fragment grafiki autorstwa Dave’a Sima i Gerharda, całość tutaj. |
Pewnego razu – a były to czasy, w których autor omawianego tu komiksu nie był jeszcze pariasem amerykańskiego środowiska komiksowego – Neil Gaiman zapytał Dave’a Sima „Co zrobisz, gdy przyjdzie ci do głowy historia zupełnie niepasująca do Cerebusa?”. Odpowiedź brzmiała następująco: „Będę walił w nią młotkiem do momentu, w którym się dopasuje”. Melmoth jest taką właśnie niepasującą opowieścią, która przemocą została wkomponowana w narracyjną strukturę swojego magnum opus – Dave Sim chciał stworzyć komiks o ostatnich dniach życia Oscara Wilde’a, więc najpierw, na kartach poprzedniego tomu, przedstawił fikcyjną wersję tego pisarza w uniwersum Cerebusa, by później bez większych przeszkód móc zrealizować to pragnienie na kartach swojego komiksu. Melmoth ma mniej, niż znikomy wpływ na fabularny rozwój głównej intrygi i dzieje się w pewnej próżni – główny bohater nie tylko nie ma żadnych bezpośrednich interakcji z Oscarem, ale wręcz zostaje zepchnięty na drugi (jeśli nie trzeci) plan i pozostaje na nim aż do samego finału.
Swoją drogą to unikalne – komiks, który wystartował jako mało ambitna parodia posthowardowskiego fantasy zmienił się najpierw w polityczną satyrę, potem w kameralny dramat rodzinny, by teraz stać się czym w rodzaju fabularyzowanego reportażu komiksowego opisującego śmierć (fikcyjnej wersji) irlandzkiego literata. Nigdy dotąd nie spotkałem się z serią, która tak wiele razy diametralnie zmieniła swoją konwencję, jednocześnie pozostając czymś na wskroś spójnym. To nie jest tak, że Sim ignoruje wczesny, pastiszowy ton swojego komiksu i wszystko, co wydarzyło się na kartach kilkunastu pierwszych numerów – przeciwnie, bohaterowie przedstawieni w pierwszym tomie powracają w kolejnych, zasygnalizowane tam wątki mają wpływ na dalszy rozwój fabuły, a podjęte decyzje wracają do głównego bohatera karmicznym bumerangiem wiele lat po tym, gdy zarówno on, jak i czytelnicy już o nich zapomnieli. Cerebus to komiks totalny i naprawdę ciężko uznać, że coś „nie pasuje” do tego komiksu – jeśli tam jest, to znaczy, że pasuje.
„Melmoth” to nazwisko głównego bohatera napisanej w 1820 roku powieści gotyckiej Melmoth the Wanderer autorstwa Charlesa Maturina. Jest to zarazem nazwisko, którego używał Oscar Wilde przebywając we Francji tuż przed swoją śmiercią. Na kartach komiksu pojawiają się również fikcyjne odpowiedniki kanadyjskiego dziennikarza i krytyka Roberta „Robbie’ego” Rossa oraz angielskiego pisarza Reginalda „Reggie’ego” Turnera, podstawą narracji komiksu są zaś cytaty korespondencji, jaką obaj prowadzili między sobą w ostatnich dniach życia Wilde’a. Jedyne modyfikacje ich treści dotyczyły nazw miast i państw z naszego świata, które Sim podmienił na nazwy miast znanych ze swojego komiksu oraz usunięcie odniesień do kilku wynalazków (na przykład telegrafu) nieznanych w rzeczywistości Cerebusa. Wszystko inne pozostało bez zmian, co zadziałało zaskakująco dobrze, a rzeczywistość dziewiętnastowiecznego Paryża dość płynnie wtopiła się w okupowane przez fanatyczne cintryjki Dolne Miasto. Smutna opowieść o powolnym rozstawaniu się z życiem Oscara, w bólu i malignie, ale też w towarzystwie oddanych przyjaciół – ta historia wzięła mnie kompletnie z zaskoczenia. Nie spodziewałem się aż tak naturalistycznej, obdartej z romantyzmu kroniki umierania. Śmierć Oscara jest tragedią – ale tylko dla jego przyjaciół. Za oknem świat toczy się swoim torem, simowy tragikomizm postaci epizodycznych i drugoplanowych kontrapunktuje cięższe fragmenty.
A co słychać o mrównika? Mrównik pogrążony jest w stanie bliskim katatonii – prawie się nie rusza, prawie się nie odzywa, jedynie siedzi na werandzie zajazdu, w którym się zatrzymał i pustym wzrokiem wpatruje się w przestrzeń przed sobą, trzymając w dłoniach szmacianą lalkę imieniem Missy. Lalka należy do Jaki, co do której Cerebus jest przekonany, że została ona uśmiercona wskutek wydarzeń z finału Jaka’s Story. I wiecie co? Naprawdę było mi go żal. Mimo wszystkich świństw, jakie popełnił w ciągu kilkudziesięciu ostatnich numerów, mimo faktu że wielokrotnie przekroczył jakikolwiek moralny horyzont zdarzeń po przekroczeniu którego – jak mi się wydawało – nie da się z nim empatyzować, to jednak widząc jak mocno odbiło się na nim przekonanie o rzekomej śmierci Jaki sprawia, że jest mi go szkoda. Pod koniec komiksu dochodzi niemal do sytuacji, w której mrównik popełnia samobójstwo – przypominając sobie zresztą słowa przepowiedni z jednego z pierwszych zeszytów, że odejdzie samotny i niekochany – i tutaj naprawdę zmuszony byłem skonfrontować się z własnymi uczuciami w stosunku do Cerebusa. Nie lubię tego bohatera – jego po prostu nie da się lubić w żaden normalny sposób – ale sam fakt, że tkwi w nim jakiś rodzaj dobra jest dla mnie czymś niezwykle fascynującym, wytrącającym z czytelniczego komfortu i każącym na nowo rozrysować sobie pewne granice. Współczuję Cerebusowi choć wiem, że nie powinienem, że to on sam odpowiada za wszystko, co mu się przytrafiło i jak najbardziej na to zasługuje.
Nie wiem, co mam napisać o warstwie rysunkowej – wszystko ująłem już w poprzednich notkach. Komiks wygląda wyśmienicie, szczególnie w świetle faktu, że jest narracyjnie oszczędny. Sim i Gerhard pozwalają sobie na opowiadanie historii głównie obrazem, tekst stanowi jedynie dopełnienie tego, co widzimy na ilustracjach. Niesamowicie podobają mi się okładki poszczególnych zeszytów – wszystkie są bardzo statyczne, co odzwierciedla kameralność całej opowieści. Generalnie gdybym miał komuś polecić ten komiks… to musiałbym rozłożyć bezradnie ręce, ponieważ nie istnieje żaden „modelowy” czytelnik Cerebusa, któremu można z czystym sumieniem dać do przeczytania całość. Nawet stali czytelnicy serii nie mogą założyć, że spodoba im się, w jakim kierunku ewoluuje. Melmoth powinien usatysfakcjonować fanów i fanki Oscara Wilde’a, ponieważ ten komiks jest w zasadzie listem miłosnym napisanym do tego autora. Im mocno polecam choćby rzucenie okiem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz