piątek, 17 kwietnia 2020

RECENZJA: Picard - sezon 1

fragment grafiki promocyjnej

Kochani miłośnicy Star Wars. Chciałbym podzielić się z Wami pewnym wspaniałym uczuciem. Chodzi mi o satysfakcję, jakiej doznaje fan, który otrzymuje kontynuację dawno zakończonej opowieści i która jest po prostu bardzo dobra. Która przywraca ikoniczne już postacie, by w przejmujący, mądry sposób rozwinąć ich osobiste opowieści. Która konsekwentnie rozbudowuje świat przedstawiony, jednocześnie szanując swoje dziedzictwo. Która odpowiada na długo trapiące fanów pytania w zadowalający sposób. Która stanowi godną kontynuację dotychczasowej opowieści i sprawia, że znajomość poprzednich odsłon serii ubogaca doświadczenie. Nie jesteście nawet w stanie wyobrazić sobie, jak cudownym doznaniem jest oglądanie takiego sequela. 

Okej, przyznaję - to było wyjątkowo podłe z mojej strony. Przepraszam. Naprawdę sympatyzuję z fanami Gwiezdnych Wojen, których rozczarowała najnowsza trylogia Star Wars. Trylogia, która starała się zadowolić wszystkich i ostatecznie nie zadowoliła nikogo. Aż za dobrze znam to uczucie, gdy po latach oczekiwań dostaję w końcu nową odsłonę ukochanej serii i zamiast satysfakcji spotyka mnie gorycz rozczarowania. Dlatego bardzo cieszy mnie, że Star Trek: Picard, najnowszy serial z tego uniwersum, jest… no cóż, naprawdę niezły. Nie przełomowy, nie wybitny, w żadnym razie nie stawiałbym go na podium w moim osobistym rankingu filmów i seriali ze świata Star Treka… ale po prostu całkiem dobry. 

Jak niektórzy i niektóre z Was wiedzą, obejrzałem całego Star Treka. Pisząc „całego” mam na myśli wszystkie odcinki wszystkich sezonów wszystkich seriali oraz wszystkie filmy. Zajęło mi to kilka długich i intensywnych lat, ale ostatecznie dokonałem tego. Oczywiście później miałem gigantycznego kaca neuronowego. Wiecie, o czym mówię – o tym doznaniu, gdy po przeczytaniu naprawdę długiego cyklu powieściowego albo mangi na kilkadziesiąt tomów opowieść nagle się kończy i przez pewien czas nie macie pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, bo ta historia nadal rezonuje Wam w głowie i trudno pogodzić się z tym, że to już koniec. 

No więc wyobraźcie sobie, że to uczucie dopada Was po kilkunastu miesiącach intensywnego oglądania narracji pokrywającej jakieś sześćset godzin, siedem seriali telewizyjnych, (z których najkrótszy ma dwa sezony) oraz trzynaście pełnometrażowych filmów kinowych. Kosmos, dosłownie. Czy było warto? No cóż… tak. Na przestrzeni już ponad pięćdziesięciu lat, jakie minęły od emisji oryginalnej serii telewizyjnej, Star Trek miał swoje liczne wzloty i upadki. Było kilka ewidentnie słabych seriali, a i te dobre z reguły potrzebowały dwóch nawet albo trzech sezonów zanim zaczęły naprawdę błyszczeć. 

Oczywiście, możliwe jest, że mój mózg zwyczajnie zabrania mi myśleć inaczej, bo w przeciwnym razie musiałbym dopuścić do siebie myśl, że zmarnowałem sześćset godzin mojego życia, których nikt mi już nie zwróci. Ale nie sądzę. 

Mój Boże, mam nadzieję, że nie. 

W każdym razie… to doświadczenie mnie zmieniło. I nie mam tu na myśli tego, że pogorszył mi się wzrok albo że przybrałem na wadze… chociaż przybrałem, ale nie mówmy o tym… ale to, że zostałem fanem Star Treka. Ta franczyza ma wszystko, co tylko mogłem sobie wymarzyć. Złożoną, wyrafinowaną fabułę w konwencji fantastyki naukowej, znakomite aktorstwo, ciekawe scenariusze i dające się lubić postacie. Ujął mnie przede wszystkim ciepły humanizm świata przedstawionego. Choć żaden z seriali nie uciekał przed mroczniejszymi motywami, Star Trek zawsze był bardzo optymistyczny. To opowieść o ludzkości, której udało się przezwyciężyć największe wady naszego gatunku i zbudować lepszą przyszłość. Jasne, te wady nadal istnieją, a utopia nie jest nam dana na zawsze – to coś, o co bez przerwy musimy walczyć, zarówno z najeźdźcami z kosmosu, jak i z ciemniejszymi stronami naszej własnej natury… ale Star Trek konsekwentnie mówi nam, że ta walka jest do wygrania, nawet jeśli nie obędzie się bez ofiar. 

Oczywiście, nie jest to uniwersalna recenzja wszystkich filmów i seriali z tego worka. Star Trek bywa bowiem bardzo zły i wtedy jest to… no cóż, doświadczenie samo w sobie. Istnieje coś takiego jak „dobry zły film”. Wiecie, The Room, Plan 9 z Kosmosu, Koty… rzeczy, które są bardzo nieudane, ale w ten specyficzny, fascynujący sposób. Wiele filmów i seriali określanych tym mianem to rzeczy z gatunku fantastyki naukowej. I nie ma w tym nic dziwnego. Science-fiction zawsze operuje na jakimś poziomie umowności, więc krytycznie złe dzieła z tego worka często mają ten dodatkowy bonus fascynującej abstrakcji, gdy twórcy próbują sprzedać nam jakieś idee, które w praktyce okazują się bełkotem albo pokazać nieistniejące w rzeczywistości istoty lub zjawiska, które na ekranie wyglądają absurdalnie. Star Trek ma bardzo bogatą historię odcinków tak złych, że aż dobrych, ponieważ ambicje scenarzystów i reżyserów często przerastały budżety poszczególnych seriali, a pomysły twórców bywały zbyt egzotyczne, by poskładać z nich sensowną opowieść. 

To jednak mniejszość. Pocieszna wprawdzie, ale w bardzo niewielkim stopniu definiująca Star Treka. Każdy serial w dużym stopniu komentował rzeczywistość, w której powstawał – to jedna z tych franczyz, której nie da się zarzucić, że ostatnio stała się nachalnie polityczna, ponieważ zawsze taka była i nigdy nie przestawała. Od aktualnej wówczas krytyki rasizmu i zimnowojennej paranoi w schyłkowych latach sześćdziesiątych (Star Trek: The Original Series), poprzez analizy rozmaitych problemów socjoekonomicznych i społecznych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (Star Trek: The Next Generation), poprzez oswajanie traumy po atakach terrorystycznych na USA w pierwszej dekadzie XXI wieku (Star Trek: Enterprise). 

Wiele odcinków to prawdziwe scenopisarskie perły, które łączyły w sobie przenikliwy komentarz społeczny i samą esencję fantastyki naukowej. Star Trekowi często zarzuca się pewną statyczność i rozwlekłość. O ile nie jest to kompletnie pozbawiona podstaw krytyka, o tyle spokojniejsze tempo daje przestrzeń do bardziej precyzyjnego, głębszego poruszania złożonych idei. Odnoszę wrażenie, że nowsze seriale i filmy próbują walczyć z tym stereotypem Star Treka jako monotonnego snuja dla nudziarzy i wrzucają wiele zbędnych scen akcji, ale moim zdaniem to niepotrzebne. Siła tego uniwersum tkwi gdzieś zupełnie indziej. 

Gdy usłyszałem o tym, że stacja CBS ma zamiar wyprodukować nowy serial o Picardzie – jednym z głównych bohaterów legendarnego serialu Star Trek: The Next Generation – miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, wcześniejszy, nadal produkowany serial z tego worka, Star Trek: Discovery jest dość, eee, nierówny i po dwóch sezonach nadal nie udało mu się znaleźć dobrego pomysłu na siebie. Może stanie się to w trzecim, w którym główni bohaterowie zostają przerzuceni w odległą przyszłość, okres do tej pory nieeksplorowany w trekowym uniwersum. Oby. 

Z drugiej strony – hej, Patrick Stewart powraca do swojej ikonicznej roli Jeana Luca Picarda, idealistycznego kapitana gwiezdnego statku Enterprise! W serialu, który po raz pierwszy od dwa tysiące drugiego, gdy ukazał się film Star Trek Nemesis, kontynuuje rozwój całej historii uniwersum. Dwa poprzednie seriale, Star Trek: Enterprise oraz wspomniany już Star Trek: Discovery były prequelami rozgrywającymi się chronologicznie przed oryginalną serią z lat sześćdziesiątych. Trzy ostatnie filmy kinowe były natomiast restartem uniwersum, choć nadal podłączonym do głównej linii narracyjnej, to jednak opowiadającym inną, własną historię. 

Z trzeciej strony… okej, wyznam Wam coś. Mam bardzo mieszany stosunek do tego trendu powracania do ikonicznych postaci z kultowych filmów i seriali z poprzednich dekad. Pokazywania jesieni ich życia, najczęściej wiele, wiele lat po tym jak ich historie zostały zakończone, a narracje zamknięte. Oczywiście, w teorii jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia, który może zaowocować wieloma interesującymi, unikalnymi historiami. Popkultura nieczęsto interesuje się starością, podsumowywaniem własnego dorobku życiowego czy problemami, z jakim zmagają się osoby przytłoczone swoim dziedzictwem. A jak to wygląda w praktyce? 

Rzućmy okiem. 

W The Last Jedi stary, zgorzkniały Luke Skywalker bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W Loganie stary, zgorzkniały Wolverine bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W piątym sezonie Samurai Jacka, wyprodukowanym dwanaście lat po emisji czwartego, stary, zgorzkniały Jack bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon stary, zgorzkniały Tommy bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. 

Jeśli wydaje wam się, że przesadzam, to… no cóż, macie rację. Nie wszystkie tego typu historie wpadają w ten schemat, a nawet te które wpadają są przeważnie naprawdę bardzo dobre. Dlatego wcześniej powiedziałem, że mam mieszany, nie negatywny stosunek do tej konwencji. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo wiele tego typu historii jest do siebie podobnych, przez co doświadczony widz wie już mniej więcej, jakimi koleinami potoczy się taka opowieść. W jednym z pierwszych trailerów serialu widzimy scenę, w której młoda kobieta prosi głównego bohater o pomoc, co tylko wzmocniło to wrażenie, że otrzymamy kolejną historię idącą punkt po punkcie według tego schematu. I już teraz mogę napisać, że się nie pomyliłem. Co oczywiście nie przesądza sprawy, ale też jednocześnie dość jasno pokazuje, jakiego rodzaju będzie to opowieść. 

Fabuła serialu rozpoczyna się dwadzieścia lat po wydarzeniach ze Star Trek: Nemesis, w którym to filmie poniósł śmierć porucznik Data, android, wieloletni członek załogi Enterprise oraz serdeczny przyjaciel Picarda. To wydarzenie odcisnęło mocne piętno na psychice głównego bohatera, między innymi dlatego, że Data poświęcił życie, by uratować Picarda. W międzyczasie doszło również do kilku innych ważnych wydarzeń. Planeta Romulus uległa zniszczeniu. Federacja niechętnie, ale jednak zgodziła się pomóc w ewakuacji swoich odwiecznych wrogów, ale wycofała się z tej obietnicy. Powodem był zamach terrorystyczny na marsjańską stocznię, który postawił całą Gwiezdną Flotę w stan gotowości, przez co żaden z obiecanych przez Federację statków nie mógł udzielić pomocy uchodźcom. 

Jeśli oglądaliście film Star Trek J.J. Abramsa z dwa tysiące dziewiątego roku, być może pamiętacie, że główny antagonista, Nero, był Romulanem pochodzącym z przyszłości, w której jego planeta została zniszczona przez supernową, a Federacja w kluczowym momencie odmówiła pomocy. To jest właśnie ta przyszłość. Imperium Romulan – do tej pory jedna z najbardziej wpływowych sił w Galaktyce Drogi Mlecznej – zostało rzucone na kolana i stało się cieniem samego siebie. Część dawnego Imperium uformowała nową jednostkę polityczną, Wolne Państwo Romulan, które zajmuje się, między innymi, rehabilitacją osób zasymilowanych przez kolektyw Borg. 

Kolektyw Borg to rasa kosmicznych zombie cyborgów, które dysponują świadomością zbiorową. Rozmnażają się asymilując przedstawicieli innych ras i przerabiając ich na swoje jednostki, pozbawione wolnej woli. W przeszłości coś takiego przytrafiło się samemu Picardowi, gdy kolektyw próbował podbić Federację. Na szczęście proces okazał się odwracalny. Romulanie odnaleźli jeden z porzuconych przez kolektyw sześcianów, za pomocą których Borgowie poruszają się w przestrzeni kosmicznej i zajęli się odzyskiwaniem technologii oraz odwracaniem asymilacji odnalezionych tam dronów. 

Tajemnicza młoda kobieta, która zwróciła się o pomoc do Picarda… by nie zdradzić zbyt wiele, ma z tym wszystkim dużo wspólnego. Z niejasnych powodów ścigają ją szpiedzy należący do supertajnej romulańskiej organizacji. Bohaterka okazuje się androidem, takim samym jak zmarły Data. Badając zagadkę jej pochodzenia, Picard dochodzi do wniosku, że stworzył ją Bruce Maddox – naukowiec, który przed wieloma laty próbował rozebrać Datę na części, by dowiedzieć się więcej o jego działaniu. Picard wymusił wtedy proces sądowy, który zapewnił Dacie, oraz innym androidom jego typu, pełne prawa właściwe istotom ludzkim. Maddox zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Picard, by wyjaśnić całą tę sprawę, zbiera grupkę nowych i starych znajomych, po czym wyrusza na misję poszukiwawczą. 

W tym nakreśleniu fabuły pominąłem kilka elementów, by nie psuć nikomu niespodzianki w śledzeniu serialu od początku. Mam nadzieję, że udało mi się dość precyzyjnie wyjaśnić, o czym właściwie opowiada Star Trek: Picard. Nie jest to łatwą sztuką. Jak zdążyłyście się już pewnie zorientować serial jest BARDZO mocno zakotwiczony w mitologii uniwersum. Wiele najważniejszych wątków wymaga stosunkowo dobrej znajomości kluczowych odcinków serialu Star Trek: The Next Generation oraz Star Trek: Voyager. Na własny użytek zrobiłem listę filmów i odcinków, które warto powtórzyć sobie przed seansem pierwszego sezonu Picarda. Wrzucę ją tutaj, na wypadek gdyby ktoś był zainteresowany, ale… według mnie żaden serial nie powinien wymagać od widza odrabiania takiej pracy domowej. 

I nie jestem pewien czy Star Trek: Picard faktycznie tego wymaga. Scenarzyści starają się w miarę organicznie przekazywać najważniejsze informacje w dialogach albo za pomocą kontekstu danych scen. Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile to działa. Myślę, że interesująca byłaby opinia osoby, dla której Star Trek: Picard jest pierwszym kontaktem z tym uniwersum. Sam – z oczywistych powodów – nie jestem w stanie stwierdzić, na ile ten serial broni się jako indywidualna historia. Intuicja podpowiada mi, że… średnio. I nie, nie tylko dlatego, że buduje swoją opowieść z komponentów wymyślonych wcześniej. 

Przez pierwszą połowę akcja serialu toczy się dwutorowo, w połowie sezonu oba wątki główne łączą się i zacieśniają coraz mocniej aż do finału. Jeden wątek poświęcony jest śledztwu, jakie prowadzi Picard. Drugi rozgrywa się na Artefakcie, porzuconym sześcianie Borgów. Każdy z tych wątków stopniowo dostarcza nam kolejnych elementów układanki, dzięki którym powoli odkrywamy, w jaki sposób łączą się poszczególne wątki. Niestety słowo-klucz brzmi „powoli”. 

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Star Trek: Picard początkowo pomyślany został jako o połowę krótsza produkcja i dopiero po zatwierdzeniu fabuły pierwszego sezonu podjęto decyzję do zamówieniu większej liczby odcinków. Nie mam na to żadnych dowodów, to tylko moja hipoteza, ale… Pierwsza połowa sezonu zawiera w sobie całkiem sporo zupełnie zbędnych scen, które powtarzają to, co widz już wie. Albo prezentują nowe problemy, których rozwiązanie nie przybliża nas do zrozumienia sytuacji, tylko zajmuje czas bohaterom. Wątek rozgrywający się na Artefakcie cierpi na to w trochę większym stopniu. Głównie dlatego, że ogranicza się wyłącznie do jednej lokacji, co z natury rzeczy nie pozwala nawet na stworzenie iluzji, że bohaterowie przemieszczają się coraz bliżej celu. 

Wątek Picarda i jego zbieraniny wypada tu nieco lepiej. Głównie dlatego, że poznajemy kilka zupełnie nowych postaci, wymyślonych specjalnie na potrzeby serialu. Każda z nich posiada jakąś indywidualną historię. Pilot Rios w niejasnych okolicznościach odszedł z Gwiezdnej Floty po śmierci jego poprzedniego kapitana. Doktor Jurati, specjalistka od badań nad androidami, nie ma już niczego do roboty, ponieważ Federacja zakazała tej gałęzi badań po ataku terrorystycznym na Marsa i teraz ta utalentowana naukowczyni stała się całkowicie zbędna korpusowi naukowemu Federacji. Raffi, była podkomendna Picarda została usunięta z Floty po tym jak jej w atmosferze skandalu odszedł z niej Picard, odizolowała się od rodziny i przyjaciół, wpadła w nałogi i dziś wiedzie żywot pariasa. Młody Romulan Elnor wychował się w grupie uchodźców, którym Picard w imieniu Federacji obiecał pomoc, a której to obietnicy nigdy nie dotrzymał, skazując chłopca na dorastanie w izolacji w klasztorze fatalistycznych romulańskich wojowniczek. Z czasem dołącza do nich (tak jakby) Siedem Z Dziewięciu, jedna z głównych bohaterek Star Trek: Voyager. Siedem, po wyzwoleniu z kolektywu Borg i powrocie na Ziemię, dołączyła do niezależnej organizacji paramilitarnej, która wzięła na siebie obowiązek dbania o prawo i porządek w dawnej Strefie Neutralnej między terytorium Federacji i Imperium Romulan. 

Wszystkie te postacie łączy fakt, że utopijna Federacja w ten czy inny sposób je zawiodła. To naprawdę mocny punkt wyjścia. Każdy system społeczny, niezależnie od tego jak wydajny i dobrze funkcjonujący, nigdy nie zaspokoi potrzeb wszystkich swoich obywateli i obywatelek – zawsze będą jakieś wyjątki, nieszczęśliwe przypadki, poszkodowani przez decyzje będące mniejszym złem. Star Trek: The Next Generation eksperymentował już z tym motywem przedstawiając wątek Maquis, bojowników o wolność pochodzących z planet, które Federacja oddała Cardassianom w ramach paktu o nieagresji, ale nigdy nie był to jakoś szczególnie znaczący motyw. Obserwacja, w jaki sposób tego typu osoby odnoszą się do Federacji i do siebie nawzajem, jak wypływają na wierzch urazy, pretensje i traumy mogła być czymś naprawdę interesującym. 

Mogła, ale okazała się… no cóż, bałaganem. Każda z tych postaci ma zarysowany indywidualny charakter, motywacje oraz garść osobistych wątków – to na plus. Problem pojawia się w momencie, gdy na przestrzeni pierwszego sezonu właściwie żadna z nich nie przechodzi znaczącej, zauważalnej ewolucji charakteru. Przytrafiają im się różne rzeczy, na które te postacie reagują (konfrontacja Raffi z synem i jego żoną, chwilowe podłączenie Siedem do kostki Borg), ale po incydencie wszystko wraca do poprzedniego stanu i wydarzenie zdaje się zupełnie nie mieć wpływu na zachowanie postaci czy jej odbiór rzeczywistości. Niektóre decyzje postaci wydają zupełnie nieintuicyjne i stojące w sprzeczności z tym, co wiemy o danych bohaterach (Elnor pozostający z Hugh na kostce) i wyglądają tak, jakby scenarzyści chcieli posterować sytuacją w pożądanym przez siebie kierunku nie dbając o to, w jaki sposób ucierpi przez to rozwój postaci. W finale sezonu niektóre istotne fabularnie postacie rozwijane od pierwszego odcinka praktycznie znikają i nie są nawet wspomniane, inne wydają się być w związku, choć na przestrzeni całego serialu zamieniły ze sobą może dziesięć kolokwialnych słów… Niespójne pisane postacie to chyba największy problem tego serialu. 

Bo cała reszta jest naprawdę dobra. Pod względem oprawy wizualnej to chyba najładniejszy Star Trek w historii marki. W przeciwieństwie do lubiącego głęboki półmrok Star Trek: Discovery, Picard na ogół rozgrywa się w bardzo jasnych, przestronnych lokacjach (nie licząc kostki, ma się rozumieć), efekty specjalne wyglądają bez zarzutu, otoczenie jest zróżnicowane, a ikoniczne elementy serii – mundury, projekty statków, dźwięki – zostały odwzorowane z dbałością o szczegóły oraz wyraźną ambicją, by zachować estetykę ustanowioną przez Star Trek: The Next Generation, choć oczywiście lekko odświeżoną i podrasowaną. 

Sama struktura narracyjna, gdy już przejdzie się do porządku dziennego nad rozwleczeniem fabuły, też wygląda dobrze. W ramach swojej podróży Picard odwiedził kilka znanych już miejsc (w tym wielokrotnie wspominany, ale nigdy dotąd niepokazany Instytut Daystroma) i całe mnóstwo nowych. Choć historia aż do epickiego finału pozostaje bardzo kameralna, to zróżnicowanie nadaje jej imponującej skali. Serial w znaczący, niegłupi sposób rozwija historię uniwersum, pokazując jak potoczyły się losy Federacji po wyniszczającej wojnie z Dominium i zniszczeniu Romulusa, przedstawił szereg nowych wydarzeń i frakcji, które powstały później. Co prawda wiele pytań pozostało bez odpowiedzi – co z Klingonami? co z Dominium? jak wygląda odbudowa mocarstwa Cardassian? czy ustanowiono wymianę handlową i dyplomatyczną z Kwadrantem Delta? – ale też Star Trek: Picard nie jest przekrojową opowieścią reprezentującą całą złożoną politykę uniwersum i nie musi pokazywać absolutnie wszystkiego. To, co pokazuje zupełnie mi wystarcza do szczęścia – a fakt, że zdradza przy tym olbrzymie przywiązanie do detali i najdrobniejszych wzmianek z ustanowionego już wcześniej kanonu naprawdę mocno cieszy i napawa otuchą. 

To nie jest idealny pierwszy sezon, ale prawie żaden serial ze świata Star Treka nie może poszczycić się mocnym startem. Jako że zamówiono już drugi sezon, a i kolejne prawdopodobnie będą powstawały dopóty, dopóki Patrick Stewart będzie skłonny wcielać się w rolę główną, w przyszłość Star Trek: Picarda patrzę raczej z nadzieją niż obawą. Serial ma sporo wątków do pociągnięcia i naprawdę interesuje mnie, dokąd udadzą się teraz bohaterowie serialu oraz jak potoczą się ich dalsze losy. Jeszcze raz – nie są to startrekowe wyżyny, ale jest na tyle dobrze, bym był w stanie z czystym sumieniem polecić ten serial wszystkim zainteresowanym. 

Obiecana lista odcinków poprzednich seriali: 


Star Trek: The Next Generation: 

S01E01: Encounter at Farpoint 
S01E12: Datalore 
S02E09: The Measure of a Man 
S02E16: Q Who 
S03E26: The Best of Both Worlds (part 1) 
S04E01: The Best of Both Worlds (part 2) 
S04E02: Family 
S04E03: Brothers 
S05E23: I Borg 
S06E24: Descent (part 1) 
S07E01: Descent (part 2) 
S07E24: All Good Things… 


Star Trek Voyager: 

S01E01: Caretaker 
S03E26: Scorpion (part 1) 
S04E01: Scorpion (part 2) 
S05E15: Dark Frontier (part 1) 
S05E16: Dark Frontier (part 2) 
S06E16: Collective 
S06E19: Child’s Play 
S07E02: Imperfection 
S07E25: Endgame 


Filmy kinowe: 

Star Trek: The First Contact 
Star Trek: Nemesis 
Star Trek (2009) 


Short Treks: 

S02E06: Children of Mars

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...