piątek, 25 czerwca 2021

Sytuacjoniści




Dopóki to, co konieczne pozostanie społecznym marzeniem sennym, dopóty sen będzie społeczną koniecznością. Spektakl jest złym snem nowoczesnego społeczeństwa zakutego w kajdany i w gruncie rzeczy wyraża jedynie jego pragnienie snu. Spektakl jest tego snu strażnikiem.

Guy Debord, Społeczeństwo spektaklu



W dwa tysiące dziewiętnastym roku, w trakcie oficjalnego turnieju gry Heartstone jeden z uczestników, chiński gracz nazwiskiem Ng Wai Chung – posługujący się pseudonimem blitzchung – publicznie wyraził poparcie dla toczących się wówczas antyrządowych protestów w Hong Kongu, wypowiadając na głos slogan „Uwolnić Hong Kong. Rewolucja naszych czasów”. W konsekwencji, korporacja Activision Blizzard odpowiedzialna za powstanie gry Heartstone i organizację turnieju, oficjalnie zdyskwalifikowała blitzchunga z rozgrywek.

Blizzard uzasadnił tę decyzję regulaminem turnieju, który zakazywał, tu cytat, „stawiać w złym świetle lub obrażać określoną grupę społeczną albo w jakikolwiek inny sposób szkodzić wizerunkowi Blizzarda”. W jaki sposób wspieranie prodemokratycznych protestów szkodzi wizerunkowi Blizzarda, tego już się niestety nie dowiedzieliśmy. Gry wyprodukowane przez Activision Blizzard są jednak bardzo popularne w Chinach, dlatego korporacji zależy na dobrych układach z tamtejszym rządem. Większość graczy założyła, że decyzja zdyskwalifikowania blitzchunga podyktowana była właśnie chęcią zachowania tych dobrych relacji.

Odpowiedź na tę kontrowersję ze strony społeczności graczy była interesująca. Poza dość powszechnymi taktykami, takimi jak tworzenie memów czy nawoływanie do bojkotu gier Blizzarda, gracze postanowili uczynić Mei, jedną z bohaterek gry Overwatch, innej bardzo popularnej w Chinach i na całym świecie produkcji Blizzarda, symbol protestów w Hong Kongu. Plan wyglądał następująco – jeśli Mei zostanie trwale skojarzona z antyrządowymi protestami, władze Chin ocenzurują albo zablokują dystrybucję gry z tą bohaterką. A Blizzard ucierpi na tym wizerunkowo i ekonomicznie.

To bardzo inteligentna i kreatywna taktyka. Co ciekawe, nie jest ona nowa i ma nawet francuską nazwę, którą postaram się teraz wymówić, miejmy nadzieję – nie okaleczając jej przy tym zbyt mocno. Brzmi ona détournement i, w dosłownym tłumaczeniu, oznacza ona przekierowanie. Détournement to powstała w połowie dwudziestego wieku lewicowa praktyka polegająca na przejmowaniu ikonicznych znaków i symboli służących kapitalizmowi i zmienianie ich pierwotnego kontekstu w taki sposób, by nadać im rewolucyjny, antykapitalistyczny wydźwięk.

Jest to przeciwieństwo rekuperacji, o której rozmawialiśmy już na tym kanale, więc zainteresowane osoby odsyłam do stosownego wideoeseju.

Détournement był jedną z praktyk rozwijanych przez głównych bohaterów dzisiejszego wideoeseju, czyli sytuacjonistów. O nich również pokrótce już wspominałem, jednak sam ruch sytuacjonistyczny był na tyle fascynujący, że postanowiłem poświęcić mu oddzielny materiał. Rozsiądźcie się zatem wygodnie, bo ze wszystkich znanych ludzkości odmian lewicowców, sytuacjoniści prawdopodobnie byli najbardziej postrzeleni.

Żeby zacząć w ogóle rozumieć, o co chodziło sytuacjonistom, musimy najpierw pokrótce porozmawiać sobie o marksistowskiej teorii alienacji. Według Karla Marxa to, w jaki sposób w kapitalizmie robione są rzeczy powoduje wyniszczające poczucie odosobnienia u ludzi, którzy te rzeczy robią. To odosobnienie ma kilka różnych wymiarów.

Jeśli jesteś pracownikiem wytwarzającym jakieś określone dobra, najczęściej nie wykonujesz ich od początku do końca, a tylko zajmujesz się tym etapem, za który odpowiadasz, a resztę pracy wykonują inne osoby. To sprawia, że pracownik wyalienowany jest od rzeczy, które robi, ponieważ udział w tym procesie jest tylko częściowy.

Fakt, że nie robi tych produktów dla siebie i po zakończeniu pracy nie są one jego własnością, którą może swobodnie dysponować, tylko własnością jego szefa, sprawia, że pracownik jest wyalienowany od rezultatów swojej pracy.

Fakt, że nie ma wpływu na to, jaki kształt przyjmują rzeczy, które robi i w jaki sposób to robi sprawia, że jest wyalienowany od samego procesu produkcji. Ludzie są bowiem istotami twórczymi, które lubią wkładać własną kreatywność w rzeczy, które robią. W kapitalizmie ta kreatywność musi zostać zduszona i podporządkowana potrzebom rynkowym.

Fakt, iż jest jednym z wielu pracowników, z których każdy może być zwolniony i wymieniony na kogoś innego sprawia, że jest wyalienowany nawet od ludzi, z którymi pracuje, bo musi konkurować z nimi o miejsce pracy, podwyżki, premię czy w ogóle zachowanie swojego stanowiska w sytuacji, gdy nadejdą lata chude i nastąpi redukcja etatów.

Wszystko to – oraz parę innych kwestii, na przykład fakt, że w kapitalizmie tworzy się rzeczy zbędne, a nawet szkodliwe, jeśli tylko są one dochodowe – według Marksa sprawia, że ludzie są nieszczęśliwi, pozbawieni podmiotowości i wyobcowani zarówno od siebie nawzajem, jak i od świata, który współtworzą, często dosłownie własnymi rękoma. Oczywiście, część z tych procesów, które opisywałem wcześniej zachodziłaby również w innych systemach ekonomicznych. Więc na ile ta teoria jest słuszna może i powinno być kwestią dyskusyjną – ale w tym momencie istotne jest dla nas to, że sytuacjoniści wzięli ją na poważnie i rozwinęli w swojej intelektualnej pracy.

Tym rozwinięciem jest idea spektaklu. Sytuacjonici uznali, że o ile tezy Marksa odnośnie alienacji miały jakiś sens w jego czasach, to sto lat później, w połowie XX wieku, gdy funkcjonowali sytuacjoniści, są one już trochę przeterminowane. W międzyczasie kapitalizm rozwinął się i ewoluował. Po tym czasie, według sytuacjonistów, marksistowska alienacja, dotyczy już nie tylko produkcji i pracy, ale w dodatku zmutowała i rozlała się na wszystkie inne aspekty życia społecznego.

Jeden z założycieli ruchu sytuacjonistycznego, Guy Debord nazwał tę mutację spektaklem. Spektakl oznacza według niego ten dominujący stan społeczeństwa, w którym prawie każdy aspekt ludzkiego życia codziennego jest całkowicie podporządkowany wymogom kapitalizmu i idącej za tym nieszczerości oraz wykalkulowanego cynizmu. Na dźwięk słowa spektakl, z pewnością przychodzi wam do głowy jakieś duże wydarzenie medialne. I tak, tego typu wydarzenia są dobrym przykładem tej idei w działaniu.

Istotą spektaklu, o którym pisał Debord jest to, jak kapitalizm zagospodarowuje szczere ludzkie emocje, takie jak na przykład euforia, ekscytacja, poczucie solidarności i zwycięstwa oraz wspólnego przeżywania doświadczeń, by wykorzystać je do pomnażania pieniędzy dla wąskiej klasy posiadaczy kapitału.

Pomyślcie o rozgrywkach piłkarskich, w których emocje kibiców są starannie kultywowane i podtrzymywane, by później znalazło to odzwierciedlenie w sprzedaży biletów na kolejne mecze. Albo – coś nieco bardziej z mojego worka – jak wysokobudżetowe filmy superbohaterskie lub długo wyczekiwane gry video za pomocą marketingu wytwarzają olbrzymie oczekiwania swoich fanów i odbiorców i obiecują im uczestnictwo w czymś wyjątkowym.

Jeśli umawiacie się z grupką przyjaciół na koncert, na który bilety kosztują naprawdę wiele pieniędzy, uczestniczycie w spektaklu. A jeśli jedno z waszych znajomych nie ma pieniędzy na bilet i wyjazd albo nie dostanie wolnego w pracy na ten czas, zostaje wykluczone z ludzkiego wspólnotowego doświadczenia między przyjaciółmi.

Spektakl jest jednak znacznie szerszym pojęciem i media masowe są jedynie jego najbardziej, cóż, spektakularnym przykładem. Ten proces często jednak przyjmuje znacznie bardziej subtelną formę i przejawia się w codziennych kontaktach międzyludzkich. Przykładem spektaklu jest chociażby kasjerka w sklepie, która życzy wam miłego dnia po dokonaniu zakupów albo hostessa na spotkaniu biznesowym, która traktuje was życzliwie i cały czas się do was uśmiecha. Oczywiście, najprawdopodobniej nie robi tego bo jakoś specjalnie cieszy się na wasz widok. Robi to, ponieważ jest to element jej pracy, często wpisany w umowę i z którego może być później rozliczona. A to prowadza pewną wykalkulowaną nieszczerość w kontaktach międzyludzkich.

Spektaklom przeciwstawiane są sytuacje. Sytuacjami nazywamy w tym kontekście szczere ludzkie interakcje oraz doświadczenia odbywające się poza kapitalizmem. Według sytuacjonistów – teraz już wiecie, skąd wzięła się ich nazwa – nasze życia w obecnym systemie ekonomiczno-społecznym są monotonne, sprowadzone do biernego i bezmyślnego podążania za wymogami rynku oraz dawania się mamić za nos za pomocą spektaklu. Dlatego warto włożyć wysiłek w kreowanie w swoim życiu sytuacji, dzięki którym wyrwiemy się z tego zaklętego kręgu i zmienimy świat na lepsze.

To kolejna rzecz, która odróżniała środowisko sytuacjonistów od innych marksistów, takich jak komuniści albo luksemburgiści oraz od anarchistów. Wszyscy oni wyobrażają sobie rewolucję społeczną jako ten wielki, wstrząsający przełom, w którym stary świat zawali się w gruzy i wynurzy się z niego nowa, lepsza utopia. Sytuacjoniści byli natomiast innego zdania. Rewolucja nie musi być tym chaotycznym, brutalnym punktem zwrotnym, który w krótkim czasie zmieni wszystkie podstawy naszego życia. Sytuacjoniści praktykowali coś, co nazywali rewolucją dnia codziennego – małe, intymne i spokojne akty buntu, które zmieniają świat stopniowo, niemal niepostrzeżenie, kawałek po kawałku, za pomocą powolnego, ale systematycznego przekształcania rzeczywistości wokół nas oraz przekształcania nas samych w lepszych ludzi.

Wróćmy jednak do sytuacji. W moim wideoeseju o Dniu Kobiet opisałem krótko jedną z praktyk sytuacjonistów, za pomocą których próbowali rewolucjonizować życie codzienne. Było to derive, czyli w wolnym tłumaczeniu, włóczenie się. Praktyka ta polegała na nieregularnym poświęcaniu wolnego czasu na spacery pozbawione ustalonego celu, samemu lub w małym gronie innych osób. Kilkoro komentatorów pytało mnie później, jaki jest właściwie głębszy sens derive. No cóż, po pierwsze, w trakcie derive z zasady nie poświęcasz czasu na uczestnictwo w kapitalizmie. Nie pracujesz, nie doszkalasz się by być lepszym pracownikiem, nie konsumujesz serialu przed telewizorem ani nie grasz w nic na konsoli. To kawałek czasu wydarty kapitalizmowi i oddany tobie.

Po drugie, brak celowości spaceru sprawia, że otwierasz swój sposób myślenia na działania spoza schematu, w którym żyjesz na co dzień. Nie idziesz do sklepu po jedzenie, nie idziesz do pracy albo szkoły, po prostu idziesz. Po trzecie, zejście z ustalonych ścieżek otwiera cię na sytuacje. Możliwe, że dzięki temu osobliwemu spacerowi znikąd donikąd doświadczysz czegoś, co wzbudzi w tobie nowe refleksje. Może spotkasz kogoś na swojej drodze. Może zobaczysz coś ciekawego. Może podbiegnie do ciebie czyjś pies i da się pogłaskać. A może po prostu zażyjesz spaceru w porze, w której zwykle pracujesz, co wytrąci cię z rutyny i sprawi, że na moment zaczniesz funkcjonować odrobinę inaczej niż zwykle. To samo w sobie też jest sytuacją.

Interesującą odmianą derive, zaproponowaną przez samego Guya Deborda, były tak zwane potencjalne rendezvous. Wyglądało to tak, że jeden sytuacjonista słyszy od drugiego: "Dnia tego i tego, o godzinie takiej i takiej udaj się w to i to miejsce". I wzmiankowany sytuacjonista tam się właśnie udaje, ustalonego dnia, o wyznaczonej godzinie i do konkretnego miejsca. Najczęściej jest to jakaś stosunkowo tłoczna lokacja, jak skwer, park, centrum miasta, punkt turystyczny czy coś podobnego.

Tam, być może czeka na niego inny sytuacjonista, który dostał te same wytyczne i też powiedziano mu, by poszedł w to samo miejsce. Kluczowe jest tu słowo "być może". Jeśli tak, to żaden z nich nie wie o tym drugim, wie tylko że może (ale nie musi) być ktoś drugi, a może i nawet trzeci albo czwarty. A może nie. Może po prostu idziemy w jakieś miejsce, by w nim pobyć i tyle. Ta druga osoba – jeśli jakaś będzie – wie tyle samo.

Zwykle gdy umówieni jesteśmy na spotkanie, niecierpliwimy się, jesteśmy trochę zestresowani, wyczekujemy danej osoby, martwimy się, że jesteśmy spóźnieni albo że jesteśmy za wcześnie. Struktura "potencjalnego rendezvous" uwalnia nas od tego stresu i towarzyskiego zobowiązania, bo jest ono - no właśnie - potencjalne. Gdziekolwiek jesteśmy, jesteśmy tam dla siebie. Inna osoba może do nas dołączyć, może nie dołączyć, może się tam nawet pojawić i siedzieć na ławce po drugiej stronie ulicy przez pół godziny, a ty jej nie zauważysz i rozejdziecie się później we własne strony, nie wiedząc, że była jakaś druga osoba.

Ta określona sytuacja sprawia jednak, że możesz zacząć pytać osoby w pobliżu "Przepraszam, czy to z tobą miałem się spotkać w tym miejscu?". Jeśli trafisz na drugiego sytuacjonistę - hej, super, trochę jakbyście obaj wygrali grę uliczną. Jeśli nie - cóż, porozmawiasz z obcą osobą, z którą w przeciwnym wypadku nigdy nie wszedłbyś w żadną interakcję. I kto wie, jak może potoczyć się taka rozmowa? Może niespodziewanie zyskasz nowego znajomego? Podejrzewam, że wytłumaczenie obcej osobie, dlaczego założyłeś, że miałeś się z nią spotkać może być ciekawym zakotwiczeniem zainteresowania tej osoby.

Żeby była jasność – nikogo nie zachęcam do tego typu aktywności. Zaczepianie obcych ludzi na ulicy bez powodu pięćdziesiąt lat temu na pewno miało trochę inny wydźwięk niż dzisiaj i warto o tym pamiętać. Dlatego zalecałbym zdrowy rozsądek i, może, szukanie sposobów na kreowanie sytuacji we współczesnym świecie. Świecie Internetu, dystansu społecznego oraz szybkiego i nieprzerwanego kontaktu. To mogłoby być interesujące wyzwanie intelektualne.

Jeśli słuchacie tego wszystkiego i dochodzicie do wniosku, że sytuacjoniści byli bandą postrzelonych, zmanierowanych Francuzów, Holendrów i Włochów dorabiających do wszystkiego zupełnie niepotrzebną filozofię i marnujących czas na głupoty… taa, prawdopodobnie macie trochę racji. Sytuacjonistom często zarzucano ubieranie prostych idei w pokrętne słownictwo, tak żeby głoszone przez nich tezy wydawały się mądrzejsze niż są w istocie. Ostatnie dwa miesiące spędziłem na czytaniu artykułów i książek napisanych przez sytuacjonistów i muszę przyznać, że jest w tym ziarno prawdy. Trochę więcej niż ziarno prawdy. Powiedzmy – cały spichlerz prawdy.

Dlatego warto w tym miejscu pamiętać, że sytuacjoniści nie byli wyłącznie ruchem politycznym, ale także – a nawet przede wszystkim – grupą artystyczną. Ich praca polegała mniej na zmienianiu świata za pomocą akcji bezpośrednich, takich jak protesty czy demonstracje, a bardziej na inspirowaniu do zmiany myślenia i działania w świecie codziennym za pomocą sztuki oraz praktyk społecznych. To inspirowanie przybierało różne formy. Poza konwencjonalnymi zajęciami grup artystycznych, takimi jak organizowanie wystaw, publikowanie czasopism i tworzenie dzieł sztuki, sytuacjoniści wypracowywali nowe formy zaangażowania kulturowego. Choćby przywoływany już détournement – czyli odzyskiwanie tekstów kultury stworzonych na potrzeby kapitalistyczne i zmienianie ich znaczenia w taki sposób, by były antykapitalistyczne.

Najciekawszym i chyba najsłynniejszym przykładem tej taktyki w działaniu jest film pod tytułem „Czy dialektyka może kruszyć cegły?”. Jego twórca, Rene Vienet, wziął chiński film akcji Crush z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku i stworzył do niego alternatywną ścieżkę dialogową, kompletnie zmieniając fabułę oryginału. Pierwotnie Crush opowiadał antykolonialną historię Koreańczyków walczących z inwazją Japonii na ich ojczyznę. Vienet użył istniejących scen i wizualiów, ale za pomocą nowych, napisanych od podstaw dialogów, całkowicie zmienił fabułę filmu, który opowiadał teraz o walce proletariatu z biurokracją chińskiego państwowego kapitalizmu. Bohaterowie „Czy dialektyka może kruszyć cegły?” odwoływali się w dialogach do Marksa, Bakunina i komuny paryskiej i otwarcie wypowiadali posłuszeństwo chińskiemu reżimowi.

A zatem, ku zaskoczeniu wielu osób – oraz, muszę przyznać, mojemu – za powstanie pierwszego w historii pełnometrażowego politycznego shitpostingu najprawdopodobniej odpowiadają lewicowcy. Kto by pomyślał? Nie mogę zaprzeczyć, że jestem bardzo dumny. Film, z angielskimi napisami, można obejrzeć na YouTube, w opisie tego materiału zamieszczę stosowny link. Polecam, rzecz jest naprawdę zabawna i bardzo samoświadoma.

No dobrze, ale czy te wygłupy komukolwiek do czegokolwiek się przydały? Poza tym, że grupka studentów, artystów i intelektualistów z krajów zachodniej Europy miała trochę całkiem dobrej zabawy? Okazuje się, że tak. W maju tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku Paryż eksplodował rozruchami i masowymi protestami robotników i studentów. Było to wydarzenie o skali niespotykanej w powojennej Francji – strajkowało dziesięć milionów obywateli i obywatelek, stolica kraju została kompletnie sparaliżowana, a ówczesny prezydent Francji, Charles de Gaulle – w naszym kraju znany dziś głównie tego, że ma w Warszawie rondo nazwane swoim nazwiskiem – w pewnym momencie planował nawet wyprowadzić na ulicę wojsko w celu spacyfikowana tłumu.

Przyczyny całego tego zamieszana były, oczywiście, złożone. Powojenne lata były dla Francji czasem bardzo gwałtownej transformacji społecznej. Powszechny dostęp do edukacji sprawił, że znacznie powiększyło się grono studentów oraz ogólnie osób wykształconych, głównie bardzo młodych. Mimo to Francja nadal pozostawała krajem politycznie tkwiącym w przedwojennym sposobie myślenia – przestarzałym, patriarchalnym, od lat rządzonym przez generała oraz prowadzącym wojnę z Algierią, w której to Francja była najeźdźcą i agresorem. W oczywisty sposób zaczęło to doprowadzać do coraz mocniejszych tarć społecznych między władzą i obywatelami. Marna kondycja partii opozycyjnych sprawiła, że nikt nie miał nadziei na zmianę tego stanu rzeczy za pomocą konwencjonalnej polityki parlamentarnej. A bardzo wiele osób czuło, że ta zmiana jest konieczna.

Brzmi niepokojąco znajomo, prawda?

Sytuacjoniści oczywiście nie wywołali tych protestów samodzielnie, warto jednak zauważyć, że sytuacjonistyczne hasła i uprawiana przez nich krytyka imperializmu, kapitalizmu i konsumpcjonizmu znalazła swoje odzwierciedlenie w hasłach protestujących. Szczególnie popularny okazał się sytuacjonistyczny pamflet O ubóstwie studenckiego życia, który wskazywał na wiele problemów społecznych i ekonomicznych dotykających nie tylko studentów. Hasła o transformacji życia codziennego, które cieszyły się popularnością w czasie protestów zainspirowane były sytuacjonistycznymi postulatami o rewolucję dnia codziennego.

To dość kluczowa obserwacja i jeśli macie wynieść z mojego wideoeseju tylko jedną rzecz, to chciałbym, by była nią właśnie ta. Gdy pojawiają się niepokoje społeczne i wielu ludzi odczuwa gniew, frustrację oraz bezsilność, większość z nich szukać będzie wytłumaczenia i kontekstu dla tych negatywnych uczuć. Oczywiście, bezpośrednie przyczyny gniewu społecznego najczęściej są oczywiste i łatwe do wskazania – na przykład rząd podejmuje niepopularną decyzję albo policja używa przemocy wobec jakiejś grupy społecznej albo ceny w sklepach są zbyt wysokie, a płace zbyt niskie, by można było godnie przetrwać w takich warunkach albo coś jeszcze innego. Takie problemy – bo rzadko kiedy jest tylko jeden – są jednak elementem większego problemu ze światem wokół nas. I żeby rewolucja albo nawet reforma, miała sens, musi istnieć diagnoza tego większego problemu oraz propozycja jego rozwiązania. Od tego, którą diagnozę i jaką formę rozwiązania problemu przyjmiemy, zależą rezultaty naszych działań.

Dlatego warto zadbać o jak najlepszą.



Bibliografia:

Duża baza sytuacjonistycznych tekstów w języku polskim:

Guy Debord, Społeczeństwo Spektaklu:

Raoul Vaneigem, Rewolucja życia codziennego:

Can Dialectics Break Bricks? (angielskie napisy):

The Situationist International (full documentary):

Situationist International, Britannica:




Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...