niedziela, 29 maja 2016

Harry Potter i Komnata Tajemnic

fragment grafiki autorstwa Jonny'ego Duddle, całość tutaj.

Z powieścią Harry Potter i Komnata Tajemnic mam ten problem, że była ona pierwszym z wielu powodów, dla których w pewnym momencie rozstałem się z tym cyklem i przestałem czytać go na bieżąco. To ten moment, w którym uderzył mnie bardzo wyrazisty schemat, jakiego trzymały się wszystkie powieści sagi z wyjątkiem ostatniej. Każdy tom rozgrywa się w zasadzie tak samo – Harry spędza wakacje u Dursleyów, jednak jakiś incydent powoduje, że zmuszony jest przedwcześnie opuścić świat mugoli i wrócić do czarodziejskiej rzeczywistości. Pojawiają się subtelne wskazówki co do zagrożenia czyhającego na głównego bohatera, dochodzi do jakiegoś drobnego, acz znaczącego incydentu w trakcie podróży do Hogwartu. W trakcie trwania roku szkolnego wydarzenia kumulują się, a sytuacja nabrzmiewa, by w finale eksplodować konfrontacją z głównym antagonistą (na ogół jakąś inkarnacją Voldemorta), z której Harry wychodzi żywy. Pod koniec Dumbledore tłumaczy Harry’emu (oraz czytelnikom) wszelkie ewentualne niejasności, a główny bohater wraca do Dursleyów, by odtworzyć ten sam schemat w przyszłym tomie. 

W poprzedniej notce wspominałem, że w okolicach czwartej części sagi porzuciłem Harry’ego Pottera, by wrócić do przerwanej lektury dopiero po wielu latach i właśnie ta schematyczność była jednym z głównych powodów mojego zmęczenia przygodami Chłopca, Który Przeżył. Za każdym razem fabuła rozgrywała się w ten sam sposób, punkty zwrotne następowały w tych samych miejscach, a jakiekolwiek urozmaicenia były rzadkie i stanowiły jedynie wariacje na temat. Oczywiście dziś, z perspektywy czasu rozumiem ten zabieg – pewien ustalony szablon fabularny ułatwiał autorce kreowanie konkretnej historii – ale wtedy odczytywałem to jako brak kreatywności i sprzedawanie czytelnikom w zasadzie tej samej opowieści raz po raz odtwarzanej od nowa. Fakt, że nikt inny nie miał z tym takiego problemu, jedynie wzmagał moją irytację, co ostatecznie doprowadziło do wspomnianego wyżej zaprzestania śledzenia cyklu na bieżąco. Ale to pieśń przeszłości. Wróćmy na Privet Drive i przekonajmy się, czy po niemal dwudziestu latach od premiery powieści Harry Potter i Komnata Tajemnic będę w stanie napisać o niej cokolwiek interesującego. Z góry ostrzegam przed spoilerami i pewną chaotycznością notki. 

Dursleyowie nadal są beznadziejnie konserwatywną klasą średnią, która wobec wszystkiego, co inne, odczuwa mieszaninę pogardy oraz lęku. I oczywiście, gdy odkrywają, że nie ma się czego bać (czyli że Harry’emu nie wolno używać czarów poza szkołą), puszczają im wszystkie hamulce, zamykają głównego bohatera na cztery spusty i trzymają pod kluczem. Niebyt mądrze z ich strony, biorąc pod uwagę fakt, że nieobecność Harry’ego w szkole poskutkuje zjawieniem się na Privet Drive Dumbledore’a. Albo, co gorsza, Hagrida. Nie żeby Dursleyowie słynęli z tytanicznego intelektu. Co do Harry’ego natomiast… Harry odczuwa bardzo naturalną dla dziecka po jego przejściach obawę, że utrata kontaktu z przyjaciółmi z Hogwartu może oznaczać koniec ich relacji. Ostatecznie w Kamieniu Filozoficznym dowiedzieliśmy się, że Harry nigdy wcześniej nie miał przyjaciół, więc w wieku jedenastu lat wciąż nie do końca wie, jak taka relacja powinna funkcjonować – nie posiada odpowiedniego zasobu doświadczeń. Zgredek, przechwytując jego listy, okazał się zatem bardzo inteligentnym szantażystą, bo zaatakował jeden z najbardziej czułych punktów Harry’ego. 

Nora stanowi mocny, wyrazisty kontrast w stosunku do mieszkania na Privet Drive. To, co u Dursleyów było uporządkowane, czytelne i zrozumiałe, w Norze jest chaotyczne i nieprzewidywalne. Nawet flora – zieleń przy Privet Drive zawsze pozostaje starannie przystrzyżona, podczas gdy ogród Weasleyów to dzikie kłębowisko zieleni zamieszkane przez gnomy. Początkowo wielodzietność Weasleyów budziła we mnie mieszane uczucia – bo kto niby kazał mieć im tyle dzieci? Powiększanie rodziny do momentu, w którym problem stanowi zapewnienie im przyzwoitego poziomu życia to skrajna nieodpowiedzialność, a z sagi nie dowiadujemy się, czemu rodzice Rona zdecydowali się na taki krok – mamy jedynie wskazówkę, że bardzo chcieli mieć córkę (znaczące, że Ginny nie ma młodszego rodzeństwa). Z faktu, że Hogwart nie przechodzi sezonowej plagi nastoletnich ciąż, wnoszę, iż antykoncepcja w świecie czarodziejów istnieje – nie jest zatem tak, że Weasleyowie nie mieli możliwości racjonalnego planowania rodziny. Z drugiej strony – i po pewnym czasie całkowicie przyjąłem ten właśnie punkt widzenia – Weasleyowie może nie są rodziną żyjącą w dostatku, ale za to są rodziną szczęśliwą, kochającą i wspierającą się nawzajem. Poza tym nie można też powiedzieć, by żyli w jakiejś skrajnej, patologicznej nędzy – owszem, muszą być kreatywni w zarządzaniu pieniędzmi, ale rodzeństwo Rona nie przymiera głodem, nie chodzi zabrudzone i w rozpadających się strzępkach ubrań. Arthur prawdopodobnie mógłby zdobyć lepiej płatną posadę, ale czy naprawdę byłoby tak wspaniale, gdyby zarabiał trochę więcej, ale za to wracał z pracy później i dodatkowo był sfrustrowany wykonywaniem zajęcia, które nie jest jego pasją? Nie licząc kompleksu niższości Rona (który jest zresztą znacznie bardziej skomplikowaną sprawą i nie wynika jedynie z niezamożności jego rodziny), taki sposób życia wydaje się być dla nich całkowicie komfortowy. 

Podobała mi się scena, w której Harry trafia na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu, bo to pierwszy raz, gdy możemy zgłębić tę ciemniejszą stronę świata czarodziejów. W każdej społeczności pojawiają się miejsca takie, jak to – szara strefa, enklawa dla wszelkich jednostek wyjętych spod prawa, parających się wątpliwymi moralnie zajęciami. To w sumie logiczne, że po pierwszej wojnie z Voldemortem w czarodziejskiej społeczności wciąż będą obecni ekstremiści skażeni ideologią Czarnego Pana, bo przecież nie wyparują razem z nim, a jedynie zaszyją się gdzieś na marginesie. Scena z Lucjuszem Malfoyem i jego synem, którzy zjawiają się w tym podejrzanym miejscu, sygnalizuje nam kilka rzeczy. Po pierwsze – Malfoyowie nadal pozostają wierni przekonaniom o czystości krwi i innym elementom czarnoksięskiej ideologii. Oczywiście, w pierwszym tomie Hagrid wspominał o tym Harry’emu, ale czym innym jest informacja z drugiej ręki, a czym innym – zobaczenie sceny, która w jednoznaczny sposób to ukazuje. Lucjusz przedstawiony jest nam jako dorosła wersja Draco. Nie tylko fizycznie, ale i osobowościowo Malfoy senior stanowi dojrzalszy, bardziej doświadczony ekwiwalent charakterologiczny swojego syna. Atrakcyjny fizycznie, charyzmatyczny, przekonany o własnej wartości oraz makiaweliczny i podstępny, przedkładający subtelne machinacje nad brutalne demonstracje siłowe. Tego właśnie uczy swojego syna, któremu nadal brakuje tej subtelności – widzimy, jak radzi Draconowi, by ukrywał swoją niechęć do Harry’ego i Hermiony, ponieważ takie zachowanie jest na ogół źle odbierane przez otoczenie i przyciąga ten typ uwagi, jakiej Malfoyowie tego świata wolą unikać. Samo modus operandi Lucjusza jest znacznie bardziej wysublimowane niż ordynarne zaczepki i dokuczanie stosowane przez jego jedynaka. Malfoy senior podrzuca Ginny pamiętnik Voldemorta w nadziei na kaskadę tragicznych wypadków, które prawdopodobnie poskutkują chaosem w Hogwarcie, a już na pewno narobią kłopotów córce Arthura Weasleya, a pośrednio i jemu samemu. 

Podobał mi się też motyw bójki Lucjusza i Arthura – z paru względów. Po pierwsze: to całkiem zabawna scena. Dwóch dorosłych, dojrzałych mężczyzn zaczyna okładać się pięściami w miejscu publicznym. Wisienką na torcie jest uwaga jednego z bliźniaków, że Lockhart był zachwycony tym incydentem, dzięki któremu jego spotkanie autorskie zyska jeszcze większy rozgłos. Po drugie: pokazuje, że Lucjusz doskonale wie, jak ukąsić, żeby zabolało. Malfoy senior bardzo otwarcie prowokuje Arthura, wspominając o jego niskich zarobkach i prestiżu. Bójkę uruchamia jednak szydzenie z rodziny Weasleyów, a konkretniej z faktu, że zadają się z mugolami (rodzice Hermiony), co może sugerować, że Arthur – od pokoleń czarodziej czystej krwi – jednak czuje jakiś podświadomy wstyd z powodu zdrady „ideałów” tradycyjnych rodzin magicznych. Albo odwrotnie – bardzo mocno nienawidzi samej idei czystości krwi i wspomnienie o niej wyzwoliło w nim pokłady nietypowe dla tego sympatycznego człowieka pokłady gniewu. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że nadmiernie analizuję bardzo mało znaczącą dla fabuły scenę. Po prostu zdziwiło mnie, że akurat wzmianka o zadawaniu się z mugolami sprawiła, że Arthurowi puściły nerwy, a nie – wydawałoby się, bardziej czuły temat – wypominanie mu, że nie jest w stanie zapewnić swojej rodzinie lepszego życia. 

Podróż latającym samochodem do Hogwartu jest akurat bardzo interesującym urozmaiceniem i chwilowym przełamaniem fabularnego szablonu z pierwszego tomu. Poza tym, zachowanie Harry’ego i Rona pokazuje nam bardzo interesującą rzecz, o której wspominałem już przy okazji Kamienia Filozoficznego – Harry przyzwyczaił się do myśli, że jest kompetentną i zdolną do podejmowania ważkich decyzji jednostką. W poprzednim tomie co najmniej kilka razy jego, nazwijmy to: wątpliwe zdroworozsądkowo zachowania nie tylko nie spotykały się z karą, ale wręcz były w ten czy inny sposób nagradzane (na przykład przyjęciem do drużyny Gryffindoru). Co prawda to Ron wysuwa propozycję, by wykorzystać Forda Anglię jako środek transportu do Hogwartu (co jest zgodne z charakterem Rona), ale Harry bez absolutnie żadnych obiekcji czy wątpliwości przystaje na jego plan. I owszem, było to głupie, nieodpowiedzialne zachowanie motywowane napadem paniki – co zresztą niedługo potem wytknęła chłopcom profesor McGonagall – ale to raczej średnio znaczące usprawiedliwienie. Jak Ron i Harry zostali ukarani za ten wybryk? W ogóle – karą za bezmyślność był szlaban i… w zasadzie tyle. Harry zamiast poczucia winy ostatecznie odczuwa ulgę, że znowu mu się upiekło. Mało tego – Gryfoni wiwatują na cześć Harry’ego i Rona w Pokoju Wspólnym, podziwiając ich za ten wybryk. I tak oto zostaje dorzucona kolejna cegiełka do procesu kształtowania się osobowości głównego bohatera, który umacnia swoje przeświadczenie, że karkołomne, bezmyślne działania ostatecznie przynoszą mu więcej pożytku niż szkody. Oczywiście za kilka lat to przekonanie odbije się na nim w bardzo brutalny sposób… ale nie uprzedzajmy wypadków. 

Nie jestem przekonany, na ile Lucjusz zdawał sobie sprawę z prawdziwej natury pamiętnika – książka jest pod tym względem bardzo enigmatyczna i odrobinę niespójna. Wiemy na pewno, że Lucjusz planował to zagranie już od dłuższego czasu, w każdym razie na tyle długiego, by dowiedział się o tym Zgredek. Wiemy, że w planach Lucjusza było wywołanie chaosu w Hogwarcie, niemal na pewno z powodu uwolnienia bazyliszka. Skąd Malfoy wiedział o Komnacie Tajemnic i uwięzionym w niej potworze? Zgredek wspominał Harry’emu o jakimś spisku – to słowo sugeruje, że w sprawę zamieszane były również inne osoby. Nie wiem, czy szczegóły były ujawnione przez autorkę w jakichś materiałach dodatkowych – moją teorią jest spisek pomiędzy Tomem i Lucjuszem, który za pomocą dziennika rozmawiał z młodym Voldemortem. Prawdopodobnie w ten sposób obaj opracowali plan działania – podrzucenie któremuś z dzieci Weasleyów pamiętnika tak, by przemycić go do Hogwartu, a potem manipulowanie nim (albo, jak wyszło w praniu, nią) w taki sposób, by otworzyć Komnatę i narobić maksymalnie wielu szkód w Hogwarcie. 

Muszę przyznać, że to całkiem inteligentny plan. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że w dalszych tomach machinacje samego Voldemorta stają się strasznie przekombinowane i w zbyt dużej mierze opierają się na myśleniu życzeniowym oraz liczeniu na szczęśliwe zrządzenie losu. Albo są otwarcie głupie – oj, będę się wyzłośliwiał przy okazji tekstu o Czarze Ognia… ale na to musimy poczekać jeszcze kilka notek, cierpliwości. W każdym razie – plan Lucjusza również obarczony jest pewnym ryzykiem. Na przykład nie dało się w żaden sposób przewidzieć, w jaki sposób Ginny zareaguje na pamiętnik. Jasne, Tom był mistrzem kuszenia i uwodzenia, a Ginny naiwną jedenastolatką wrzuconą w nowe środowisko… ale nie zapominajmy, że była to jedenastolatka wychowana w świecie czarodziejów, świadoma niebezpieczeństw i zagrożeń, jakie mogą powodować interakcje z magicznymi przedmiotami niewiadomego pochodzenia. I to świadoma podwójnie, ponieważ jej ojciec zawodowo zajmuje się takimi przedmiotami. Istniało więc niezerowe prawdopodobieństwo, że przekaże horkruksa któremuś z nauczycieli albo opowie o nim braciom. Poza tym – Ginny zawsze mogła ten pamiętnik wyrzucić, wymienić z koleżanką na torbę czekoladowych żab albo zapodziać, zanim jeszcze weszła z nim w jakiekolwiek interakcje. Nie twierdzę bynajmniej, że w pozaksiążkowej rzeczywistości tak by zrobiła i plan jest głupi, ponieważ jest oderwany od rzeczywistości w stopniu, który uniemożliwia zawieszenie niewiary. Wręcz przeciwnie – mimo powyższego ten plan był naprawdę dobrze pomyślany, a ryzyko warte podjęcia. 

Lockhart to szalenie fajna postać – oczywiście pisząc „fajna” mam na myśli jego kreację i funkcję, jaką pełni w fabule, a nie poziom sympatii, jaki budzi w czytelnikach. Częściowo służy jako element komiczny, a częściowo jako potencjalny dziedzic Slytherina – nie byłby to pierwszy raz (ani ostatni, skoro już o tym mowa), gdy nauczyciel obrony przed czarną magią udaje kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Lockhart ostatecznie okazuje się niewinny, czy też raczej – winny, ale nie temu, o co go podejrzewano. Bez zaskoczenia odkryłem (za pośrednictwem serwisu Pottermore), że Gilderoy pochodzi z rodziny mieszanej – jego ojciec był mugolem, a matka czarownicą, on sam był natomiast ich jedynym dzieckiem posiadającym zdolności magiczne. Przeczytałem gdzieś wiarygodną hipotezę, wedle której czarodzieje i czarownice z rodzin mugolskich oraz mieszanych są na ogół znacznie bystrzejsi i lepiej radzą sobie w Hogwarcie niż osoby z tradycyjnych rodzin magicznych. To ma mnóstwo sensu – osoby, które egzystują w obu światach (mugolskim i czarodziejskim), najczęściej mają znacznie większy i bardziej zróżnicowany zasób doświadczeń, są otwarte na nowe doświadczenia, nie są przywiązane do jednej i tylko jednej wizji świata. Tak jak Lockhart, potrafiący omamić prostoduszną magiczną społeczność, korzystając z nieetycznych, ale skutecznych oszustw. My, mugole, będziemy oczywiście się zastanawiać, jak człowiek, niebędący w stanie poprawnie rzucić żadnego złożonego zaklęcia, mógł dokonać tylu bohaterskich czynów. Poważnie – jestem świeżo po lekturze książki i nie ma w niej ani jednej sceny, w której Lockhartowi udaje się bezproblemowo rzucić zaklęcie. Jedyny moment, kiedy faktycznie mu to wychodzi, jest scena, gdy próbuje wyczyścić pamięć Ronowi i Harry’emu, a i wtedy zaklęcie trafia w niego, a nie w chłopców. To, co prawda, nie wina Lockharta, tylko zepsutej różdżki Rona, ale i fakt jest faktem – Dumbledore zatrudnił czarodzieja, któremu olbrzymią trudność sprawiają najprostsze nawet czary. My, mugole, od razu zaczniemy podejrzewać, że coś jest nie tak. Ale większość czarodziejów jest przecież konserwatywna, przywiązana do tradycji (takich jak honorowe pojedynki czarodziejów) i generalnie wykazuje bardzo wysoki poziom zaufania społecznego. W takiej kulturze cwany oszust mógł spokojnie egzystować w sposób, w jaki przez długie lata robił to Lockhart. Wystarczająco duża część magów uwierzyła mu, by pozostali zachowali swoje wątpliwości dla siebie. Podobają mi się sceny, w których Gilderoy próbuje niby to mentorować Harry’emu, a w praktyce dość cynicznie wykorzystywać go jako kolejną katapultę swojej popularności – widać w nich, że Harry’emu mimo wszystko nie uderzyła woda sodowa do głowy, a jego sława nie ma dla niego w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Ostatecznie Lockharta spotyka bardzo karmiczna sprawiedliwość – zbudował swoją pozycję dzięki okradaniu ludzi z ich wspomnień i stracił ją, okradając z nich samego siebie. 

Jednym z powodów, dla których Harry Potter i Komnata Tajemnic ma znacznie cięższy klimat od swojej poprzedniczki, jest bardzo silny nacisk położony na kwestie czystości krwi i uprzedzeń z tym związanych. To bardzo poważny temat, szczególnie w naszym kręgu kulturowym, w którym założenie, że wartość człowieka zależy od jego etnicznej przynależności przyniosło katastrofalne skutki. W Kamieniu Filozoficznym ten temat był jedynie zarysowany – poczucie wyższości Malfoya było motywowane wysokim statusem społecznym i ekonomicznym jego rodziny, a nie faktem przynależności do czystokrwistej „rasy panów”. W drugim tomie ten wątek jest już znacznie silniej eksponowany – Lucjusz Malfoy gardzi Arthurem przede wszystkim z powodu „kalania” swojego statusu poprzez zadawanie się z mugolami. W Komnacie Tajemnic po raz pierwszy słyszymy też słowo „szlama” będące wyjątkowo obraźliwą i deprecjonującą obelgą używaną wobec czarodziejów pochodzących z rodzin mugolskich. Bazyliszek atakuje jedynie osoby, których krew jest „nieczysta”. Wszystko to sprawia, że Voldemort przestaje być generycznym antagonistą czyniącym zło dla samego zła – motywem jego działań było pragnienie oczyszczenia czarodziejskiej społeczności z mieszańców, magów o niższym statusie krwi. Woźny Hogwartu, Argus Filch, okazuje się być charłakiem – osobą niemagiczną urodzoną w rodzinie czarodziejów – co wypchnęło go poza nawias społeczności, skazując na wykonywanie najmniej prestiżowych zajęć. 

Z Filchem też jest ciekawa sprawa, bo Komnata Tajemnic to jedyny tom, który nadaje mu trochę głębi. Gdy pani Norris pada ofiarą bazyliszka, Filch oskarża Harry’ego, zakładając, że atak na kotkę to akt okrucieństwa spowodowany odkryciem, iż woźny jest charłakiem. Zastanówmy się nad tym przez moment. Filch z powodu swojej ułomności musiał doświadczyć ze strony czarodziejów wielu upokorzeń. W dodatku pracuje w magicznej szkole, gdzie ani na moment nie może zapomnieć o tym, jak bardzo różni się od swoich pobratymców. Nic dziwnego, że jest zgorzkniały i przejawia okrucieństwo wobec uczniów – grożenie im torturami to dla niego forma symbolicznej zemsty za to, jak traktuje go społeczeństwo. Oczywiście to go w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia, po prostu tłumaczy to jego zachowanie i przy okazji rzuca nieco więcej światła na problemy trapiące obywateli magicznej społeczności. Ron – czarodziej czystej krwi – nie może powstrzymać się od śmiechu i złośliwości, gdy dowiaduje się o przypadłości Filcha, co też jest pewnym sygnałem, że charłaki traktowane są w magicznym świecie po prostu źle. 

Dostajemy też kolejny motyw – podobieństwo Harry’ego i Voldemorta. O siostrzanych różdżkach dowiedzieliśmy się już w poprzednim tomie, ale tutaj dostajemy znacznie więcej paraleli między obiema tymi postaciami, z których najbardziej widoczną i znaczącą dla fabuły jest unikalny dar rozumienia mowy wężów. Ich życie przebiegało w podobny sposób, obaj współdzielili niektóre cechy charakteru i – w pewnym stopniu – byli do siebie podobni fizycznie. Jak punktuje Dumbledore, najważniejszą różnicą między nimi był wybór. Harry wybrał Gryffindor, odrzucając sugestię Tiary Przydziału, która stwierdziła, że pasowałby do Slytherinu. Choć analogia nie jest idealna (szczególnie w świetle ostatnich tomów, w których Rowling podejmuje próby zniuansowania moralnego Ślizgonów), to mimo wszystko się sprawdza. Harry postanowił sam pokierować swoim losem i wybrać dobro, w czasie gdy Tom wybrał zło. Ich podobieństwo tylko podkreśla to, co koniec końców różni obu tych bohaterów – podejmowane przez nich decyzje życiowe. Nie możemy wpływać na to, kim jesteśmy, ale swoimi decyzjami możemy zapanować nad tym, jacy jesteśmy. To, że Harry jest wężousty, pod pewnymi względami przypomina Voldemorta, a Tiara Przydziału chciała umieścić go w znienawidzonym Slytherynie, nie ma znaczenia – bo to Harry i nikt inny jest panem swojego losu. Ten piękny, wartościowy morał psują nieco informacje ujawnione w kolejnych tomach, gdzie dostajemy kilka bardzo silnych sugestii odnośnie do faktu, że Tom Riddle był socjopatą stuprocentowo niezdolnym do odczuwania miłości innej, niż własna i jego „wybór” mógł być bardzo ograniczony przez nieumiejętność współodczuwania z innymi osobami. 

Hermiona została w tym tomie ofiarą własnej pewności siebie. Pamiętajmy, że to ona wpadła na pomysł z eliksirem wielosokowym, którego przyrządzenie i wykorzystanie wiązało się z okradzeniem nauczyciela, przejęciem cudzej tożsamości oraz włamaniem się do dormitorium Slytherinu i próbą nakłonienia Malfoya do złożenia zeznań. A przecież to Hermiona respektowała regulamin szkolny najmocniej z całego tria. Co zatem skłoniło ją do tak radykalnych działań? Nie zostaje to wyrażone wprost, ale ja interpretuję to jako kombinację desperacji i wiary we własne możliwości. Hermiona zdawała sobie sprawę, że kimkolwiek jest dziedzic Slytherina, za cel obierze sobie uczniów z rodzin niemagicznych. Była zatem w „grupie podwyższonego ryzyka” – poczucie zagrożenia dotykało ją w o wiele większym stopniu niż Harry’ego czy Rona, dlatego skłonna była naruszyć reguły, by jak najszybciej doprowadzić do rozwiązania sprawy. Cały ten wątek mógłby również służyć do pewnej ewolucji postaci… ale ostatecznie się tak nie dzieje, bo motyw transformacji w kota w zasadzie donikąd nie prowadzi. Hermiona nie wyciąga z niego żadnych wniosków, jej fizyczna przemiana nie wpływa w żaden sposób na fabułę, a sam motyw nigdy nie powraca w żadnej kolejnej książce z serii. Szkoda, bo była to okazja do nauczenia Hermiony, że nie zawsze może ufać swoim umiejętnościom i swojemu osądowi. Z drugiej strony, bohaterka podkochuje się w Lockharcie – to dość typowy wątek nastolatki zadurzonej w celebrycie, który koniec końców też do niczego ciekawego nie prowadzi. W dodatku dziewczyna została pod koniec powieści dość bezceremonialnie spetryfikowana – choć wcześniej udało jej się dowiedzieć, czym tak naprawdę jest krążące po szkole monstrum, nie można więc zaprzeczyć, że jej wpływ na rozwój i rozwiązanie sytuacji był znaczący. 

Ron został potraktowany już znacznie gorzej – cały wątek ograniczał się do bycia pomagierem Harry’ego i obiektem slapstickowych żartów związanych z faktem, że różdżka Rona została mocno uszkodzona w trakcie podróży do Hogwartu. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że ta postać pisana jest źle, bo to oczywiście nieprawda – chłopak pozostaje dokładnie tym samym Ronem, którego poznaliśmy i polubiliśmy w Kamieniu Filozoficznym. Po prostu naprawdę ciężko mi wskazać wątki Komnaty Tajemnic, w których ta postać faktycznie ewoluuje w jakiś znaczący sposób. Nie jest to oczywiście jakaś zbrodnia, ale trochę rozczarowuje. W zasadzie mógłbym obwinić ten tom sagi – na równi z ekranizacjami – o to, że wielu czytelników postrzega Rona jako postać komiczną bo zmagania z kapryśną, połamaną różdżką są w zasadzie jego jedynym indywidualnym wątkiem. Nie dowiadujemy się niczego nowego o tej postaci – poza tym, że boi się pająków – ani nie zmienia się on w żadnym znaczącym stopniu. Trochę szkoda. 

Rowling raz jeszcze ograła ten sam patent, który z powodzeniem wykorzystała w poprzednim tomie – o prawdziwym sprawcy nieszczęść nękających Hogwart wspominała z rzadka i mimochodem. Tu i tam dostajemy informację, że Ginny włóczy się samotnie po błoniach zamku albo że niezbyt zdrowo wygląda, ale przy pierwszej lekturze czytelnikowi wydaje się to zaledwie sygnalizowaniem – trochę z obowiązku – że siostra Rona istnieje i autorka o niej nie zapomniała, po prostu nie dała jej żadnej znaczącej dla fabuły roli. W ogóle strasznie żal było Ginny. Najmłodsze dziecko w rodzinie, w dodatku – jedyna dziewczynka, przez co nie miała okazji współdzielić wielu doświadczeń tak, jak jej starsi bracia, wrzucona do zupełnie nowego środowiska bardzo szybko dała się uwieść Tomowi, który zawsze miał dla niej czas, zawsze był chętny jej wysłuchać, oczywiście jeśli ona w zamian coś dla niego zrobi… relacja pomiędzy nimi narzuca bardzo niepokojące skojarzenia z pedofilami kreującymi niesymetryczne relacje ze swoimi małoletnimi ofiarami – ta metafora robi się jeszcze bardziej czytelna w trakcie finałowej konfrontacji Harry’ego z tomem, gdy ten drugi opisuje swoją relację z Ginny: „Stawałem się potężniejszy, Harry, o wiele potężniejszy od małej panny Weasley. Na tyle potężny, że zacząłem karmić pannę Weasley moimi sekretami, że zacząłem przelewać swoją duszę w jej duszę…”. Działa na wyobraźnię, prawda? I to w ten nieszczególnie przyjemny sposób. Zadurzenie w Harrym również nie było dla Ginny zbyt fortunne, szczególnie po incydencie z kupidynem, który dla niej musiał być równie zawstydzający jak dla Harry’ego – w końcu postawiła go w bardzo niezręcznej sytuacji i zamiast wyznać mu swoje uczucia, tylko (jak zapewne jej się wydawało) zaprzepaściła wszelkie szanse na zbliżenie się do niego. W dodatku, gdy sytuacja z bazyliszkiem zaszła za daleko, dziewczynka była zbyt przerażona możliwymi konsekwencjami, by komukolwiek o tym opowiedzieć, co tworzyło barierę milczenia między nią a rówieśnikami czy nawet starszym rodzeństwem. W kolejnych tomach wiemy, że udało jej się wyjść z tej traumy obronną ręką, ale na tym etapie to wcale nie było takie oczywiste. 

Fabuła jest bardzo silnym punktem tej książki. Intryga związana z tożsamością dziedzica Slytherina została skonstruowana misternie, ponieważ rzuca podejrzenia na wiele postaci – na Malfoya (bo to Malfoy), na Hagrida (bo kręcił się po Ulicy Śmiertelnego Nokturnu), na Snape’a (bo na tym etapie nie dało się go nie podejrzewać), Percy’ego (bo był dziwnie zamyślony i coś ukrywał przed swoimi braćmi), a nawet na samego Harry’ego (bo okazało się, że zna mowę wężów). Atmosfera gęstnieje za każdym razem, gdy bazyliszkowi udaje się dopaść kolejną ofiarę, a nieuchwytność potwora jeszcze mocniej wzmaga poczucie ciągłego zagrożenia. Rowling świetnie żongluje wątkami, myli tropy, komplikuje i tak już zagmatwaną sytuację – ale bardzo przemyślana struktura fabuły sprawia, że czytelnik ani na moment nie się nie gubi. Ostatecznie bazyliszkowi nie udaje się uśmiercić ani jednej osoby… co wyszło Komnacie Tajemnic na dobre, bo wraz z pierwszym trupem powieść zrobiłaby się zdecydowanie zbyt mroczna. Z drugiej strony ilość cudownych zbiegów okoliczności, które uchroniły wszystkie ofiary potwora przed jego zabójczym spojrzeniem, trochę nagina kołek do zawieszenia niewiary. 

Powraca – nie po raz ostatni – wątek alienacji Harry’ego. Po incydencie w klubie pojedynków, gdzie główny bohater odkrywa, że potrafi rozmawiać z wężami, większość uczniów zaczyna traktować go podejrzliwie. W poprzednim tomie zepchnięcie na margines było poniekąd usprawiedliwione faktem, że Harry przyczynił się do utraty potężnej ilości punktów Gryffindoru, ale tutaj sytuacja wygląda już zupełnie inaczej. Autorka świetnie pokazuje, jak w napiętej atmosferze zaczyna się szukanie kozła ofiarnego, podejrzenia przyklejają się bardzo szybko, zbiegi okoliczności są rozstrzygane na niekorzyść oskarżonego, paranoja narasta i na nic zdają się nawet logiczne, spokojne tłumaczenia – o które trudno w sytuacji, gdy jest się posądzanym o taką zbrodnię. 

A tak już z kompletnie innych rzeczy – hucznie obchodzona rocznica śmierci Prawie Bezgłowego Nicka paradoksalnie była jedną z ciekawszych i zarazem jedną z najmniej potrzebnych scen w tej powieści. Autorka poświęciła jej stosunkowo dużo miejsca, choć wątek z nią związany okazał się kompletnie odseparowany od głównej osi fabularnej. Mnie jednak bardzo się podobał, ponieważ dołożył kolejną cegiełkę do rozbudowy świata przedstawionego. W poprzednim tomie duchy były zaledwie elementem tła, mającym podkreślić egzotyczność czarodziejskiego świata. Tutaj dowiadujemy się, że martwi czarodzieje prowadzą całkiem intensywne życie osobiste, obchodzą święta, integrują się między sobą, zakładają drużyny sportowe i kluby… To zupełnie nowa, fascynująca kultura stworzona z nieśmiertelnych, eterycznych istot. Trochę szkoda, że autorka nie eksplorowała tego wątku w kolejnych tomach. 

Harry Potter i Komnata Tajemnic igra z horrorem w jeszcze większym stopniu, niż robił to Kamień Filozoficzny. Sama obecność bazyliszka krążącego po Hogwarcie mocno podkręca atmosferę stałego zagrożenia, poza tym dostajemy jeszcze wyprawę do Zakazanego Lasu i rozmowę z Aragogiem oraz finałową konfrontację z Tomem w Komnacie Tajemnic. Starcie było naprawdę intensywne, szczególnie jak na książkę dla dzieci i – w przeciwieństwie do poprzedniej części – nie zostało poprzedzone infantylnym torem przeszkód. Dostajemy również świetną scenę „rozmowy” Harry’ego z dziennikiem Riddle’a – świadomy pamiętnik jest w ogóle fajnym gadżetem narracyjnym, bo to bardzo atrakcyjne narzędzie do ekspozycji fabularnej. Szczególnie, że na tamtym etapie nie znaliśmy jeszcze prawdy o Tomie, ani jaka była prawdziwa natura tego artefaktu. 

Podobało mi się rozbudowanie postaci Voldemorta. Wyżej wspomniałem już o tym, że w końcu przybliżona nam zostaje motywacja Sami-Wiecie-Kogo, ale to dopiero początek – poznajemy Toma, dowiadujemy się trochę o jego przeszłości, życiu w Hogwarcie… ze schematycznego, abstrakcyjnego Czarnego Pana Voldemort staje się bardziej ludzki, a przez to bardziej interesujący. Oczywiście, na ujawnienie kluczowych faktów z jego życia przyszło nam poczekać do przedostatniego tomu sagi, ale ale informacje ujawnione Komnacie Tajemnic, rozbudziły naszą ciekawość i – co ważniejsze – podkreśliły realność zagrożenia. Lord Voldemort, zanim jeszcze przyjął to imię, przechadzał się tymi samymi korytarzami Hogwartu, które Harry przemierzał, spiesząc na kolejne zajęcia. Jadał w tej samej sali, może nawet korzystał z tych samych sprzętów szkolnych. Nie narodził się jako bezcielesny, upiorny fantom, z którym Harry starł się w poprzednim roku – miał jakąś przeszłość, jakąś historię. W serii książek takich, jak Harry Potter bardzo łatwo można było popaść w schemat Generycznego Złowieszczego Antagonisty Numer Sto Dwadzieścia Sześć – ale Rowling nie popełniła tego błędu. Jej Lord Voldemort, choć momentami może wydawać się szablonowy, jest jednak postacią z krwi i kości, a nie pustym konstruktem narracyjnym służącym do zbudowania konfliktu. 

Porozmawiajmy jeszcze o filmie. Harry Potter i Komnata Tajemnic to ostatni film z serii wyreżyserowany przez Chrisa Columbusa, twórcę m.in. dwóch pierwszych części cyklu Home Alone. Columbus stanął przed naprawdę niełatwym zadaniem – musiał przenieść na ekran bardzo złożoną powieść,. Z uwagi na swoją konstrukcję fabularną ekranizacja Komnaty Tajemnic nie mogła opierać się na prostej kompresji polegającej na wycięciu części scen i skróceniu części kolejnych. Tam nie bardzo było co wycinać, ponieważ większość wątków łączyła się ze sobą i wpływała na siebie nawzajem. Reżyser postanowił więc dokonać wiernej translacji materiału literackiego na filmowy – zdecydowana większość dialogów przepisana została bezpośrednio z książki, fabuła też leci punkt po punkcie według pierwowzoru. To sprawia, że film jest długi – ma prawie trzy godziny, a pamiętajmy, że była to produkcja skierowana głównie do dzieci, które na ogół mają krótszy okres skupienia. 

Mimo wszystko wyszło nieźle. Tam, gdzie się dało, scenarzyści wycięli parę mniej istotnych scen – wypadła, między innymi, scena rocznicy śmierci Prawie Bezgłowego Nicka – kilka wątków skompresowali i ostatecznie prawie wszystko w filmie się zmieściło. Z drugiej strony trochę cierpi na tym tempo filmu. Czasami czuć pewien pośpiech i sceny, które przydałoby się ograć nieco wolniej, są skompresowane do granic absurdu, przez co widz nie ma czasu na odpowiednią reakcję emocjonalną. Najbardziej jest to odczuwalne w czasie ostatecznej konfrontacji, gdy Harry umiera z powodu jadu bazyliszka – zanim zdążymy się tym na dobre przejąć, Fawkes już go wyleczył. Innym problemem są mało płynne przejścia pomiędzy poszczególnymi scenami, przez które niekiedy odnosi się wrażenie, że oglądamy nie tyle film, co wybór najważniejszych scen. 

Z drugiej strony mocno rozbudowano część scen akcji i urozmaicono te, które w książce były dość monotonne (choćby podróż latającym samochodem do Hogwartu). Strasznie podobała mi się konceptualizacja niektórych elementów świata przedstawionego. Choćby taki wyjec. W powieści list jest zaledwie wiadomością głosową, ale film rozwija ten gadżet, do krzyku dodając wizualizację w postaci koperty zmieniającej się w krzyczące usta. Świat przedstawiony oszałamia bogactwem detali i drobnych smaczków. Niektóre sceny rozgrywające się w Norze czy na Ulicy Pokątnej przewijałem po kilka razy, by wyłowić wszystkie najciekawsze elementy szczegółowo zaprojektowanych dekoracji. Efekty specjalne nie zestarzały się jakoś specjalnie brzydko – animacja Zgredka wciąż wygląda całkiem przyzwoicie, fruwający Ford Anglia jest dostatecznie przekonujący (może za wyjątkiem pierwszej sceny, w której widzimy go w całej okazałości), jedynym problemem był mocno rzucający się w oczy green screen w niektórych momentach meczu quidditcha. 

Aktorsko ponownie jest znakomicie. Nie chcę się powtarzać, więc wspomnę tylko o dwóch rolach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Przede wszystkim Julie Walters w roli Molly – jest absolutnie zachwycająca. Dostała może ze trzy sceny, a mimo to udało jej się wydobyć ze swojej roli wszystko, co się dało. Druga najlepsza rola to Kenneth Branagh, który musiał mieć wielką radochę z wcielania się w Lockharta. To była w ogóle bardzo wdzięczna postać do zagrania – choć, z drugiej strony, łatwo było przeszarżować – i Branagh odnalazł się w niej po prostu znakomicie. Reszta obsady ponownie spisuje się doskonale w swoich rolach. Aż żal, że Snape nie miał większej roli w tej części sagi i rola Alana Rickmana ograniczyła się tu jedynie do pogardliwego spoglądania na Pottera i upokorzenia Lockharta w trakcie sceny z Klubem Pojedynków – to drugie było prawdopodobnie najszczęśliwszym momentem w całej nauczycielskiej karierze Snape’a. A właśnie – to wtedy Harry nauczył się swojego ulubionego zaklęcia ofensywnego Expelliarmus. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że to Severus Snape pokazał mu czar, który wielokrotnie uratuje Harry’emu życie. 

Podsumowując zatem – Harry Potter i Komnata Tajemnic to znakomita książka, w moim osobistym rankingu jedna z lepszych (o ile nie najlepsza) części sagi. Jej powiązania z głównym wątkiem bardzo długo pozostawały nieoczywiste, dopiero po wydarzeniach z przedostatniego tomu dowiedzieliśmy się, jak znaczącym artefaktem jest dziennik Toma Riddle’a i jak ważnym osiągnięciem było jego zniszczenie. Powieść wprowadziła również wielu nowych bohaterów (rodzice Rona, Ginny, Lucjusz Malfoy, Korneliusz Knot), nowe elementy mitologii, dostarczyła wielu informacji zarówno o Harrym, jak i Voldemorcie – a poza tym wszystkim jest po prostu znakomicie skonstruowaną fabułą, w której wszystko jest na swoim miejscu, każda strzelba Czechowa wypala dokładnie w tym momencie, w którym powinna, zaś po zakończeniu lektury czytelnik odczuwa satysfakcję.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...