fragment okładki, całość tutaj. |
Mało kto pamięta o tym komiksie – mało kto w ogóle go czytał. Opublikowana przez wydawnictwo Marvel dwunastoczęściowa miniseria Squadron Supreme z 1985 roku prawdopodobnie nigdy nie będzie wymieniana obok takich tytułów jak Watchmen, Kraven’s Last Hunt czy The Dark Knight Returns. W sumie słusznie, ponieważ nie jest aż tak przełomowa, jak powyższe wymienione. Nie broni się w dzisiejszych czasach, nie opowiada szokująco odważnej historii, nie jest nawet jakoś wybitnie napisana sama w sobie. Jest to po prostu bardzo, bardzo dobry komiks. Poza tym zawiera w sobie całkiem sporo odważnych (jak na tamte czasy), interesująco wyeksponowanych motywów dekonstruujących konwencję superbohaterską.
Zacznijmy jednak od początku – tytułowy Squadron Supreme to pochodząca z alternatywnej rzeczywistości drużyna superbohaterów, która zadebiutowała w latach siedemdziesiątych na łamach serii Avengers. Od tamtego czasu regularnie pojawiała się na komiksowych kartach za każdym razem, gdy tylko jakiś scenarzysta chciał pobawić się ikonicznymi postaciami konkurencyjnego wydawnictwa DC bez towarzyszących temu licencyjnych komplikacji. Squadron Supreme stanowi bowiem marvelowy ekwiwalent Justice League of America, na tyle podobny, by stanowił czytelny punkt odniesień, ale na tyle odmienny, by uniknąć oskarżeń o plagiat. Jak już wspomniałem, Squadron Supreme rezyduje we własnej, alternatywnej rzeczywistości – i ta rzeczywistość przeżyła kataklizm, którego mimowolnymi sprawcami byli członkowie Szwadronu mentalnie kontrolowani przez superzłoczyńcę imieniem Overmind. Przez pewien czas cała planeta znajdowała się pod butem złoczyńcy, który podbiwszy Ziemię sposobił się już do ataku na inne światy. Szczęściem Squadron Supreme wyrwał się spod kontroli Overminda i zażegnał niebezpieczeństwo. Te wydarzenia przedstawione zostały na łamach serii Defenders i nadają one kontekst miniserii, o której chciałbym Wam opowiedzieć.
Fabuła Squadron Supreme rozpoczyna się niedługo po opisywanych wyżej wydarzeniach. Świat liże rany po krwawej okupacji Overminda, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej są posądzane o doprowadzenie do tej katastrofy znienawidzone przez inne narody świata, zaś sami superbohaterowie, którzy – chcąc, nie chcąc – byli twarzami krwawego reżimu muszą zmagać się nieprzychylnością opinii publicznej. W świetle powyższego Hyperion – szwadronowy odpowiednik Supermana i dowódca drużyny w jednej osobie – postanawia wykorzystać tę okazję, postawić wszystko na jedną kartę i odbudować świat nadając mu nowy, lepszy kształt. Skorzystać z nadprzyrodzonych mocy, jakie jemu i pozostałym członkom Szwadronu ofiarował los by zrobić coś więcej, niż latanie z miejsca na miejsce i gaszenie pożarów wywołanych przez ludzką głupotę i zapalczywość – stworzyć gatunkowi homo sapiens dosłowną utopię, w której wyeliminowane zostaną głód, ubóstwo i choroby.
Nie wszystkim członkom drużyny podoba się ten pomysł – Nighthawk, szwadronowy odpowiednik Batmana, który oprócz bycia superbohaterem sprawuje również obowiązki prezydenta USA (i musi liczyć się z politycznymi reperkusjami niedawnych wydarzeń) sprzeciwia się próbom odgórnego narzucenia zwyczajnym ludziom sposobu życia, doskonale zdając sobie sprawę, jak olbrzymie ryzyko idzie wraz z próbami wdrożenia takiego planu. Posuwa się nawet do rozważenia zabójstwa Hyperiona, jednak lojalność wobec towarzysza broni okazuje się silniejsza. Ostatecznie Nighthawk podaje się do dymisji, ustępuje ze stanowiska prezydenta i schodzi do podziemia, zaś Hyperion i opowiadająca się za nim część szwadronu publicznie, w świetle kamer i blasku fleszy ściąga maski i składa obietnicę – przez najbliższy rok dokładać będzie wszelkich starań, by stworzyć raj na Ziemi, wszelkimi sposobami, jakie tylko uzna za właściwe. Potem ustąpi i pozwoli ludzkości zdecydować, na ile wdrożone przez superbohaterów zmiany im odpowiadają. Akcja komiksu rozciągnięta jest zatem na cały rok, a każdy numer pokrywa wydarzenia z plus-minus jednego miesiąca. Jak nietrudno się domyśleć, transformacja ziemskiego społeczeństwa w utopijną sielankę nie przebiega bez zgrzytów, z których tylko część spowodowana jest oporami różnych grup reakcyjnych – wiele innych (może nawet większość) bierze się z niedoskonałości samych superbohaterów.
Już na wstępie muszę podkreślić, że Squadron Supreme jest produktem swoich czasów. To nie rewolucyjny kompozycyjnie Watchmen czy odważne narracyjnie Kraven’s Last Hunt – miniseria Marka Gruenwalda to esencja komiksowej poetyki lat osiemdziesiątych, z przesadnie ekspozycyjnymi dialogami, naiwnym zachowaniem niektórych bohaterów, zbędnymi ścianami tekstu i tak dalej. Nie mam zamiaru krytykować za to tego komiksu. Z dwóch powodów. Po pierwsze – nie sądzę, by sensownym była ocena komiksu w oderwaniu od jego kontekstu historycznego. Tak się po prostu kiedyś pisało, z takich a nie innych narzędzi narracyjnych się korzystało i w ten sposób kreowało się historie słowno-obrazkowe. Po drugie – według mnie w tym konkretnym przypadku konwencja Brązowej Ery komiksu superbohaterskiego znakomicie działa jako kontrapunkt dla rozgrywającej się na kartach Squadron Supreme opowieści. Mamy tu bowiem do czynienia z bohaterami przedstawionymi w klasyczny (dziś – archaiczny) sposób, szlachetnymi idealistami bez reszty poświęcającymi się dla dobra innych ludzi i pragnącymi uczynić świat lepszym. Problem polega na tym, że ich naiwny idealizm nie do końca odpowiada realiom świata zwyczajnych ludzi.
Squadron Supreme to jeden z najwcześniejszych przykładów dekonstrukcji konwencji superbohaterskiej w amerykańskim mainstreamie komiksowym – miniseria ukazała się jeszcze przed Watchmen i The Dark Knight Returns. Mamy tu bohaterów mocno nieidealnych, czasami życiowo połamanych, mających problemy z własną psychiką, targanych moralnymi rozterkami niekiedy zaskakująco złożonej i nieoczywistej natury. Nuke – szwadronowa wersja Firestorma – uświadamia sobie, że jego moce spowodowały raka u jego rodziców, nieświadomych nadprzyrodzonych zdolności syna. Nieśmiertelna Power Princess – szwadronowa wersja Wonder Woman – nadal żyje w związku ze stojącym już nad grobem mężczyzną, z którym związała się czterdzieści lat wcześniej. I tak dalej – część z tych motywów jest zaledwie wyeksponowana bez pogłębionej eksploracji, części poświęcono całe zeszyty, jednak kontrast klasycznych w duchu postaci zmagających się z tak nieklasycznymi problemami bardzo korzystnie działa na odbiór komiksu. Widzimy tu postaci mające dobre chęci i tymi dobrymi chęciami brukujące coś, co pewnego dnia może stać się Piekłem.
To niezwykłe, jak komiks napisany przeszło trzy dekady temu eksploruje motyw „superbohater robi to, co uznaje za słuszne” lepiej, niż współczesny kinowy film Captain America: Civil War z jego wymuszonym symetryzmem. W pewnym momencie jeden z bohaterów komiksu mówi nawet coś, co wygląda niemal jak polemika z kinowym Civil War: „Co się stanie, gdy nas zabraknie? Czy możemy zaufać, że przyszłe pokolenia będą korzystały z tej wolności narzucania innym własnego zdania w równie szlachetny i bezinteresowny sposób, jak my?”. Squadron Supreme przy całej swojej przaśności i toporności w rozważaniu tych problemów nadal robi to w znacznie bardziej odpowiedzialny, przemyślany sposób. Jasne, nawet biorąc poprawkę na czas powstania i konwencję nie jest to idealny komiks – momentami cierpi na zbyt rozwodnioną fabułę i marnowanie potencjału poruszanych wątków, w dodatku niektóre zagrania fabularne zestarzały się dość brzydko (szczególnie te dotyczące bohaterek), jednak wciąż jest to frapujący i warty przeczytania komiks.
Ostatnią wolą Marka Gruenwalda było skremowanie jego doczesnych szczątków i zmieszanie prochów z tuszem wykorzystanym do druku zbiorczego wydania Squadron Supreme – już samo to pokazuje, jak ważnym dla twórcy był ten komiks. Myślę, że nawój sposób był również ważny dla rozwoju mainstreamowego superhero, nawet jeśli dzieła Millera i Moore’a przyćmiły go i zepchnęły na historyczny margines. Dla mnie to mały skarb – ten komiks podobnie jak opisywany jakiś czas temu The Twleve stanowi rzadki w Marvelu przypadek, gdy śmierć postaci naprawdę coś znaczy, a ewolucja charakterologiczna bohaterów nie jest iluzoryczna. Nie jest to rzecz, którą poleciłbym niedzielnemu czytelnikowi, ale jeśli ktoś jest fanem komiksu superbohterskiego i nie zna jeszcze Squadron Supreme, moim zdaniem powinien jak najszybciej nadrobić tę zaległość.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz