sobota, 22 października 2016

Harry Potter i Czara Ognia

fragment grafiki autorstwa Jonny'ego Duddle, całość tutaj.

Harry Potter i Czara Ognia, czyli ta część, w której seria – przynajmniej według niektórych czytelników – zaczęła się psuć. Oczywiście pisząc „psuć” nie mam na myśli kompletnego zjazdu jakości w dół do poziomu uniemożliwiającego cieszenie się lekturą. W ogóle powinienem w tym miejscu wygłosić jedno oświadczenie – choć w tej blognotce (a i w kolejnych również, pewnie nawet w znacznie większym stopniu) będę niekiedy bardzo mocno krytykował fabułę, zabiegi narracyjne i konstrukcję świata przedstawionego, to w żadnym razie nie oznacza, że którąkolwiek z dalszych powieści uznaję za nieudaną. Wiem, jak dużą wartość emocjonalną ma Harry Potter dla całej rzeszy czytelników i czytelniczek. Domyślam się, że ostra (i, znając mnie, czasami dość złośliwa) krytyka może na poziomie emocjonalnym wzbudzić opór u tych osób, dla których Harry Potter jest jednym z najważniejszych kulturowych doświadczeń. Dlatego pamiętajcie – mimo wszystko uważam sagę jako całość za dzieło ważne, zjawiskowe i godne zapamiętania. Gdyby było inaczej, nie pisałbym dziesięciostronicowych notek analizujących każdy tom oddzielnie.

Przypominam również, że wszelkie poniższe dywagacje są czysto subiektywne (bo oczywiście nie istnieje żaden obiektywizm w analizach literackich, niezależnie od tego, co mogli Wam wmawiać nauczyciele języka polskiego w szkołach) i stanowią jedynie rezultat mojej osobistej percepcji serii powieści o Chłopcu, Który Przeżył. Wiem, że to strasznie asekuranckie z mojej strony pisać o tym cały akapit, ale moje dotychczasowe doświadczenia z polskim fandomem Harry’ego Pottera były… różne, więc na wszelki wypadek chcę wyjaśnić niektóre sprawy już na samym wstępie. Nie jestem żadnym specem od Harry’ego Pottera, nie znam na wylot wszelkich danych z Pottermore, nie wiem nawet, do jakiego domu zapisałby mnie algorytm odpowiadający za internetową wersję Tiary Przydziału (no dobra, to ostatnie akurat wiem – wylądowałbym w Ravenclawie, bogowie uchowajcie), ale swoje teksty staram się pisać w możliwie rzetelny i uczciwy sposób. O czymś zapomniałem..? No tak – notka jest oczywiście maksymalnie spoilerowa, więc jeśli ktoś nie czytał książki Harry Potter i Czara Ognia, powinien w tym miejscu przerwać lekturę i nadrobić tę zaległość. W tekście mogą pojawić się również spoilery z wcześniejszych i późniejszych tomów, więc najlepiej zacząć lekturę dopiero po uprzednim przeczytaniu całej sagi. Nie przedłużając już zatem – przejdźmy do omówienia powieści.

Zaczyna się nietypowo, bo nie od Harry’ego. Do tej pory – nie licząc pierwszego rozdziału Kamienia Filozoficznego – narracja, choć trzecioosobowa, była na stałe przyklejona do głównego bohatera i my, jako czytelniczy, mieliśmy wgląd tylko w jego myśli i jego oczami obserwowaliśmy świat. W początkowych tomach cyklu było to dobrym pomysłem, bo dzięki temu wchodziliśmy w świat czarodziejów razem z Harrym i dowiadywaliśmy się o zasadach rządzących tą rzeczywistością stopniowo, tak jak główny bohater. W czwartej części  autorka mogła pozwolić już sobie na delikatne odejście od tej sztywnej formuły. Co ciekawe, ten rozdział rozgrywa się w świecie niemagicznym i przybliża nam część historii rodziny Voldemorta, a jego głównym bohaterem jest mugol w podeszłym wieku – coś, z czym jeszcze nie mieliśmy do czynienia. W trakcie pierwszej lektury byłem bardzo zaintrygowany takim obrotem spraw i zacząłem nawet zastanawiać się na ile Rowling odejdzie od formuły, którą odtwarzała w poprzednich trzech tomach. 

Moje nadzieje dość szybko się rozwiały, bo zaraz po tym rozdziale wszystko wraca do dobrze znanej normy, ale i tak bardzo lubię otwarcie Czary Ognia. Między innymi dlatego, że niespodziewanie wrzuca czytelnika w nowe środowisko, ale robi to w określonym celu. Po pierwsze – by przybliżyć czytelnikom historię śmierci Riddle’ów i zarazem odsłonić kolejny element układanki, jaką jest historia lorda Voldemorta. Po drugie – by poinformować nas, że owszem, Peter Pettigrew odnalazł swojego dawnego pana i, owszem, pomaga mu w odzyskaniu jego dawnej potęgi. To bardzo dobre wprowadzenie we właściwą opowieść, bo już na samym wstępie mocno podnosi stawkę. Voldemort nie jest już cieniem samego siebie skazanym na wieczną banicję, ma teraz większe pole manewru, z którego skwapliwie korzysta, planując zamach na Harry’ego. Zauważyłem też, że Rowling na moment powraca w tym rozdziale do swojego stylu literackiego z Kamienia Filozoficznego, gdzie wyraźnie inspirowała się dokonaniami Roalda Dahla. 

Drugi rozdział jest już powrotem do dobrze znanego schematu – Harry budzi się ze snu i zaczyna się długa, nudna ekspozycja fabularna kolejnych kluczowych faktów. Rozumiem i doceniam starania autorki, by uczynić Czarę Ognia powieścią możliwie najbardziej zrozumiałą dla osób, które nie miałby styczności z poprzednimi tomami, ale ten zabieg sprawia, że czytelnicy i czytelniczki znające trzy pierwsze książki obrywają skoncentrowaną dawką rzeczy, o których już doskonale wiedzą. Nie jest to oczywiście jakoś szczególnie bolesne, ale po bardzo interesującym otwarciu tego typu segment jest dość brutalnym sprowadzeniem czytelnika na ziemię. Szczególnie, że streszczenie jest strasznie suche – w poprzednim tomie autorka rozwiązała to znacznie lepiej, bo dzięki urodzinowym prezentom od swoich przyjaciół dostaliśmy uwypuklenie relacji Harry’ego z każdym z nich. Tutaj na dobrą sprawę mamy jedynie zasygnalizowanie rozwijania się relacji pomiędzy Syriuszem i Harrym, który pisze list do swojego świeżo poznanego ojca chrzestnego. 

Oczywiście, jako naczelny maruda czepiający się dat muszę wspomnieć o tym, że Rowling znowu oblała matmę. Harry wspomina bowiem, że Dudley wyrzucił przez okno swoje Playstation. Akcja Czary Ognia rozgrywa się w 1994 roku, a ta konkretna scena – latem (dokładna data nieznana). Europejska premiera Playstation odbyła się rok później, we wrześniu 1995 roku (a japońska na początku grudnia 1994). Co ciekawe, w tłumaczeniu nazwa konsoli nie została podana, więc ten błąd umknął polskim czytelnikom. Skoro już o tym mowa, serdecznie ubawił mnie tytuł (fikcyjnej) gry video, w którą zagrywał się kuzyn Harry’ego – Super-Rozwalanka III (w oryginale Mega-Mutilation Part Three). Poważnie, znacie jakąkolwiek grę konsolową, która nazywałaby się w podobny sposób? Za każdym razem gdy ktoś w fikcji wymyśla tytuł gry video, to nazywa się jakoś w stylu Ultra Super Death Gore Fest Chainsawer 3000 albo podobnie, by nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że jest ona festiwalem fruwających flaków i perwersyjnej przemocy, którą rozkoszują się Dudleye tego świata. Ale dość już o tym. Jak wspominałem w poprzedniej notce z tego cyklu, to były czasy, gdy społeczna percepcja gier video wyglądała tak, a nie inaczej, więc znęcanie się z tego powodu nad autorką jest z mojej strony trochę nieuczciwe. 

Na szczęście obowiązkowy fragment ukazujący życie Harry’ego z Dursleyami został skrócony do minimum na rzecz wyprawy na Mistrzostwa Świata w Quidditchu. Na szczęście – ponieważ trzy poprzednie tomy wyczerpały już ten motyw całkowicie i żarty z Dudleya na diecie sprawiają wrażenie wymęczonej powtórki z rozgrywki. Przy czym warto zauważyć, że Harry jest już znacznie pewniejszy w stosunku do wujostwa i pozwala sobie na drobne szantaże, byle tylko sprawy przybrały dla niego korzystniejszy obrót. Świetnie wypadła konfrontacja rodziny Dursleyów z rodziną Weasleyów w trakcie zabierania Harry’ego do nory za pomocą sieci kominków. Choć to trochę naciągane, że po Harry’ego zjawiło się aż czworo osób (Ron, jego tata i bliźniacy), bo nie było ku temu żadnej potrzeby. W dodatku trochę żal było mi Dursleyów – nie, żeby nie zasługiwali swoim zachowaniem na zdemolowanie im salonu i napsucie nerwów, ale w tym konkretnym przypadku zachowywali się, jak na siebie, stosunkowo przyzwoicie, więc odrobinę mi to zazgrzytało. Szczególnie los, który spotkał Dudleya – w tym tomie kuzyn Harry’ego naprawdę niczym nie zasłużył na tak okrutne potraktowanie. Strasznie mi to pachnie podwójnym standardem – Dudley znęcający się nad Harrym jest prezentowany w negatywnym świetle, ale ktoś znęcający się nad Dudleyem (ku wyrażonej jednoznacznie uciesze Harry’ego) jest już znakomitą zabawą? Nie kupuję tego, nawet w kontekście karmicznej sprawiedliwości. Przynajmniej pan Weasley jest poważnie zdenerwowany na swoich synów za ten wybryk, co pokazuje, że jakaś wyraźnie pozytywna postać uznaje to za niewłaściwe zachowanie. 

Generalnie jednak pierwsza część powieści skupia się na Mistrzostwach, dzięki czemu mamy okazję zaobserwować masową imprezę przeznaczoną tylko i wyłącznie dla czarodziei. Daje nam to unikalną szansę na przyjrzenie się wymyślonemu przez Rowling uniwersum z szerszej perspektywy. Dotychczas skupialiśmy się tylko na kulturze czarodziei z Wysp Brytyjskich. Jasne, egzotyczne nazwiska niektórych uczniów sugerują kosmopolityczny charakter Hogwartu (choć to pewnie kwestia, że w szkole uczą się dzieci imigrantów), to jednak do tej pory powieść rozgrywa się w bardzo konkretnym kręgu kulturowym. Sam Hogwart jest przecież wariacją na temat elitarnych brytyjskich uczelni, do których wstęp mają jedynie wyróżnieni. Globalny zasięg Mistrzostw to zatem idealna wymówka na pokazanie, jak magiczna subkultura rozwijała się w innych zakątkach świata. Szkoda tylko, że nie udało jej się uniknąć momentami bardzo silnych stereotypów związanych z różnymi nacjami. Choćby latające dywany używane w krajach Bliskiego Wschodu jako odpowiednik mioteł. Widzicie, latające dywany nam, Europejczykom, kojarzą się z arabskim kręgiem kulturowym, ponieważ ten magiczny artefakt po raz pierwszy pojawił się na kartach Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Problem polega na tym, że Baśnie – co jest stosunkowo mało znanym faktem – są znacznie bardziej popularne na naszym kontynencie, niż na Bliskim Wschodzie i generalnie większy wpływ miały na literaturę europejską, niż arabską (opowieści Szeherezady powszechnie uznawane są tam za dość tanią grafomanię przeznaczoną dla kobiet i dzieci). Nie wspominając już o tym, że europejscy tłumacze na przestrzeni wieków modyfikowali je tak mocno, że trudno myśleć o Baśniach Tysiąca i Jednej Nocy jako o tekście kultury arabskiej. 

Generalnie, jak pokazały ostatnie kontrowersje związane z problematycznym opisaniem przez Rowling historii magii w prekolumbijskiej Ameryce Północnej, autorce Harry’ego Pottera trochę brakuje intuicyjnego wyczucia w tej kwestii i zdarza jej się traktować nie-angielskie postaci w sposób odzwierciedlający powszechne (stereotypowe) opinie o nacjach, z których się wywodzą. Trochę później dostajemy zresztą sceny z uczniami Durmstrangu, którzy z ciekawością przyglądają się złotym talerzom i półmiskom, na których serwowano im posiłki w Hogwarcie – bo, jak wiadomo, dzicy ludzie ze Wschodu jadają palcami z drewnianych półmisków. Nie chcę zrzucać tego na karb postkolonialnej wyższości z jaką Brytyjczycy patrzą na resztę świata (bo robiłbym to samo co Rowling, czyli projektował na cudzoziemców znane mi stereotypy), dlatego napiszę tak – dla mnie to są strasznie słabe zagrania i, moim zdaniem, słusznie budzą niechęć osób wrażliwych na punkcie stereotypowego prezentowania innych grup narodowych i etnicznych. Coś takiego sugeruje albo słaby research (a o to nigdy nie podejrzewałbym tej konkretnej autorki, która w wielu sytuacjach pokazała już, że potrafi solidnie odrobić pracę domową) albo jakieś uprzedzenia. 

Z innych rzeczy – nie kupuję tej radosnej ignorancji pana Weasley w stosunku do mugolskiego świata, co stanowi powracający gag na przestrzeni pierwszych tomów serii. Tutaj Arthur najpierw dziwi się, że poncho nie jest zwyczajnym ubiorem w Wielkiej Brytanii, potem ma problemy z używaniem mugolskich banknotów. W ogóle prezentowana bardzo często przez bardzo wiele postaci ignorancja w stosunku do niemagicznego świata i prawideł nim rządzących wydaje mi się strasznie nieprawdopodobna. Z tego co widzieliśmy, większość czarodziejskich rodzin mieszka nie w magicznych enklawach typu Hogsmeade czy Ulica Pokątna, ale właśnie między mugolami, za sąsiadów mając osoby niemagiczne. A zachowują się, jakby najbardziej podstawowe elementy mugolskiego świata stanowiły dla nich nieodgadnione tajemnice. Przecież nawet Nora, mieszkanie Weasleyów znajduje się – jeśli wierzyć Pottermore – w niewielkiej odległości od miasteczka zamieszkanego zarówno przez mugoli, jak i czarodziei. A utrzymanie istnienia czarodziejskiej enklawy w tajemnicy wymaga od jej członków elementarnej znajomości mugolskiej kultury. Nawet jeśli założymy, że większość magów i magiczek nie zawraca tym sobie głowy – co już wymusza spore zawieszenie niewiary – to przecież Arthur pracuje w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, więc znajomość prawideł niemagicznego świata jest głównym trzonem jego kwalifikacji zawodowych. Widzę dwa wytłumaczenia – albo pan Weasley dostał pracę w tym konkretnym departamencie stosunkowo niedawno albo po prostu jest fatalny w swojej pracy i powinien zająć się czymś innym. Ta pierwsza hipoteza jest zresztą dość naciągana, bo na początku drugiego tomu otrzymujemy informację, że Arthur pracuje w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, więc w Czarze Ognia piastuje to stanowisko od co najmniej dwóch lat. W dodatku running gag z panem Weasley i jego fascynacją mugolskimi sprzętami szybko robi się mało zabawny, bo sprowadza się jedynie do przekręcania nazw. 

Sam finał Mistrzostw nie jest jakoś specjalnie interesujący – to po prostu mecz quidditcha, tyle tylko, że na większą skalę. Nie jestem fanem tych partii książek, które skupiają na quidditchu, bo mecze na ogół nie są w żaden sposób powiązane z fabułą, nie mówią niczego nowego o postaciach, nie są również (dla mnie) interesujące same w sobie – no, może poza tymi przypadkami, gdy Harry’emu coś się w ich trakcie dzieje – a jedynie rozpraszają uwagę i stanowią zapychacz nabijający kolejne strony, czy nawet całe rozdziały. Na szczęście w tym przypadku całość trwa bardzo krótko i szybko przychodzimy do ciekawszych rzeczy. Takich jak grupa śmierciożerców, którzy wszczynają rozróby i zaczynają gnębić jakąś mugolską rodzinę. To jeden z wielu sygnałów, że świat czarodziejów wciąż jeszcze odczuwa rezultat poprzedniej wojny z Voldemortem – cała masa ekstremistów, którzy służyli Czarnemu Panu nie rozpłynęła się przecież w powietrzu razem z nim, a wielu z nich nie poniosło konsekwencji swoich czynów sprzed lat. Niektórzy nadal wyznają idee supremacji czarodziejskiej rasy panów i jej wyższości nad wszystkimi innymi istotami, od mugoli począwszy na skrzatach domowych skończywszy. Skrzaty przywołuję tutaj nie bez powodu, ponieważ właśnie nocne wydarzenia po finale Mistrzostw zapoczątkowały indywidualny wątek Hermiony, czyli walka o emancypację skrzatów domowych. O tym rozpiszę się trochę później, bo cały ten motyw jest – wbrew pozorom – bardzo interesujący.

Podoba mi się fakt, że konstrukcja świata przedstawionego zaczyna obrastać kolejnymi szczegółami komplikującymi i pogłębiającymi magiczne uniwersum. Okazuje się, że w czarodziejskiej społeczności zachodzi wiele procesów znanych nieobcych i mugolom. Choćby Ministerstwo Magii, którego reputacja zostaje nadszarpnięta przez media w osobie wszędobylskiej reporterki Rity Skeeter. Możliwe, że będzie to dla Was pewnym zaskoczeniem, ale strasznie lubię Ritę – w taki sposób, w jaki czasami lubi się niektóre negatywne postaci. Oznacza to, że nie odczuwam do niej sympatii, ale sam pomysł na tę bohaterkę, jej charakter, sposób wyrażania się, rola w historii i fakt, że jest tak niesamowicie, cudownie sassy (szkoda, że nie istnieje żaden dostatecznie dobry polski odpowiednik tego określenia), że jej interakcje z innymi postaciami są tak fajne, a wszystkie sceny z udziałem Rity czyta się z tak dużą przyjemnością. Okazuje się, że media w świecie Harry’ego Pottera pełnią bardzo dużą rolę opiniotwórczą – ten motyw będzie zresztą eksplorowany w kolejnych odsłonach serii, ale warto odnotować, że to właśnie tutaj dostajemy pierwszy silniejszy sygnał odnośnie takiego stanu rzeczy. Eksplorowany zresztą w całej książce, gdy Rita kolejnymi artykułami manipuluje opinią publiczną wedle własnego kaprysu. 

Cały motyw Turnieju Trójmagicznego to temat na oddzielny akapit (albo i sześć). Z jednej strony to fajny zabieg pogłębiający mitologię świata przedstawionego, urozmaicający zwyczajowy schemat, pozwalający na wprowadzenie do historii nowych postaci spoza Hogwartu, zaaranżowanie nowych sytuacji… i to się, przynajmniej po części, udało. To znaczy, tak, cały wątek Turnieju jest ciekawy, wyznacza Czarze Ognia nieco inny rytm, niż miały poprzednie powieści (to dobrze), daje okazje na poszerzenie imaginarium na przykład o rasę trytonów czy inne szkoły magii (to też dobrze), ale sam sposób inkorporowania go do fabuły wypada tak sobie (to… tak sobie). Chodzi mi oczywiście o fakt, że tytułowa Czara Ognia, wbrew wszelkim regułom, wypluwa nazwisko Harry’ego Pottera, uruchamiając tym samym jego główny wątek w tej historii. Początkowo uznawałem to za bardzo, ale to bardzo naciągane. Dziś, przy powtórnej lekturze uważam, że jest to „tylko” bardzo naciągane (z jednym bardzo). Bo niby można wytłumaczyć wszystkie wątpliwości jakimiś niedopowiedzianymi w samym tekście obostrzeniami dotyczącymi Czary… ale ja strasznie nie lubię takiego usprawiedliwiania fabularnych dziur rzeczami, które nie są choćby lekko zasygnalizowane. 

Najbardziej rzuca się w oczy cały ten fakt magicznego kontraktu, którym Czara wiąże każdą osobę, która wrzuci do niej swoje nazwisko. Nie wiemy czym grozi złamanie tego kontraktu (popularna hipoteza twierdzi, że permanentną utratą mocy magicznych, ale to czysty fanon), jednak sam fakt, że można wrobić kogoś w jego podpisanie czyni tytułowy artefakt nie dość, że bezużytecznym, to na dodatek jeszcze poważnie niebezpiecznym. Udowodnienie, że Harry tego nie zrobił – za pomocą eliksiru prawdy albo myślodsiewni – byłoby trywialne. W dodatku przed ceremonią wyłonienia reprezentantów szkół kilkukrotnie wspomniane było, że organizatorzy wprowadzili masę zabezpieczeń, by Turniej był możliwie najbezpieczniejszy dla uczestników, a Dumbledore na pewno przewidział, że ktoś będzie próbował oszukać Czarę, więc niesprawdzenie wszystkiego jeszcze raz tuż przed ceremonią wydaje mi się mało prawdopodobne. Poza tym, skoro konsekwencje wykorzystania Czary są tak ostateczne i nieodwracalne, to może należało wykorzystać inny artefakt do wyłonienia czempionów szkół? Taki, który nie wiąże ich jakimiś przerażającymi kontraktami, których nie mogą złamać pod groźbą losu straszliwszego od śmierci? Czepiam się, ale trochę bez przekonania, bo wszystko oczywiście można wytłumaczyć arbitralnymi zasadami działania magii, jednak w tym konkretnym przypadku magia została wykorzystana w najgorszy możliwy sposób – jako wygodny fabularny wytrych usprawiedliwiający sytuację, do której zdrowy rozsądek nigdy by nie dopuścił. Dla mnie to istotna wada konstrukcyjna opowieści. Oczywiście nie tak duża jak ta druga wada. Domyślacie się pewnie o czym piszę.

Plan Voldemorta, oczywiście. Internetowy portal satyryczny Dorkly opublikował jakiś czas temu serię humorystycznych komiksów o Kevinie, asystencie Sami-Wiecie-Kogo. Źródłem humoru było tam wytykanie idiotyzmów popełnianych przez Czarnego Pana, który – gdyby wykazał choćby minimum intelektu i pomysłowości – miałby w Harry’ego garści właściwie bez większego wysiłku. Komiksy o Kevinie są bardzo zabawne, ale oprócz tego, że śmieszą, wyjątkowo perfidnie nabijają się z pokrętnych konstrukcji fabularnych wymyślanych przez Rowling. I niestety mają w tym sporo racji. Przyjrzyjmy się bowiem intrydze, którą skonstruował lokalny mistrz zła. Po pierwsze – całą robotę musi odwalić Barty Crouch Młodszy, człowiek, który spędził rok w Azkabanie, a potem przez wiele lat więziony był przez własnego ojca, co oznacza, że biedak raczej nie był ostoją stabilności psychicznej. Po drugie – plan zakładał napaść, porwanie, przetrzymywanie i długotrwałe podszywanie się pod stosunkowo znaną w magicznej społeczności postać, która znajduje się pod ciągłą, nieoficjalną obserwacją swoich przyjaciół z Ministerstwa Magii. Po trzecie – Barty musiał spędzić niemal cały rok w otoczeniu bystrych, utalentowanych magów, wśród których znajdowało się wiele ludzi znających osobę, pod którą się podszywał, więc ryzyko dekonspiracji było bardzo wysokie. Po czwarte – plan wymagał poważnej modyfikacji dwóch niezwykle silnie strzeżonych obiektów magicznych (Czary Ognia i Pucharu Trójmagicznego). Po piąte – należało upewnić się, że Harry dotrwa do końca Turnieju, nie odniesie wykluczającej go z udziału kontuzji, nie umrze i na dodatek dotrze do Pucharu pierwszy. 

Strasznie dużo roboty, prawda? W dodatku ryzyko, że któraś część planu się nie powiedzie było olbrzymie i tylko imperatyw narracyjny sprawił, że ostatecznie niemal wszystko potoczyło się pomyślnie dla Voldemorta. A przecież dało się to załatwić o wiele prościej. Jak? Choćby podrzucając Harry’emu jakiś inny przedmiot zmieniony w świstoklik. A jeśli to nie było możliwe – to czemu Barty po prostu nie odurzył Harry’ego, nie wrzucił go do swojego większego od wewnątrz kufra, w którym przetrzymywał prawdziwego Moody’ego i nie dał drapaka z Hogwartu na przykład na miotle albo za pomocą sieci kominków (która działa w Hogwarcie, bo za jej pośrednictwem Syriusz skontaktował się z Harrym)? Zanim ktokolwiek by się zorientował, minęłoby jakieś pół dnia, może więcej – dość czasu, by przeprowadzić ceremonię odzyskania ciała Czarnego Pana i uśmiercić Pottera. Młodemu Crouchowi udało się przecież zdobyć zaufanie Harry’ego, w dodatku obaj co najmniej trzy razy przebywali ze sobą sam na sam. Przy powtórnej lekturze, znając już wszystkie fabularne zwroty i plan Voldemorta wydaje się to boleśnie oczywiste – struktura fabularna wyraźnie zdominowała logikę świata przedstawionego. Kevin byłby popadł w depresję. 

Szkoda, naprawdę szkoda – pierwsze trzy tomy miały bardzo misterne, przemyślane od początku do końca intrygi, których konsekwencje nie poddają w wątpliwość zdrowego rozsądku i nie obrażają inteligencji czytelnika. Na ich tle Czara Ognia wypada strasznie rozczarowująco. Oczywiście, przy pierwszym czytaniu, nie znając prawdziwej tożsamości Moody’ego nie zwracamy na to uwagi, a gdy sprawa wyjaśnia się w finale mamy wiele znacznie ciekawszych rzeczy, by zawracać sobie tym głowę… problem polega jednak na tym, że wszystkie dotychczasowe powieści z cyklu znakomicie nadawały się do powtórnej lektury. Niczym dobre kryminały, można było czytać je co najmniej dwukrotnie – pierwszy raz po to, by poznać fabułę i dowiedzieć się, w jaki sposób opowieść została rozwiązana i „kto zabił”, a drugi raz po to, by wyłapać wszystkie subtelne wskazówki sygnalizujące konkluzję intrygi. W Czarze Ognia powtórna lektura zamiast podwajać przyjemność, obniża ją, bo widzimy oczywiste niedorzeczności związane z planem Voldemorta. Jasne, nadal można to kupić i cieszyć się fabułą jako taką, ale dla mnie to pierwszy duży krok w tył w stosunku do poprzednich książek z serii. Co gorsza, będzie jeszcze gorzej. Dużo gorzej. 

Dla równowagi – autorka bardzo porządnie podchodzi do komponowania świata przedstawionego i wzbogacania go o nowe elementy, szczególnie te, które będą miały potem fabularne znaczenie. Świstoklik, którym bohaterowie docierają na Mistrzostwa został przedstawiony czytelnikom odpowiednio wcześniej właśnie po to, by zwrot fabularny z Pucharem był czytelny i zrozumiały od razu, bez spowalniających akcji tłumaczeń. To samo z Zaklęciami Niewybaczalnymi, o których dowiadujemy się na długo zanim Voldemort użyje ich na Harrym. Scena, w której przedstawiono nam i dokładnie omówiono Zaklęcia Niewybaczalne służyła, oprócz tego, czemuś innemu – przedstawieniu postaci Szalonookiego Moody’ego (a raczej – Barty’ego, który podszywał się wówczas pod emerytowanego aurora). Podobnie rzecz ma się z komunikacją międzykominkową za pomocą Proszku Fiuu, z której Syriusz skorzystał, by porozmawiać z Harrym. Wiedzieliśmy wprawdzie, że sieć kominków służy do podróżowania, ale to, iż po wsadzeniu samej głowy można używać jej jako wideofonu jest przecież nowością. Tego rodzaju łączenie ekspozycji i ujawnianie kluczowych elementów fabuły to dowód naprawdę sprawnego pisarskiego pióra. Warto chwalić za to Rowling, bo wielu pisarzy kompletnie z tym sobie nie radzi. Generalnie ogólna konstrukcja tej powieści jest równie dobra, co poprzednich – dostajemy solidny kawałek fabuły z wątkami, które płynnie przeplatają się i zazębiają, kilka fałszywych tropów (choćby wątek bliźniaków mających jakiś sekret, który ostatecznie okazuje się być trywialny czy wszystkowiedzącej Rity, która okazuje się animagiem), rozbudowę świata przedstawionego chyba w największym dotychczas stopniu… gdyby tylko te najważniejsze zwroty akcji były nieco bardziej przemyślane, Czara Ognia byłaby lepszą powieścią. Nie jakoś znacznie lepszą – bo, mimo wszystko, wciąż uznaję ją za udaną książkę – ale mniej naciąganą. 

Harry przechodzi w tym tomie długą i ważną dla rozwoju jego postaci drogę. Przede wszystkim – Turniej Trójmagiczny był dla niego okazją, by zaprawić się w boju, poznać nowe zaklęcia i stanąć naprzeciw nowym wyzwaniom, zaprojektowanym dla osób bardziej od niego doświadczonych. W Więźniu Azkabanu widzieliśmy już, że jeśli Harry’emu zależy na nauczeniu się jakiegoś, nawet trudnego, zaklęcia, to jego determinacja mu to umożliwi. Tym razem mamy do czynienia z nieco innym przypadkiem – chłopak nie planował brania udziału w Turnieju, więc musi bardzo szybko nadrabiać zaległości, by być w stanie konkurować ze starszymi i bardziej doświadczonymi uczniami. Ironią losu jest fakt, że dzięki diabolicznemu planowi Voldemorta Harry przeszedł wyśmienity trening przygotowujący go do walki z Mrocznym Panem. Osobowościowo nie dostajemy prawie niczego nowego - mamy potwierdzenie, że dla Harry’ego przyjaciele są ważni (pojednał się z Ronem po ich kłótni, pocieszał Hagrida gdy opinia publiczna dowiedziała się, że jest półolbrzymem), że jest uczciwy (zdradził Cedrikowi, że pierwszym zadaniem będzie minięcie smoków, bo jako jedyny z uczestników nie był tego świadom) i odważny (jego zachowanie w finale powieści, w trakcie konfrontacji z odrodzonym Voldemortem) oraz że ma skłonności do bohaterskich, acz nieprzemyślanych działań (drugie zadanie Turnieju). Jedyną nowością jest w zasadzie tylko wątek romantyczny – Harry doświadcza pierwszego młodzieńczego zadurzenia w Cho Chang i przeżywa związane z tym porywy serca. 

Hermiona i jej „wszawy” wątek to temat tyleż ciekawy, co konfundujący. Dziewczyna usiłuje zaprowadzić coś na kształt rewolucji proletariackiej skrzatów domowych… problem polega jednak na tym, że robi to w sposób mało przemyślany, bo zamiast najpierw porozmawiać ze skrzatami i zapytać w jaki sposób może im pomóc, ona zakłada ruch społeczny wśród uczniów Hogwartu. Ruch, który cieszy się zerową popularnością, bo żaden inny uczeń nie zapisuje się do niego, skazując całą tę inicjatywę na śmieszność. Strasznie dezorientuje mnie ten wątek, przede wszystkim z tego powodu, iż nie rozumiem, czemu ma on służyć – pojawia się na początku powieści około połowy znika, nie doczekując się należytej konkluzji, bo za taką nie można uznać wizyty głównych bohaterów w kuchni. Mam z tym kilka problemów. 

Pierwszym z nich jest samo wprowadzenie skrzatów domowych do uniwersum. Pierwszego przedstawiciela tego gatunku, Zgredka, poznaliśmy już w drugim tomie cyklu i do tej pory był on jedynym skrzatem domowym, jakiego mieliśmy okazję obserwować. Jego rola w kreacji świata przedstawionego była oczywista – pokazanie deprawacji rodziny Malfoyów i sposobu, w jaki traktują oni słabszych od siebie. Zgredek marzył o wolności i tę wolność uzyskał dzięki Harry’emu, zatem logiczną konkluzją było, iż skrzaty domowe naturalnie dążą do emancypacji, a wysługiwanie się nimi jest generalnie złe. Zmieniło się to w niniejszym tomie, w którym poznaliśmy więcej przedstawicieli i przedstawicielek tego gatunku – okazało się, że Zgredek jest wyjątkiem, a przeważająca większość skrzatów znajduje satysfakcję i życiowe spełnienie w niewolniczej pracy dla magów. I tu pojawiają się moje wątpliwości – czemu miało służyć takie zagranie? 

Widzicie – Hermiona ma rację. Jasne, za rozwiązanie etycznego problemu zniewolenia skrzatów zabiera się w sposób nieporadny i budzący śmiech… ale to bynajmniej nie oznacza, że sam problem nie istnieje. Etycznie bowiem wykorzystywanie czyjejś słabości dla odniesienia osobistych korzyści jest niedopuszczalne, a to właśnie robią magowie korzystając z uległej natury skrzatów. Natury, która niemal na pewno nie jest ich przyrodzoną rolą, tylko rolą społeczną, wdrukowaną na przestrzeni wieków przez rasę panów. W kolejnych tomach sagi dostajemy bardzo silne implikacje, że czarodzieje uznają się za naturalnie lepszych od wszystkich innych istot rozumnych, także tych magicznych, stąd bierze się dyskryminacja goblinów, skrzatów, centaurów i tak dalej. Nie miałbym z tym takiego problemu, gdyby nie fakt, iż wszystkie działania Hermiony prezentowane są jako absurdalne, oderwane od rzeczywistości, warte jedynie śmiechu i zbywane argumentem „one to lubią”, za czym nigdy nie idzie kontestacja czemu tak jest i czy aby na pewno to prawidłowa postawa wobec rozumnych istot posiadających swoją podmiotowość. Wszystkie znane nam z imienia skrzaty domowe doświadczały przemocy ze strony swoich właścicieli i było to oczywiście potępione… tyle tylko, że morałem tego wątku jest coś w stylu „bądź dobry dla swoich niewolników, a oni odwdzięczą się za to lojalnością i przywiązaniem”, który – musicie przyznać – jest mocno problematyczny jeśli spróbujemy przełożyć go na postawy z realnego świata. Dziwi mnie, że Harry, który w dzieciństwie również był zmuszany do wykonywania wielu prac domowych dla Dursleyów nie wykazał więcej zrozumienia dla tej sytuacji. W następnych notkach przyjrzę się temu tematowi uważniej przy okazji opisywania wątku Stworka, ale już teraz chciałbym zasygnalizować ten konkretny problem. 

W poprzedniej notce narzekałem, że Ron ma bardzo niewielką rolę w fabule i jego postać nie rozwija się w żadnym interesującym (ani właściwie jakimkolwiek) kierunku. W Czarze Ognia to się zmienia… ale tylko trochę. Mam tu na myśli oczywiście sytuację ze środkowych partii powieści, gdy Ron przestaje odzywać się do Harry’ego po ceremonii wyłonienia uczestników w Turnieju. To dość zrozumiały motyw – Ron, który przywykł do życia w cieniu swoich starszych braci, przyjaźni się z legendarnym Chłopcem, Który Przeżył i, siłą rzeczy, również jest przez niego przyćmiewany. Sytuacja, w której Harry, jako niespodziewany czempion Hogwartu, ponownie jest w centrum uwagi, była dla Rona przysłowiową słomką, która powaliła wielbłąda. Należy w tym miejscu raz jeszcze przypomnieć, że – niezależnie od tego, jaki obraz tej postaci wykreowały filmy – książkowy Ron nie jest nieudacznikiem. Przeciwnie, do czasu Czary Ognia kilkakrotnie miał swój udział w powstrzymaniu Voldemorta, jego cięty język i złośliwe usposobienie są dowodem, że chłopak jest inteligentny, jego umiejętności szachowe są sporo powyżej średniej, a drobne sugestie rzucane tu i ówdzie (choć głównie w dalszych tomach) wskazują na to, że chłopak jest również stosunkowo atrakcyjny fizycznie. Tymczasem przez całe swoje życie jest przyćmiewany, nawet przez rodzinę i swoich najlepszych przyjaciół – wybitnie uzdolnioną intelektualnie Hermionę i „cudownego chłopca” Harry’ego. Jasne, zareagował w sposób irracjonalny i trochę samolubny – ale jego reakcja jest czymś logicznie wynikającym z charakteru tej postaci. Podobnie jak to, że w końcu schował dumę do kieszeni i pojednał się z Harrym, ratując ich przyjaźń i czyniąc ją jeszcze silniejszą – bo taką, która przetrwała kryzys. 

Skoro zatem jest tak dobrze, to skąd to moje „trochę”? Ponieważ to wszystko mieliśmy już w pierwszym tomie cyklu – no, może z wyjątkiem kłótni. Wątek Rona w Czarze Ognia nie mówi nam o tej postaci niczego nowego – wszystko to wiemy już z poprzednich odsłon cyklu, a sam temat również nie jest potraktowany w sposób, który dawałby nam jakiś szerszy obraz sytuacji. W dodatku ten wątek kończy się bez wyraźnej konkluzji – nie wiemy czemu Ron zdecydował się nagle pogodzić z Harrym po pierwszym zadaniu Turnieju, szczególnie, że ich wcześniejsza rozmowa zapowiadała raczej, że ich stosunki pogorszą się jeszcze bardziej. Może uznał, że ich przyjaźń jest dla niego ważniejsza gdy zobaczył, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się Harry, może to Hermiona przekonała go w końcu do zmiany zdania – ale to jedynie przypuszczenia, niepotwierdzone w tekście. To sprawia, że rozwój postaci Rona w Czarze Ognia ponownie ma więcej plusów ujemnych, niż dodatnich.

Dla porównania – w Więźniu Azkabanu Hermiona ma własny wątek, w którym uczy się, żeby nie przeceniać własnych możliwości. W tym tomie poznajemy kolejny aspekt jej osobowości – wysoko rozwinięte poczucie społecznej sprawiedliwości. Ron natomiast cały czas „obrabiany” jest w jednym wymiarze swojej charakteryzacji – niskiego poczucia własnej wartości. Jasne, od czasu do czasu dostajemy drobniejsze informacje pogłębiające tę postać, ale na tle Harry’ego i Hermiony właściwie do samego końca cyklu Ron pozostaje mało rozbudowaną postacią. Szkoda, bo przy odrobinie dobrej woli dałoby się wycisnąć z tego bohatera sporo więcej. Przykład? Mała, zajmująca zaledwie kilka akapitów scena, gdy – po lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami – Ron dowiaduje się, że złoto leprokonusów jest fałszywe, więc wciąż jest winien Harry’emu pieniądze, które pożyczył od niego na Mistrzostwach. Harry – który posiada małą fortunę – przyznaje, że nawet nie zauważył, że oddane mu złoto zniknęło. Dla Rona, który wychował się w skromnie żyjącej rodzinie coś takiego jest nie do pomyślenia. Powraca wątek wstydu motywowanego niezamożnością… ale natychmiast zostaje ucięty i autorka nie podejmuje go już w tym tomie (ani pewnie w całym cyklu, o ile dobrze pamiętam), choć to przecież ważna i niełatwa sprawa, która mogłaby pogłębić charakteryzację tego bohatera. 

Tym bardziej, że w porównaniu z Ronem nawet Hagrid jest bardziej wielowymiarową postacią. W tym tomie gajowy Hogwartu zakochuje się z innej półolbrzymce, madame Maxime, z którą łączy go nie do końca ludzkie pochodzenie, ale dzieli… no cóż, właściwie wszystko. W ogóle aż do tego momentu nie zwracałem uwagi na to, jak samotną osobą jest Hagrid – większość swoich przyjaciół stracił na pierwszej wojnie z Voldemortem, jego matka odeszła, a ojciec umarł wiele lat temu, on sam mieszka w chatce na skraju lasu, właściwie zepchnięty poza nawias czarodziejskiej społeczności. Jego relacja z Dumbledorem, choć oparta na obustronnym szacunku, nie kwalifikuje się moim zdaniem jako przyjaźń, a przynajmniej – nie ten typ przyjaźni, który zapewniałby Hagridowi emocjonalny komfort i poczucie bliskości z inną osobą. Dopiero Harry, Ron i Hermiona naprawdę zaprzyjaźnili się z Hagridem, zyskał on bardziej, nazwijmy to, symetryczne więzi społeczne. Jednak troje dzieci z oczywistych względów nie mogło zaspokoić wszystkich emocjonalnych potrzeb dorosłego mężczyzny, nic więc dziwnego, że Hagrid, po spotkaniu – może po raz pierwszy w życiu – kogoś takiego jak on, zaczął dążyć do nawiązania bliższej relacji. Co było trudne, bo – jak już wspomniałem – on i madame Maxime różnili się wszystkim, od pozycji społecznej począwszy, na stosunku do własnej odmienności skończywszy. 

Jak tak teraz o tym myślę, to Rowling w Czarze Ognia bardzo wiele miejsca poświęciła opisaniu, w jaki sposób ludzcy magowie odnoszą się do innych rozumnych istot czarodziejskich. Oprócz wątku skrzatów domowych dostajemy również ujawnienie mieszanego pochodzenia Hagrida (i reakcję na ten fakt zarówno samego zainteresowanego, jak i społeczności), padło też kilka wzmianek o goblinach. Widać było, że autorka już w tym momencie buduje solidne fundamenty pod dalszy rozwój sytuacji – choć sposób, w jaki ostatecznie wykorzystała tę podbudowę nie był porażająco efektowny, ale o tym opowiem kiedy indziej. Generalnie bardzo podoba mi się, że Rowling nie zapomina o postaciach, które wymyśliła na potrzeby poprzednich tomów – nie tylko Hagrid, ale również Jęcząca Marta, Colin, Zgredek i parę innych osób przewija się przez wydarzenia Czary Ognia, nawet jeśli nie odgrywają oni jakiejś znaczącej roli, to jednak gdzieś tam są. To bardzo dobry sposób na budowanie spójnego, wiarygodnego świata przedstawionego, w którym ludzie (i nieludzie) nie znikają po wzięciu udziału w określonych wydarzeniach, tylko wciąż egzystują na obrzeżach aktualnie opowiadanej historii. A, i byłbym zapomniał – w tym tomie debiutuje myślodsiewnia, niesamowicie poręczne narzędzie fabularne umożliwiające przedstawianie retrospekcji w bardzo ciekawy, nietypowy sposób. Narzędzie, które przyda się jeszcze wielokrotnie. W ogóle Rowling z jednej strony bardzo dba o to, by odpowiednie rzeczy zasygnalizować lub wyeksponować z odpowiednim wyprzedzeniem, z drugiej jednak – bardzo często po prostu wrzuca do układanki nowe elementy nie bacząc na to, jak w ich świetle będzie wyglądała sytuacja z poprzednich części. Nawet sama myślodsiewnia mogłaby pomóc w oczyszczeniu z zarzutów Syriusza w poprzednim tomie. To drażni, bo przecież w wielu innych przypadkach widzimy, że autorka potrafi stworzyć przemyślaną od początku do końca, konsekwentnie prowadzoną historię. 

Choć nie zwróciłem na to uwagi przy pierwszej lekturze, Czara Ognia zawiera w sobie bardzo przejmujący, „życiowy” wątek obyczajowy – historię rodziny Crouchów. Mamy ojca, który z powodu niepohamowanej ambicji i żądzy władzy zaniedbuje rodzinę, mamy wyrodnego syna, który dołącza do grupy ekstremistów w desperackiej nadziei, że przynajmniej tym sposobem w końcu zwróci na siebie uwagę wiecznie nieobecnego rodziciela, mamy też kochającą matkę, która poświęciła własne życie, by wyciągnąć z więzienia swojego pierworodnego. Choć nie poświęcono mu wiele miejsca, to przecież wydarzenia tego wątku napędzają sporą część fabuły – ale też sam w sobie jest interesujący (choć raczej dla dorosłego czytelnika, niż młodego), bo to trochę opowieść o tym, skąd może wziąć się ekstremizm. Zaniedbanie rodzicielskie jest w cyklu Harry Potter bardzo silnie eksploatowanym wątkiem, ale za każdym razem jest to robione trochę inaczej. W tym wypadku widzimy, że brak miłości rodzicielskiej może doprowadzić do szukania bliskości gdzie indziej – choćby w skrajnej ideologicznie grupie silnie afirmującej czystość krwi i doskonałość wynikającą ze statusu. Barty Crouch Jr. to właśnie taki przypadek doprowadzony do ekstremum – to właśnie czyni go interesującą postacią. Strasznie mi się to podoba, bo pokazuje, jak nieoczywiste mogą być powody popadania w skrajności ideologiczne – do tego niekoniecznie trzeba być pozbawionym ludzkich uczuć monstrum, wystarczy, że jest się odrzuconym, niezrozumianym i zranionym. Szczególnie, że – na co zwróciłem uwagę dopiero teraz – nie zostało sprecyzowane, czy Barty Junior istotnie brał udział w torturowaniu Longbottomów, o co był oskarżony i za co wtrącono go do więzienia. Możliwe zatem, że nie był ekstremistą w chwili, gdy wylądował w Azkabanie – ale z pewnością został nim w późniejszych czasach. Czyni to jego historię, o ile to możliwe, jeszcze bardziej tragiczną. 

Zatrzymajmy się jeszcze przy finałowej scenie konfrontacji Harry’ego z odrodzonym Voldemortem, bo to jeden z kluczowych momentów całego cyklu. Przede wszystkim – ginie Cedrik. Jasne, wcześniej mieliśmy już do czynienia ze śmiercią choćby profesora Quirrella, ale… pamiętacie, jak w notce o Komnacie Tajemnic zwracałem uwagę na to, że bazyliszkowi nie udało się zabić ani jednego ucznia? Do tej pory, choć niejednokrotnie gra toczyła się o bardzo wysoką stawkę, a bohaterom groziło niebezpieczeństwo, ostatecznie nikomu nie działo się nic nieodwracalnego. Śmierć Cedrika to punkt zwrotny pokazujący, że żarty się skończyły, że od tego momentu nikt nie może czuć się już bezpiecznie. To nie jest jakiś przypadkowy zgon postaci, nad którym możemy przejść do porządku dziennego – Cedrik był uczniem, młodym człowiekiem mającym przed sobą całe życie, był utalentowany, pracowity i lojalny (cechy, jakimi winien charakteryzować się każdy Puchon), traktował Harry’ego z szacunkiem (a pamiętajmy, że był od niego o trzy lata starszy) i miał dostatecznie wiele pozytywnych momentów, by czytelnik mógł z nim sympatyzować. Jasne, nie był esencjonalną postacią, ale też nie taka była jego rola. 

Sam rytuał odrodzenia był pełen napięcia – tak, jak powinien wyglądać czarnoksięski rytuał. Mamy więc profanacje zwłok, samookaleczenie, upuszczenie krwi, aż w końcu przerażający rezultat. Do dziś pamiętam kontrowersje związane z tą sceną (pieprzu dodawał fakt, że w polskim wydaniu większość tego rytuału została opisana na stronie 666, co dla środowisk okołokościelnych było oczywiście równoznaczne z przyznaniem się autorki do bycia satanistką), a i dziś, czytana po wielu latach, robi bardzo przejmujące wrażenie. Szkoda tylko, że zaraz po tym, jak Voldemort odzyskał ludzką postać zaczyna robić to, co zwykle robi każdy sztampowy złoczyńca – gada. I gada, i gada, i gada… jasne, część tej jego trwającej kilka długich stron paplaniny ma znaczenie fabularne – ujawnione zostaje mieszane pochodzenie Czarnego Pana, historia jego życia i tak dalej. Problem polega na tym, że strasznie rozbraja to napięcie tak pięknie wybudowane w poprzednich scenach. 

Voldemort wypada trochę operetkowo, z całym tym swoim „pokłoń się śmierci, Harry”. W dodatku osiąga niemal bondowski poziom głupoty – zamiast bezceremonialnie zatłuc Harry’ego na śmierć jakimś kawałkiem nagrobka, Czarny Pan rozwiązuje go, wciska mu różdżkę w dłoń i zamierza przeprowadzić parodię pojedynku, z której Harry oczywiście nie ma najmniejszych szans ujść z życiem… Tak samo, jak nie miał szans ujść z życiem czternaście lat temu. Można by pomyśleć, że Voldemort nie popełni drugi raz tego samego błędu, ale nie – chwilę po odzyskaniu pełni mocy gość podejmuje niepotrzebne ryzyko… w zasadzie nie wiadomo w jakim celu. Gdyby zabił go bezceremonialnie, pokazałby śmierciożercom, że Harry nie jest żadnym cudownym chłopcem, tylko dzieciakiem, któremu się poszczęściło. Dając mu różdżkę i stając z nim do pojedynku sprawia, że w oczach swoich podwładnych stawia go na równi z samym sobą. Doprawdy, tak pięknie budowany finał powieści jest zepsuty przez samego Czarnego Pana, którego po czymś takim trudno traktować inaczej, niż sztampowego Mistrza Zła. Nawet w dzieciństwie uznawałem Voldemorta za mało interesującą postać. 

Ostatecznie jednak powieść kończy się w bardzo ciekawy sposób, który otwiera drogę do zupełnie nowych, interesujących sytuacji. Ostatni rozdział Czary Ognia nosi nawet tytuł Początek – jest to bowiem otwarcie zupełnie nowego etapu historii. Voldemort powrócił w pełni sił, Knot wypiera fakt, że magiczny światek czeka teraz kolejna wojna, Harry został poorany psychicznie, a Dumbledore na własną rękę organizuje ruch oporu. Wszystkie te wątki doczekają się rozwinięcia w kolejnej książce z serii, ale miło że autorka już teraz sygnalizuje, w którą stronę potoczy się historia. Ach, i jeszcze jedno – szalenie krótka wzmianka o tym, że Harry zauważył w oczach Dumbledore’a iskierkę tryumfu na wieść o tym, że Voldemort użył krwi młodego Pottera do odzyskania sił witalnych. Już na tym etapie dyrektor Hogwartu wiedział, w jaki sposób można to wykorzystać, by pokonać Czarnego Pana – a Rowling udowodniła, że dokładnie zaplanowała finał cyklu na długo przed jego napisaniem. Kłaniam się w pas. 

Porozmawiajmy o filmie. Zabawnym jest fakt, że jeszcze nigdy do tej pory nie widziałem ekranizacji Czary Ognia – obejrzenie kinowej wersji cyklu o Harrym Potterze odkładałem w nieskończoność, aż w końcu zdecydowałem się na napisanie tego cyklu i uznałem, że podchodzenie do kolejnych filmów na świeżo po przeczytaniu książek będzie interesującym doświadczeniem. Zresztą, dobrze się stało, bo gdybym Czarę Ognia obejrzał w czasie premiery, pewnie przez pół seansu siedziałbym z założonymi rękami i naburmuszoną miną i narzekał, że w książce było zupełnie inaczej. Bo było – kinowa wersja tej opowieści bardzo różni się od oryginału. 

Pierwszy akt filmu jest strasznie szybki – widz wręcz zarzucony jest masą nowych informacji, a wydarzenia z pierwszych dwustu stron książki skompresowano do niemal teledyskowych dwudziestu minut. Nie ma w tym oczywiście niczego złego, a natura opowieści z Czary Ognia mocno utrudnia jakieś bardziej radykalne cięcia, ale przez to początek filmu wydaje się odrobinę chaotyczny – trochę trudno jest przyswoić wszystkie informacje kluczowe dla zrozumienia dalszej fabuły, szczególnie jeśli nie znało się książki. I tak uproszczono dużo rzeczy – wycięto postać Bagmana, pominięto cały mecz na mistrzostwach (widzimy tylko otwarcie, a szkoda, bo na wielkim ekranie byłoby to pewnie niesamowite), wyrzucono Mrużkę oraz kilka mniej ważnych postaci, scen i wątków. 

Później robi się już lepiej… ale tylko odrobinę lepiej, bo film cierpi na bardzo upierdliwy montaż – w trakcie seansu czułem się, jakby ktoś powycinał część ważniejszych scen. Niepokazanie mieczu na Mistrzostwach to tylko jeden z kilku przykładów, ale zdecydowanie najboleśniejszy – szczególnie, że dostaliśmy długą scenę z tańcem na balu. Ona weszła do filmu, a największe czarodziejskie widowisko rozrywkowe w całej serii książek nie? Jakby tego było mało, w filmie znalazło się kilka scen, których nie było w książce, a które w żaden sposób nie dodały niczego do fabuły. Chociażby lekcja tańca, która tylko niepotrzebnie zajmuje czas. Rozumiem, że sceny pomiędzy dynamicznymi etapami Turnieju Trójmagicznego musiały być równoważone bardziej statycznymi momentami, ale dało się przecież zrobić do lepiej, za pomocą scen, które realnie wnoszą coś do opowiadanej historii. 

Najbardziej wkurzyło mnie zdewastowanie wątku Crouchów, który z tragicznego dramatu rodzinnego zmienił się w bardzo płaską historyjkę o wyrodnym synu. W ogóle w filmie pojawia się mnóstwo mniej lub bardziej znaczących wątków z książki, ale nie łączą się one w jedną, spójną całość (poważnie, po co w tym filmie Rita?), różne rzeczy po prostu dzieją się obok siebie, a ich wzajemne powiązania są niejasne i iluzoryczne. Niektóre wydarzenia są przedstawione z nieprecyzyjny sposób (los Croucha seniora na przykład), co tylko pogłębia uczucie chaosu. Jasne, dla kogoś, kto zna literacki pierwowzór filmu nie będzie to jakimś ogromnym problemem, bo wszelkie dziury fabularne połata sobie we własnym zakresie, ale osoba, która książki nie zna prawdopodobnie zupełnie się pogubi. 

Nie jestem pewien czy odpowiada mi nowa interpretacja postaci Dumbledre’a, który poprzednio był znacznie mniej ekspresyjny i znacznie bardziej powściągliwy. W poprzednim filmie, gdy nieodżałowanego Richarda Harrisa zastąpił Michael Gambon, było to znacznie mniej odczuwalne – tutaj Dumbledore to niemal zupełnie inna postać. Najlepszym zwizualizowaniem tego problemu jest chyba słynna już scena „DID YAH PUT YAH NAME IN DA GOBLET OF FIYAH!?” rozegrana w skrajnie odmienny sposób, niż miało to miejsce w książce (w której narracja wyraźnie zaznaczyła, że Albus zachował całkowity spokój). A scena z Jęczącą Martą w łazience prefektów była po prostu niekomfortowa do oglądania. Jasne, Marta w książce też zachowywała się trochę niesmacznie, ale w filmie podkręcono to do ekstremum, bo dziewczyna zwyczajnie napastuje seksualnie Harry’ego i nie, to że jest duchem, więc technicznie nie jest w stanie go dotknąć, nie czyni tego mniej obleśnym. Obejrzyjcie sobie tę scenę wyobrażając sobie, że płcie jej uczestników są odwrócone. Mało? Aktorka wcielająca się w rolę Marty miała wówczas około czterdziestu lat. 

Generalnie nie jest jakoś wyjątkowo tragiczny film i jako wizualizacja niektórych scen z książki sprawdza się całkiem przyzwoicie (choćby walka ze smokiem, która jest naprawdę dobrze nakręcona), to jako autonomiczny twór raczej zawodzi. Czytałem, że planowano podzielić Czarę Ognia na dwa filmy – tak jak kilka lat później zrobiono to z ostatnim tomem cyklu – ale ostatecznie całą historię wciśnięto w jeden. Nie jestem pewien, czy kinową wersję Czary Ognia uratowałoby rozbicie fabuły na dwie części, bo trochę nie w tym tkwi problem adaptacji. Tę historię spokojnie dało się opowiedzieć na przestrzeni dwóch i pół godziny, po prostu coś nie zagrało i zamiast spójnego obrazu dostaliśmy zlepek chaotycznych scen i wątków. 

Podsumowując, Harry Potter i Czara Ognia – książkowa – mimo wszystko jest powieścią bardzo dobrą. Jasne, kilka dużych wad konstrukcyjnych intrygi trochę psuje odbiór, ale na szczęście powieść ma do zaoferowania znacznie więcej i dzięki temu równoważy swoje wady. Nie wspominając już o tym, że z fabularnego punktu widzenia to przełomowy moment – od tej chwili gra zaczyna toczyć się o znacznie wyższą stawkę, dziać się będą rzeczy ciekawsze, poważniejsze i o większym znaczeniu. Nie jest bynajmniej moja ulubiona część cyklu – pierwsze miejsce nieodmiennie okupuje Harry Potter i Komnata Tajemnic – ale nie umiem być dla tej książki bardzo surowym. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...