piątek, 8 maja 2020

RECENZJA: Midnight Gospel

fragment grafiki promocyjnej

Nie miałem pojęcia, czego właściwie spodziewać się po Midnight Gospel – najnowszej animowanej produkcji Pendletona Warda, twórcy takich animacji jak Adventure Time i Bravest Warriors. Nie oglądałem żadnego z tych seriali, choć zdaję sobie sprawę, że ta pierwsza jest właściwie pozycją obowiązkową dla takiego animacyjnego nerda jak ja i z pewnością kiedyś ją nadrobię. Trailer Midnight Gospel zwiastował przyjemnie odklejonego od rzeczywistości tripa. O tym, że produkcja jest adaptacją podcastu Duncan Trussell Family Hour dowiedziałem się dopiero po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków. Właściwie to trzeciego i czwartego, bo z niezrozumiałych dla mnie powodów Netflix zaczął mi je odtwarzać od środka. Nie, żeby miało to jakieś wyjątkowo duże znaczenie, bo epizody są bardzo autonomiczne i, aż do finału, niewiele się traci oglądając je w losowej kolejności. 

Jeśli wydaje się Wam, że akapit otwierający tę notkę wygląda jakby napisała go osoba, która nie ma pojęcia, od czego zacząć, to… macie rację. Midnight Gospel jest szalenie nietypową produkcją i recenzowanie go tak, jak zrecenzowałbym na przykład Castlevanię niespecjalnie ma sens. Ten serial ma nie tyle fabułę, co narracyjny punkt wyjścia – główny bohater, podcaster imieniem Clancy, żyje w małej chatynce na kosmicznym zadupiu, gdzie korzysta z pokątnie nabytego symulatora wszechświatów, by nagrywać wywiady z interesującymi osobami, które napotyka w trakcie swoich wirtualnych podróży. I tyle. W tle toczy się jakaś szczątkowa fabuła, dowiadujemy się, że Clancy wisi swojej siostrze pieniądze, pod koniec pojawia się skromna obsada drugoplanowych postaci. Ale to wszystko nieważne – lwią część serialu pochłaniają długie rozmowy na takie tematy jak ezoteryka, narkotyki, sens życia czy magia rytualistyczna. Dialogi składają się z przemontowanych i zremiksowanych fragmentów wymienionego wyżej podcastu. Na potrzeby tej recenzji – oraz z czystej ciekawości – przesłuchałem sobie kilka odcinków Duncan Trussell Family Hour. Tak jak podejrzewałem wcześniej, jest to ten rodzaj performatywnej inteligencji i duchowości, którą uznają za wartościową wyłącznie nastolatki oraz zmanierowana wielkomiejska wyższa klasa średnia. I dokładnie tego typu treści trafiły do Midnight Gospel. 

Co boli, ponieważ jednym z gości – w serialu był bohaterem trzeciego odcinka – Damien Echols. Echols był członkiem niesławnej Trójki z Memphis, trojga nastolatków na fali satanistycznej paniki lat dziewięćdziesiątych niesłusznie oskarżonych o morderstwo. Echols spędził prawie dwadzieścia lat w celi śmierci, gdzie regularnie padał ofiarą przemocy ze strony współwięźniów i strażników. By przetrwać tę psychiczną i fizyczną torturę zaczął praktykować magię rytualistyczną, co utrzymało go przy zdrowych zmysłach. Jego historia jest absolutnie fascynująca i stanowi niesamowitą podkładkę pod rozważania o niesprawiedliwości systemu prawnego we współczesnych społeczeństwach Pierwszego Świata, patologiach więziennictwa oraz tego jak ludzie potrafią zrekontekstualizować swoje doświadczenia, by przetrwać fizyczne i psychiczne tortury. Serial (nie wiem jak podcast – nie słuchałem tego odcinka) zaprezentował Echolsa jako nieco zdziwaczałego byłego więźnia i właściwie nic poza tym. Zastanawiam się, na ile inni rozmówcy padli ofiarą podobnej flanderyzacji. Niewykluczone, że część pozostałych rozmówców i rozmówczyń również została przedstawiona w podobny sposób – zamiast wyciągnąć z nich najciekawsze rzeczy, Trusell przekierowywał rozmowę na najdziwaczniejsze, najbardziej absurdalne albo ekstraordynaryjne tematy. 

Czy to źle? Niekoniecznie. Midnight Gospel przypomina mi nieco chillhop lub inne pokrewne gatunki muzyczne, w których artyści samplują w swoje piosenki teksty z filmów, seriali, słuchowisk, kreskówek albo właśnie podcastów. Nie dlatego, że są tam jakoś szczególnie potrzebne, ale po to, by zindywidualizować wyprodukowany kawałek – dodać mu odrobiny osobistej autentyczności. Wydaje mi się, że Midnight Gospel robi coś podobnego, tylko zamiast kilkusekundowej wypowiedzi postaci jakiegoś anime czy dialogu z niezależnego filmu dodaje dwudziestominutowy segment podcastu – i robi to celem zindywidualizowania animacji, nie ścieżki muzycznej. Słowa nie muszą mieć większego sensu, wystarczy że kreują określoną atmosferę. W tym wypadku atmosferę łagodnego, bezpiecznego wyobcowania. 

Animacja jest natomiast wspaniała i złego słowa o niej nie napiszę. Ekipa produkcyjna podjęła mądrą decyzję nakręcenia większości scen na trójkach. Z jednej strony sprawia to, że animacja jest mniej płynna. Z drugiej jednak, dzięki temu każdy kadr zostaje na ekranie dłużej i pozwala widzowi łatwiej wyłapać, co się właściwie dzieje. A biorąc pod uwagę, że doświadczane przez głównego bohatera wizje są niesamowicie surrealistyczne, jest to naprawdę potrzebne. Animacja jest żywa, wszystko nieustannie się porusza, transformuje, w świecie przedstawionym nieustannie zachodzą jakieś dziwaczne procesy, a tła przesycone są detalami. Projekty postaci są jednocześnie uproszczone i przyjemne dla oka. W połączeniu z płaskimi, lekko przybrudzonymi kolorami sprawia to, że Midnight Gospel wygląda naprawdę bardzo dobrze. Momentami aż za dobrze. 

Paradoksalnie bowiem żywa, dynamiczna i zmieniająca się nieustannie animacja sprawia, że trudno jest utrzymać skupienie. To, co dzieje się na ekranie służy przeważnie jako wizualne tło rozmów (z wplecioną tu i ówdzie symboliką, na szczęście obyło się bez ostentacyjnej łopatologiczności), które same w sobie przeważnie są złożone, bo poruszają tematy i zagadnienia egzotyczne dla większości widzów. To sprawia, że zarówno słowo jak i obraz, niezależnie od siebie, wymagają dość dużego skupienia i nieustannie o to skupienie walczą. Co szybko męczy. Wiele razy łapałem się na tym, że podziwiając fantastyczne światy, które zwiedza Clancy uciekał mi wątek wywiadu. Albo odwrotnie – skupiając się na wywiadach orientowałem się, że przestaję nadążać za tym, co dzieje się wokół rozmawiających bohaterów. Opinia, że Midnight Gospel nadaje się jako podkładka pod narkotykowy odlot,jest równie bzdurna, co powszechna – ten serial wymaga naprawdę dużego skupienia. 

Dużo w tym dziwaczności dla samej dziwaczności i choć ostatni odcinek ustawia wiele rzeczy w odpowiedniej (oraz zaskakująco czytelnej) perspektywie, to jednak ciężko mi uznać to doświadczenie za w pełni satysfakcjonujące. Ale też nie wymagam od Midnight Gospel tematycznego i wizualnego zdyscyplinowania, bo to w oczywisty sposób nie jest tego typu produkcja. To barwny odjazd, eksplozja kreatywności zamknięta w formie ośmioodcinkowego serialu animowanego. Takie rzeczy też są potrzebne i bardzo się cieszę, że Netflix pozwala sobie na podobne eksperymenty. Nie wszystkie będą udane, ale często nawet nieudane eksperymenty są ciekawe. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...