcjonistkę, która nie potrafi zrozumieć, czemu ludzie nie chcą się z nią zadawać - możliwe, że tak by właśnie skończyła, gdyby nie przyjaźń z chłopcami. 

Ron z kolei pełni funkcję okna na świat i źródła informacji o świecie czarodziejów dla Harry’ego (i, w znacznie mniejszym stopniu, Hermiony, która oczywiście większość wiedzy o magicznym uniwersum czerpie z książek), ale jako postać również sprawdza się bardzo dobrze - przede wszystkim stanowi przeciwwagę dla Hermiony. W ogóle obie te postaci są bardzo inteligentne, ale każda na swój sposób. Hermiona jest book smart, osobą czerpiącą wiedzę o świecie z książek i wykładów akademickich i w ten sposób podchodząca do problemów - logicznie, w sposób metodyczny, ale przez to nie zawsze do końca odpowiadający rzeczywistości, ze wszystkimi jej niuansami i nieoczywistościami (nieszczęsna WESZ jest chyba najlepszym przykładem). Ron z kolei jest street smart - swoją wiedzę czerpie z otoczenia, doświadczenia życiowego i posiada umiejętności poruszania się po świecie czarodziejów. Ma tu przewagę w postaci dorastania w magicznej społeczności - zasób doświadczeń z oczywistych względów niedostępnych Harry’emu i Hermionie, ale nawet pomijając to, Ron nie jest idiotą, jak to próbują nam sugerować ekranizacje. Jak pamiętamy, Ron był znakomitym szachistą, co oznacza,  że posiada umiejętność długofalowego planowana oraz reagowania na zmieniającą się sytuację. Jest również bardzo spostrzegawczy - to on wywnioskował, jakiego klucza bohaterowie powinni szukać w trakcie finału, tuż przed ostateczną konfrontacją z Voldemortem. Szkoda, że ten motyw nie został podniesiony w kolejnych tomach. Najważniejszym wątkiem tego bohatera jest wibrujący kompleks niższości. Wszyscy jego starsi bracia odnoszą życiowe sukcesy, jego najlepszy przyjaciel jest sławny… Oczywiście chłopiec żył w cieniu innych i mocno wpłynęło to na jego charakter. W dodatku sytuacja ekonomiczna jego rodziny nie jest zbyt wesoła (co wciąż mnie dziwi, zważywszy na fakt, jak nieliczną i ściśle kontrolowaną społecznością są brytyjscy czarodzieje). Oczywiście przyjaźń z Harrym jest dla Rona znacznie trudniejsza, niż ten pierwszy mógłby podejrzewać, a ten drugi - przyznać. Rowling nie była przesadnie subtelna, kreśląc ten aspekt charakteru postaci Rona - właściwie pierwszą informacją, jaką dostajemy o tym bohaterze, jest jego strach przed niedorośnięciem do oczekiwań otoczenia. 

Jako że to mocno subiektywna notka, chciałem wspomnieć jeszcze o dwóch fragmentach, które wywarły na mnie szczególnie duże wrażenie. Pierwszą z nich jest kameralna scena, w której Harry siedzi przed lustrem Ain Eingarp mamiącym go wizją zmarłych rodziców. Doskonały fragment obrazujący samotność Harry’ego i jego żal po stracie najbliższych. Jego obsesja na punkcie lustra była całkowicie zrozumiała, Harry po raz pierwszy mógł tak naprawdę odczuć, że posiada jakąś więź ze światem czarodziejów, że Dziwne i Tajemnicze zawsze było jego domem, do którego powrócił po dziesięcioletnim wygnaniu. Widząc swoich rodziców i innych Potterów - dziadków, wujków, kuzynów - w końcu miał prawdziwą rodzinę. Oczywiście, była to tylko iluzja i dopiero interwencja Dumbledore’a umożliwiła Harry’emu powrót do rzeczywistości i pogodzenie się ze stratą. Czepiłbym się jednej rzeczy - cały ten wątek rozwiązany jest zdecydowanie za szybko, na zaledwie kilku stronach powieści i w ciągu trzech dni z życia Harry’ego. Szkoda, bo to ważny i interesujący motyw, nad którym autorka bardzo prędko przeszła do porządku dziennego, prawdopodobnie po to, by nie spowalniać za mocno akcji. 

Drugą sceną jest Quirrell/Voldemort pożywiający się krwią dogorywającego jednorożca. Scena niczym z horroru - noc, gęsty las symbolizujący pierwotne lęki, tajemniczy morderca i jego niewinna ofiara. To pierwszy raz, w której dochodzi do konfrontacji Harry’ego i Voldemorta i Rowling odwaliła kawał naprawdę dobrej roboty, by pokazać, jak przerażającym i zdeprawowanym jest on antagonistą. Jednorożec to tradycyjny symbol piękna i niewinności - uśmiercenie go jest więc aktem straszliwym i niewybaczalnym. Pożywienie się jego krwią, poza fabularnym aspektem, stanowi też doskonałą metaforę tego, co Voldemort robi - żeruje na tym, co szlachetne i niewinne, zohydza wszelkie piękno, dopuszcza się największych zbrodni, jeśli tylko jest to potrzebne do osiągnięcia celu. Poza tym, to dla mnie najbardziej przerażająca scena Kamienia Filozoficznego - nawet finałowa walka z Quirrellmortem nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Choć, z drugiej strony, oczywiście muszę napisać, że cały ten motyw z odpracowaniem szlabanu poprzez wycieczkę do Zakazanego Lasu z perspektywy czasu wydaje mi się czymś o wiele zbyt niedorzecznym i przez to zaburzającym czytelniczą immersję. Jako jedenastoletni czytelnik to kupiłem, ale dziś wysłanie grupki dzieci do lasu, po którym grasują wilkołaki, w chwili, gdy Hagrid odnalazł zabitego jednorożca (jak sam powiedział, czegoś takiego nie byłby w stanie dokonać nawet wilkołak), to jednak trochę za wiele, nawet jak na świat czarodziejów. O ile inne naciągane motywy jestem w stanie zaakceptować jako elementy konwencji albo usprawiedliwione fabularne uproszczenia, o tyle w tym konkretnym przypadku trochę odpadłem. 

Na koniec parę słów o ekranizacji. Zdecydowałem się nie tworzyć oddzielnych notek o kinowych adaptacjach kolejnych części sagi, ponieważ - o ile mi wiadomo - stosunkowo wiernie trzymają się one fabuły materiału źródłowego, więc jakaś ich szczegółowa analiza pod tym kątem byłaby w dużej mierze powtórzeniem tego, co napisałem do tej pory. Film Harry Potter i Kamień Filozoficzny mniej więcej odtwarza wszystkie najważniejsze wydarzenia z powieści - jasne, dokonano pewnych skrótów, ale było to nieuniknione. Wydaje mi się jednak, że dla osób nieznających książki ekranizacja mogła momentami wydawać się trochę konfundująca - choćby wrogość Malfoya i Harry’ego wydaje się nieco wymuszona, ponieważ z filmu wyleciała scena ich pierwszego spotkania oraz konfrontacja w pociągu - ale nie jest to jakiś olbrzymi problem. Bardzo podobała mi się nieobecna w literackim pierwowzorze scena kuszenia Harry’ego przez Voldemorta. Dzięki temu Sami-Wiecie-Kto wydawał się tu znacznie bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem niż w książce, w której wciąż jeszcze był bardzo generycznym Złym Czarnoksiężnikiem. W filmie próbuje on mamić Harry’ego szansą na odzyskanie rodziców… co z kolei świetnie uzupełnia wątek ze zwierciadłem Ain Eingarp. Harry, odrzucając ofertę Voldemorta, ostatecznie decyduje się nie żyć przeszłością, tylko iść naprzód ze swoim życiem i symbolika tej sceny jest znacznie bardziej wymowną konkluzją tego motywu niż nieco urwane rozwiązanie z książki. Czarny Pan z kolei prezentuje dzięki temu swoje modus operandi, uwodzi, manipuluje, korumpuje, składa piękne obietnice bez pokrycia - wszystko po to, by odzyskać utraconą władzę. 

Film sprawdził się świetnie, jeśli chodzi o wizualizację świata przedstawionego książek. Po obejrzeniu Kamienia Filozoficznego nie sposób wyobrażać sobie Harry’ego inaczej niż jako młodego Daniela Radcliffe’a, MacGonagall przemawiającą innym głosem niż Maggie Smith… a Severus Snape to po prostu Alan Rickman, koniec, kropka. Pomijając jednak casting (swoją drogą znakomicie dobrany), film wygrywa swoją estetyką - świat czarodziejów jest barwny, dziwaczny i chaotyczny, czasami zachwycający, czasami przerażający, ale zawsze mocno przemawiający do widza. Dostajemy mnóstwo scen przecudnej wręcz urody - Harry w otoczeniu chmury listów wpadających do domu Dursleyów przez kominek, partia szachów, mobilna architektura Hogwartu, mecz quidditcha… mógłbym wymieniać tak bardzo długo. Ten film wygląda po prostu świetnie, a to za sprawą znakomicie dobranych kostiumów oraz świetnie wykonanych charakteryzacji i dekoracji - gdzie tylko było to możliwe, wykorzystano praktyczne efekty specjalne. I dobrze, bo wygenerowane cyfrowo stwory i plenery zestarzały się bardzo źle. Niektóre sceny - choćby incydent z Nevillem i miotłą - walą po oczach greenscreenem tak mocno, że to aż boli. 

Podsumowując zatem - powrót do powieści Harry Potter i Kamień Filozoficzny uznaję za udany. To naprawdę jest znakomita powieść dla dzieci, która zasługuje na popularność, jaką udało jej się osiągnąć. Z mojej obecnej perspektywy największym problemem wydaje mi się fakt, że… no cóż, jest to książka dla dzieci, która operuje schematami i uproszczeniami charakterystycznymi dla tego gatunku. Mając w głowie ostatnie tomy serii - mroczniejsze, dojrzalsze, bardziej złożone fabularnie, unikające łatwych i oczywistych podziałów na dobro i zło - podchodziłem do Kamienia Filozoficznego z podświadomie sformułowanymi oczekiwaniami, że dostanę właśnie coś takiego, tylko w wersji light. Okazało się jednakże, że moja pamięć spłatała mi figla - Harry Potter i Kamień Filozoficzny to książka dla dzieci z całym dobrodziejstwem inwentarza. I to dobrze, bo dzięki temu ewolucja cyklu jest bardzo ciekawa - to dość rzadki przypadek, gdy seria dorasta razem z czytelnikami, a każdy kolejny tom coraz bardziej niuansuje fabułę, uzupełniając ją o głębszą charakteryzację postaci, dodając bohaterom głębi, a moralności - odcieni szarości. Książka jest też ekstremalnie krótka. Autorka zmieściła się na nieco ponad trzystu stronach (wydania polskiego), a pamiętajmy, że kolejne części sagi miały zwyczaj rozrastania się do niekiedy absurdalnych rozmiarów. Cierpi na tym kilka wątków (choćby wspomniany wyżej motyw z lustrem), ale ostatecznie nie ma chyba o co kruszyć kopii.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...