piątek, 13 września 2019

RECENZJA: Epoka Antychrysta

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.


Epoka Antychrysta – satyra społeczna przebrana za fantastykę naukową autorstwa dziennikarza, tłumacza, eseisty, byłego redaktora naczelnego gazety Rzeczpospolita oraz obecnego redaktora naczelnego pisma Do Rzeczy Pawła Lisickiego ukazała się w dwa tysiące osiemnastym roku nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Fabuła przenosi nas do XXIII wieku i obraca się wokół pontyfikatu nowego papieża wprowadzającego do instytucji Kościoła Rzymskokatolickiego szereg radykalnych reform. W toku fabuły poznajemy życie papieża, który ostatecznie zdecydował się przyjąć imię Judasz, jego pochodzenie, środowisko, w którym się wychował, drogę do kapłaństwa oraz brzemienny w wydarzenia pontyfikat.

Publikacja odbiła się głośnym, choć krótkim echem w mediach zarówno głównego nurtu, jak i  niszy polskiej fantastyki. Witold Mrozek z Gazety Wyborczej napisał: „Epokę Antychrysta Pawła Lisickiego czyta się jak odjechane komentarze prawicowego trolla o upadku Kościoła i treningu seksualnym dzieci”. Portal, który prawdopodobnie już zawsze znany będzie głównie z reklamowania parówek, opublikował recenzję autorstwa Bartosza Świderskiego, który książkę podsumował w taki sposób: „Oczywiście twórczość artystyczna nigdy nie powinna mieć ograniczeń. Najwięksi artyści często sięgali po obrazoburstwo., ale tego typu narzędzi trzeba używać umiejętnie. Pawłowi Lisickiemu się to nie udało, gdyż wzbudza głównie zażenowanie czytelnika swoim stylem.” Oko.press opublikowało swoją recenzję – „Lisicki nie rozumie ani lewicy, ani idei równości, boi się ich, a swoje fobie – podszyte fascynacją – wylał na trzysta stron powieści.” Monika Białkowska z Przewodnika Katolickiego stwierdziła natomiast, że „Lisicki przestał być publicystą, z którym się można zgadzać lub nie. W Epoce Antychrysta pokazał przerażającą twarz: wulgarną, wyuzdaną, pełną nienawiści – i myśl daleką od katolickiej. Nic, co napisał wcześniej i co napisze kiedyś, nie może być już być czytane w oderwaniu od tego kontekstu”. Na tę ostatnią recenzję odpowiedział redaktor Do Rzeczy, Tomasz Kolanek w ten sposób „Epoka Antychrysta to przede wszystkim przestroga dla nas, co będzie, jeśli nie zatrzymamy tego szaleństwa i nie wrócimy do tego, co przez prawie 2000 lat budowało fundament Kościoła Katolickiego.”

Epoka Antychrysta to jednak nie tylko satyra polityczna – to również, przynajmniej nominalnie, fantastyka naukowa. Polski fandom fantastyki, co przyjmuję z zerowym zaskoczeniem, podszedł do powieści Lisickiego w znacznie mniej krytyczny sposób. Kinga Tator ze strony Konwenty Południowe napisała o książce tak: „Poleciłabym ją (…) wszystkim tym, którzy nie boją się tematów tabu. Osobom, które szukają czegoś całkowicie nowego i świeżego oraz komuś, kto uwielbia klimat dystopii i nie boi się zobaczyć całkiem odmiennego świata, w którym wszystkie prawa przestały obowiązywać. Serdecznie polecam ją także tym, którzy po obejrzeniu filmu Kler czują zawód i chcieliby większej ilości wrażeń”. Adrianna Dworzyńska z Bestiariusza miała nieco bardziej wyważoną opinię: „Jest to książka trudna i niepozbawiona wad. Niektórzy znajdą w niej potwierdzenie swoich obaw, inni zaś zirytują się, obserwując groteskową hiperbolizację obecnie panujących tendencji na świecie, które, z głoszenia tolerancji i szacunku do jednostki, niezależnie od poglądów, pochodzenia czy orientacji, zamieniają się w upodlenie całego świata i upadek chrześcijaństwa na rzecz ludzkich „widzimisię”, a z kolei każdy przejaw niezgody uznawany jest za mowę nienawiści (sarkazm pisarza czy obśmianie walki z hejtem?).” przyznając książce idealnie symetryczną ocenę dwóch i pół gwiazdki na pięć możliwych. Na tym tle wyłamuje się Roman Ochocki z Katedry: „Epoka Antychrysta jest powieścią dla przekonanych i chyba autor nie pretenduje (na poważnie) do tego, aby kogoś z przeciwnego „obozu” nią przekonać do czegokolwiek innego poza stwierdzeniem, że religijny fundamentalista to albo zagrożenie, albo pajac. Jest to bardzo krzywdzące dla tych wszystkich, którzy swoją wiarę, także w bardzo ścisłym przywiązaniu do jej zasad, wyznają i według niej żyją. Tak naprawdę Lisicki nie wystawia żadnego świadectwa liberalizmowi (prostacko go przedstawiając), tylko sobie i jemu podobnym, którzy myślą takimi obskuranckimi kategoriami.”

Powadzę bloga już od niemal dekady i dość dobrze znam swoich czytelników. Zdaję więc sobie sprawę, że wśród osób, które kliknęły w link wiodący do tej blognotki znajdują się takie, które liczą na coś w rodzaju festiwalu szyderstw przeplatanych najbardziej mięsistymi cytatami z powieści. Byłoby to wyjątkowo proste, bo Epoka Antychrysta stworzona została przez autora z gatunku, który Wojciech Orliński ochrzcił (no pun intended) niegdyś mianem „brodaczy”. Chodzi o konserwatystów z pokolenia urodzonego i wychowanego w PRLu, często katolików o przedsoborowej wrażliwości, głęboko nieufnych wobec przemian technologicznych, społecznych i obyczajowych, wykorzystujących fantastykę jako platformę do głoszenia swoich poglądów. Łatwo jest robić sobie jaja z ich twórczości, bo zazwyczaj nie jest ona zbyt wysokich lotów, a eksplorowane w niej idee są na ogół zbyt egzotyczne, by dało się je traktować poważnie. Pisałem już tego typu prześmiewcze teksty i wiem, że cieszyłby się dużą popularnością – pośmialibyśmy się, po czym rozeszlibyśmy się w poczuciu samozadowolenia.

Osoby, które liczą na przebojową imprezę w loży szyderców muszę jednak już na samym wstępie rozczarować, bo tym razem planuję coś zupełnie innego. Nie chcę Lisickiego obrażać ani z niego drwić. Chcę zrozumieć, co się dzieje w głowie polskiego konserwatysty. Tak, wiem, nie każdy konserwatysta podziela wszystkie poglądy autora Epoki i wielu z nich może poczuć się urażonych faktem, że ktoś wrzuca ich do jednego worka z Lisickim. Spieszę więc doprecyzować, że chodzi mi o ten szczególny, konkretny rodzaj „brodatego” konserwatysty. Jak powiedziała kiedyś filozofka i wideoeseistka Natalie „ContraPoints” Wynn (notabene osoba jakby żywcem wyjęta z kart Epoki Antychrysta), prawdziwa empatia musi opierać się na prawdziwym zrozumieniu. Nie wiem, czy po zakończeniu tej recenzji będę chciał z Lisickim w jakimkolwiek stopniu empatyzować, ale jeśli mam wyciągnąć z lektury jego powieści – a wy z lektury mojej blognotki – cokolwiek wartościowego, muszę przynajmniej spróbować potraktować go poważnie.

Są przecież precedensy, nawet na tym blogu. Lektura niesławnego opowiadania innego brodacza, Jarosława Grzędowicza, Weekend w Spestreku (recenzja tutaj) sprawiła, że szyderczy śmiech ugrzązł mi w gardle, gdy uświadomiłem sobie, że tego typu twórczość często jest próbą oswojenia strachu przed nieznanym i niezrozumianym. Jasne, nie sprawia to, że Weekend stał się w moich oczach opowiadaniem lepszym literacko czy choćby mniej toksycznym w kwestii przekazu, ale przynajmniej potrafię myśleć o nim na mniej powierzchownym poziomie niż wcześniej i może nawet jestem w stanie nawiązać jakąś jednostronną emocjonalną nić porozumienia z autorem. Nam na lewicy często zarzuca się (czasami nie bez powodu) deficyt empatii, a empatia jest istotnym elementem mojego indywidualnego kręgosłupa moralnego, więc… zobaczymy, czym to się skończy.

Zacznę może od tego, że czytanie tej powieści to proces ciężki i mozolny. Z wielu względów. Całość przypomina kombinację eseju z reportażem skupionym na osobie nowo wybranego papieża Judasza, jego życiu oraz pontyfikacie. Przynajmniej w pierwszej części książki, która zajmuje ponad jedną trzecią jej objętości i stanowi dość trudny test cierpliwości nawet dla najbardziej wyrozumiałych czytelników. W drugiej w końcu dostajemy nieco bardziej konwencjonalny wątek skupiający się na transpłciowej kardynałce Bigośnicki będącej prawą ręką nowego papieża, która dostała raka i przed śmiercią zainicjowała proces obalenia dogmatu o zmartwychwstaniu chrystusowym. Czego Watykan dokonał fabrykując doczesne szczątki Jezusa przy ścisłej współpracy z rządem światowym (pamiętajcie, XXIII wiek) i wielkim biznesem… co jest konceptem niedorzecznym na tylu poziomach, że nawet nie wiem od czego zacząć rozbierać go na części pierwsze. W każdym razie to dość dobry przykład wewnętrznej logiki świata przedstawionego. W trzeciej obserwujemy rezultaty tych działań, w czwartej dochodzi do biblijnego końca świata. Całość gęsto poprzetykana jest nonsensownymi wywodami nieudolnie symulującymi lewicową mowę-trawę oraz przebogatymi opisami przykładów moralnego zepsucia mieszkańców świata przedstawionego.

O ile kuszące jest sprowadzenie Lisickiego do simpsonowskiego memu o starym człowieku krzyczącym na chmurę, postanowiłem jednak spróbować określić, co konkretnie autor stara się krytykować w Epoce Antychrysta. Nie jest to łatwe, bo przez większość czasu jego satyra przypomina młócenie pięściami na oślep w całkowicie losowych kierunkach. No dobrze – niezupełnie losowych, bo wyraźnie próbuje trafić w jakiś określony, choć trudny do opisania cel. Przesłanie książki można dość łatwo streścić w następujący sposób: „Sobór Watykański II i idące za nim reformy Kościoła Rzymskokatolickiego doprowadziły do rozprężenia jego doktryn i zapoczątkowały drogę wiodącą ku całkowitej erozji tego wyznania, skonsumowania go przez progresywne, postmodernistyczne, zeświecczone, nihilistyczne i seksualnie rozpasane profanum będące w istocie sposobem, w jaki Szatan chce doprowadzić do końca świata.” Końcówka tego zdania to nie są moje wygłupy – Epoka Antychrysta naprawdę kończy się literalną apokalipsą sprowadzoną na nasz świat przez demonicznego papieża-antychrysta. Uwierzcie mi, nawet gdybym bardzo się starał, nie byłbym w stanie sprowadzić tej książki ad absurdum.

Jak już pisałem, ciężko jest znaleźć jakieś spójne przesłanie Epoki Antychrysta, bo autor atakuje w tej książce mnóstwo niepowiązanych ze sobą rzeczy – od filozofii kontynentalnej, poprzez „Kościół otwarty”, rewolucyjne ruchy społeczne, antifę, progresywny liberalizm, neoliberalny kapitalizm, feminizm, obowiązek szczepień, edukację seksualną – traktując to wszystko jako część większego procesu, którego głównym celem zdaje się być zniszczenie Kościoła Rzymskokatolickiego. Na użytek tej recenzji postanowiłem nazwać to „krytyką postmodernizmu”, bo to chyba jedyny termin-parasol na tyle szeroki, by jakoś zmieściły się pod nim wszystkie wymienione wyżej rzeczy. Prawie wszystkie, bo na przykład feminizm nie jest powszechnie uznawany za element postmodernizmu, ale w jednym momencie fabuły bohaterowie negatywni z pogardą wyrażali się o ideach oświeceniowych, a postmodernizm powstał jako reakcja na kryzys oświeceniowych metanarracji, więc… jakby pasuje? Choć przyznam, że działam tu trochę po omacku, bo cokolwiek chciał przekazać autor, pozostaje dla mnie wybitnie nieczytelne.

Postmodernizm sam w sobie jest terminem stosunkowo nieostrym i przez to (oraz przez pewnego kanadyjskiego pop-intelektualistę na ogół kojarzonego z homarami oraz sprzątaniem swojego pokoju) często źle rozumianym. Generalnie rzecz biorąc, w najprostszym ujęciu postmodernizm jako postawa filozoficzna sprowadza się do idei, że nie istnieje jedna odpowiedź na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i Całą Resztę – a i Wielkich Pytań jest prawdopodobnie znacznie, znacznie więcej niż jedno. Dopiero nakładając na siebie wiele różnych perspektyw i sposobów myślenia jesteśmy w stanie uzyskać nawet jeśli nie odpowiedź, to przynajmniej jakiś funkcjonalny konsensus. Prawdopodobnie. Czasami.

Albo inaczej. Postmodernizm można – w tym szczególnym kontekście – sprowadzić do odejścia od myślenia o świecie w kategoriach wielkich narracji (metanarracji). Gdy we wczesnej młodości po raz pierwszy usłyszałem o „wielkich narracjach” w kontekście postmodernizmu skonfundowało mnie to, bo wyobraziłem sobie coś w stylu rezygnacji z długich form narracyjnych, takich jak obszerne cykle powieściowe czy liczące wiele sezonów seriale telewizyjne, czyli coś, co przecież w postmodernizmie cieszy się nieustającą popularnością. Wielkie narracje oznaczają coś innego – idee tak obszerne, że dominują wizję świata osoby, która te idee wyznaje. Opowieści o świecie, którym ludzie podporządkowują swoją moralność, postrzeganie świata i zachowania. Jeśli zapytacie kogoś, jakie ma poglądy, na ogół w odpowiedzi ta osoba będzie starała się Wam opisać tę albo inną wielką narrację.

Przykładem takiej idei może być religia, która określa moralność jej wyznawcy, daje mu życiowe wskazówki, mówi co jest dobre, a co złe, wymaga poświęceń i prowadzi przez życie aż do śmierci. Innym przykładem wielkiej narracji może być marksizm, który na postrzeganie ludzkiego życia nakłada optykę walki klas. Inną wielką narracją jest faszyzm, wymagający od swoich wyznawców oczyszczenia swojego społeczeństwa z ludzi uznanych za gorszych, kult siły i powrót do idealizowanej, niezepsutej jeszcze przeszłości. W żadnym wypadku nie porównuję tu religii (którejkolwiek), faszyzmu i marksizmu, po prostu staram się podać najbardziej wyraziste i różnorodne przykłady tego, co oznacza ten termin. To dlatego „postmodernistyczny neomarksizm”, którym od kilku lat straszeni są młodzi mężczyźni rozczarowani własnymi ojcami na tyle, by szukać substytutu w Internecie, ma mniej więcej tyle sensu co „sucha woda” albo „subtelny film Michaela Baya”. Wyżej wspomniałem również, że feminizmu generalnie nie utożsamia się z postmodernizmem – bo feminizm jako myśl społeczna również jest wielką narracją, a przynajmniej wyczerpuje znamiona definicji.

Postmodernizm rozwinął między innymi w reakcji na fakt, że w Europie pierwszej połowy XX wieku dominujące wielkie narracje w ten czy inny sposób uległy kompromitacji albo marginalizacji. Faszyzm przyniósł nam wojnę tak straszną, że wiele zadanych przez nią ran do dziś się nie zagoiło. Próby wdrożenia idei marksizmu przyniosły rezultat w postaci nieudanych rewolucji i powstania nowych autorytaryzmów. Jeden z dziadków postmodernizmu, Jean-François „Cieszę Się, Że To Blognotka, A Nie Podcast I Nie Muszę Próbować Wymawiać Tego Nazwiska Na Głos” Lyotard, który zresztą po raz pierwszy użył terminu „wielkie narracje”, był marksistą dogłębnie rozczarowanym komunizmem w praktyce. Postępująca laicyzacja znacznie zmniejszyła rolę chrześcijaństwa w codziennym życiu większości europejskich społeczeństw. Wszystko to otworzyło kontynentalnych dwudziestowiecznych intelektualistów na ideę (którą dziś nazywamy postmodernizmem), że jedna opowieść o świecie dająca drogowskazy życiowe na każdą okazję to za mało, a sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana.

W takim ujęciu chrześcijaństwo – przynajmniej to w wyobrażeniu Lisickiego – jest z postmodernizmem niekompatybilne, bo jako ideologia sprowadza się do konkluzji, że Bóg jest odpowiedzią na wszystkie pytania, a wszelkie próby poszukiwania odpowiedzi gdzie indziej nie są nawet błądzeniem – są częścią większego planu zniszczenia Kościoła. W momencie, w którym odrzuca się bardziej zniuansowane spojrzenie na rzeczywistość, pozostają tylko dwie opcje. Albo coś jest potwierdzeniem wiary albo jej zaprzeczeniem i przez to próbą jej pognębienia. Nie ma trzeciej drogi. Zaznaczę może, że doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż nie wszyscy katolicy podzielają tak radykalną wizję świata – staram się analizować tę konkretną wizję, którą autor zarysował na kartach (czy, w moim przypadku, na ekranie czytnika) tej konkretnej książki.

Wydaje mi się, że to jest właśnie klucz do zrozumienia Epoki Antychrysta. Lisicki nie próbuje tu przybliżyć współczesności z jej problemami, ani procesów, które wyśmiewa, karykaturuje i przed którymi ostrzega. Jeśli nie wpisują się w chrześcijaństwo – jego chrześcijaństwo, jego wielką narrację – są złe z natury. W powieści pojawia się wiele prognoz tego, czym rzekomo skutkuje akceptowanie różnych przemian społecznych. Rozluźnienie norm obyczajowych i swobodniejsze podejście do przygodnego seksu autor uznaje za pierwszy krok wiodący do subkultury ekshibicjonistów nieustannie kopulujących na placu Świętego Piotra. Wyświęcanie kobiet na księży i małżeństwa kapłanów – coś, co wiele odłamów chrześcijaństwa praktykuje od bardzo dawna i świat się od tego, o ile mi wiadomo, nie zawalił – ukazane jest jako kolejny krok ku zniszczeniu Kościoła. Edukacja seksualna wiedzie do uczenia dzieci kamasutry, legalizacja prawa do godnej śmierci – do przymusowej eutanazji staruszków i tak dalej.

Czasami odnoszę wrażenie, że w opinii konserwatystów jeśli liberalizm odrzuca niektóre tradycyjne normy społeczne, to oznacza, że odrzuca je wszystkie z zasady i bez wyjątku. Co oczywiście nie może być dalsze od prawdy. Liberalizm nie odrzuca tradycji społecznych dlatego, że nie są nowoczesne, ale dlatego, że niektóre z tych tradycji powodują niepotrzebne i łatwe do uniknięcia ludzkie cierpienie. Zresztą, z czysto postmodernistycznego punktu widzenia, Derrida pisał o dekonstrukcji binarności, a podział „tradycjonalizm – progresywizm” sama w sobie jest binarnością, w dodatku bardzo łatwą do dekonstrukcji, jeśli weźmiemy pod uwagę to, (znów Derrida) że binarności mają tendencję do wzajemnego podtrzymywania się i wzmacniania oraz to w jaki sposób wiele idei progresywnych jest takimi wyłącznie z nazwy, bo ich początek sięga wiele setek, o ile nie tysięcy lat wstecz, poza tym... i w tym momencie zmuszony jestem przerwać swój wywód, albowiem właśnie uświadomiłem sobie jakim jestem beznadziejnym nudziarzem. Nic dziwnego, że nikt nie lubi postmodernistów. Wróćmy więc do Lisickiego.

Żadna z kreślonych przez niego prognoz nie jest specjalnie mądra, a autor przeważnie nawet nie próbuje zarysować jakiegoś kontinuum między obecną sytuacją, a jej przyszłościowym ekstremum. Nie ma żadnych podstaw do przewidywań, że edukacja dzieci odnośnie ich płciowości skończy się tym, co sobie wydumał (i opisał w wyjątkowo odrażający sposób) Lisicki. Wystarczy zajrzeć do programów edukacyjnych tego typu zajęć, by przekonać się, że służą one wyłącznie zapoznawaniu dzieci z ich własną płciowością w stopniu i w sposób przystosowany do ich rozwoju emocjonalnego, uczenia procesów, które zachodzą albo w bliskiej przyszłością będą zachodziły w ich ciałach, przygotowania ich na nie oraz rozpoznawania, kiedy ktoś przekracza granice ich autonomii. W żadnym kraju, w którym tego typu zajęcia znajdują się w programie zajęć w szkołach publicznych (w niektórych są tam obecne już od ponad stu lat) nie doprowadziło to do mutacji edukacji płciowej w orgie dla nieletnich. Nie ma żadnych podstaw, by przewidywać, że to się kiedykolwiek stanie.

Podobnie jak – również wieszczone i obrazowo opisywane w Epoce Antychrysta – zmuszanie heteroseksualistów do przekonstruowania swojej płciowości wypada niedorzecznie biorąc pod uwagę, że w wielu krajach, które od dekad cieszą się równością małżeńską dla wszystkich (pełnoletnich i świadomych swoich czynów) obywateli nie zachodzą tego typu procesy. Przeciwnie, sam fakt, że środowiska LGBTQ+ skupiają się na takich postulatach jak prawo do zawierania małżeństw i adopcji dzieci pokazuje, że nie chcą zastępować heteronormatywności homonormatywnością (jakkolwiek miałoby to wyglądać), tylko wtopić się w istniejący kształt społeczeństwa na funkcjonujących już zasadach. I nie jest to refleksja dla konserwatystów (nawet polskich) nie do osiągnięcia – Piotr Kaszczyszyn, redaktor naczelny Klubu Jagiellońskiego, napisał niedawno artykuł, w którym był w stanie poprawnie zinterpretować te aspiracje.

Ale – jak już pisałem – to nie ma dla Lisickiego żadnego znaczenia. Jeśli jakikolwiek element rzeczywistości nie służy obronie Kościoła Rzymskokatolickiego, służy jego zniszczeniu. Nie ma innej opcji. Gdy w swojej skrzynce z narzędziami ma się tylko młotek, wszystko wokół wygląda jak gwóźdź. W takim ujęciu nie trzeba podejmować prób logicznego przewidywania następstw różnych procesów społecznych – jeśli kłócą się z dogmatami, to są złe i na pewno doprowadzą do zła. Nawet jeśli niekoniecznie takiego, jakie opisał Lisicki, to na pewno do jakiegoś, więc nie ma potrzeby wchodzenia w szczegóły. Nie trzeba wkładać wysiłku w próby udowadniania, że te procesy zachodzą czy wiarygodnego przedstawiania skutków i przyczyn, po prostu tak jest. I tyle w tym temacie. Jeśli papież Franciszek, „kościół otwarty”, a niewykluczone, że i pan Kaszczyszyn z Klubu Jagiellońskiego nie służą rozwiązaniu problemu, to oznacza, że są jego częścią. Jeśli patrzy się na świat jak na metafizyczne pole walki dobra ze złem, nie ma w nim miejsca na odcienie szarości.

Najzabawniejszy jest w tym wszystkim fakt, iż Epoka Antychrysta jest bardzo otwarcie (subtelność jest Lisickiemu rzeczą całkowicie obcą – papież Judasz jest następcą kilku z kolei papieży Franciszków, z których każdy reformował Kościół coraz bardziej) wymierzona w satyrę na obecnie sprawującego funkcję papieża Jorge’a Maria Bergoglia. Pontyfikat tego papieża charakteryzuje się co prawda wieloma symbolicznymi gestami skierowanymi w stronę bardziej liberalnej części wiernych, ale ani teraz, ani w okresie wydania powieści Lisickiego nie nastąpiła żadna znacząca reforma Kościoła Rzymskokatolickiego – na pewno nic kalibru choćby porównywalnego z czymkolwiek z Epoki Antychrysta. Obecna polityka Watykanu konsekwentnie idzie szlakiem wyznaczonym przez poprzednich papieży. Tym, co odróżnia obecny pontyfikat jest raczej sprzyjająca mediom forma, nie treść. Tak samo jak legalizacja małżeństw gejów i lesbijek nie doprowadzi do otwarcia burdeli ze zwierzętami dla zoofilów (znów – to koncept z samej powieści, nie moja próba parodiowania treści Epoki Antychrysta), bo nie zachodzi tu żadne wynikanie, lekka zmiana sposobu komunikacji z mediami nie skończy się Armagedonem, czy czegokolwiek symbolem ma być apokaliptyczny finał książki.

Jednym z powracających motywów w Epoce Antychrysta jest przekonanie, że rozwodniona duchowo i ideologicznie współczesność cierpi z powodu braku sensu życia. Jest to rzecz o tyle interesująca, że… to coś, z czym niekoniecznie się nie zgadzam. Jednym z największych wyzwań postmodernizmu jest ryzyko, że bez jednej unifikującej wizji świata ludzie zatracą poczucie jasno określonego celu życiowego. Z przyjemnością przeczytałbym jakąś przytomną krytykę współczesności przeprowadzoną pod tym właśnie kątem, nawet – zwłaszcza! – z pozycji konserwatywnych czy stricte religijnych. Według Lisickiego następstwem tego stanu rzeczy będzie hedonizm, całkowita destrukcja norm moralnych i upadek społeczeństwa. W samej treści książki pozostaje to całkowicie nieuzasadnione. Nie wspominając już o tym, że współcześnie zachodzi raczej odwrotny proces, związany z tworzeniem nowych (polityka tożsamościowa, ruchy społeczne odpowiadające problemy współczesności), powrotem do dawnych (rosnąca popularność ruchów faszystowskich ORAZ ruchów odwołujących się do tradycji lewicowych wśród młodych ludzi) albo wzmacnianiem istniejących już struktur społecznych (narodowe szowinizmy USA, Wielkiej Brytanii i wielu innych państw). Nie upieram się, że to trwały i dominujący trend, ale jeśli Lisicki – albo ktokolwiek inny – chce mi wmówić, że dążymy do moralnej i etycznej zagłady tylko z powodu domniemanej liberalizacji Watykanu, to naprawdę chciałbym przeczytać jakąś spójną, precyzyjną i dobrze uzasadnioną analizę na ten temat. Autora Epoce Antychrysta zdaje się to jednak nie interesować – znacznie więcej czasu i miejsca zajmuje mu bardzo drobiazgowe opisywanie aktów seksualnych i groteskowości wyglądu przewijających się przez powieść bohaterów i bohaterek.

To kolejna kwestia. Epoce Antychrysta wypełniona jest pornograficznymi opisami aktów seksualnych, opisami odpychającej ludzkiej cielesności czy przedstawianie osób fizycznie nienormatywnych w możliwie odczłowieczający sposób. Nie dziwi mnie to specjalnie. Część z Was na pewno kojarzy szokujące zdjęcia z Parad Równości w Polsce i na świecie, które później okazują się fotomontażami, zdjęciami z zamkniętych imprez albo plaż nudystów. To dość powszechna taktyka utożsamiania różnych grup społecznych (w tym wypadku feministek i osób LGBT+) z rzeczami i zachowaniami możliwie najbardziej odrażającymi na tym intuicyjnym, biologicznym poziomie wyzwalającym odruchowe poczucie dyskomfortu. W ten sposób łatwiej traktować takie mniejszości nie jako ludzkie istoty z własną podmiotowością, tylko sprowadzać je do tych konkretnych aktów i reagować na nich tak, jak na te akty – odrazą. Nie jest to taktyka nowa, ani nawet właściwa wyłącznie konserwatystom. My na lewicy – co z stwierdzam z ubolewaniem – również czasami to robimy, choć na ogół w minimalnie subtelniejszej formie, zarzucając wyborcom konserwatywnych partii prymitywizm, niskie IQ, zatrzymanie się w rozwoju ewolucyjnym, porównywanie do ludzi pierwotnych i inne podobne rzeczy.

U Lisickiego występuje to jednak w takim stężeniu i tak karykaturalnej formie, że mina, którą próbował tu podłożyć wybuchła mu prosto w twarz. Istnieje pewna granica poza którą rzeczy odpychające zaczynają być najzwyczajniej w świecie zabawne. To jak z wieloma filmami gore, gdzie obrazowanie przemocy jest tak przerysowane, że nie sposób brać ich na poważnie. To sprawia, że Epoka Antychrysta nie przypomina jadowitej, krwistej krytyki liberalizmu, lewicowości, ponowoczesnego pędu do samozniszczenia czy czegokolwiek miałaby być krytyką (bo wciąż nie jestem pewien) tylko wygłup lewicowego trolla próbującego skarykaturować „brodatą” fantastykę. Nie będę tu cytował poszczególnych fragmentów (recenzja oko.press jest nimi gęsto poprzetykana, więc zainteresowane osoby odsyłam właśnie tam), ale Lisicki od samego początku strzela z grubej amunicji i nigdy nie pozwala sobie na jakiekolwiek subtelności. Przypomina trochę rozemocjonowanego gimnazjalistę, który próbuje obrzucić kogoś obelgami, ale z braku wyczucia jego tyrada budzi raczej zażenowanie niż oburzenie.

Jeśli rozważacie sięgnięcie po Epokę dla zdrożnej przyjemności czytania literatury tak złej, że aż na swój sposób przyjemnej to… Szczerze? Darujcie sobie. To prawda, że jedna bzdura zastępuje następną na tyle szybko, by powieść nie mordowała całej cierpliwości czytelnika (w każdym razie nie od razu), ale ten korowód bezeceństw z czasem mocno powszednieje, w dodatku poprzetykany jest bełkotliwą próbą parodiowania lewicowego dyskursu przez kogoś, kto taki dyskurs zna tylko z drugiej ręki. To sprawia, że jeszcze przed końcem pierwszej części książki wszystko zaczyna nużyć i dalsza lektura idzie bardzo opornie. Nie sztuką jest pisać o filozofii w usypiająco nudny sposób – czego sam zresztą dowiodłem nie dalej jak kilka akapitów temu – ale pisać orgiach osób trans i homoseksualnych ekscesach tak, by czytelnik umierał z nudów? To już coś na swój sposób godnego podziwu.

Chciałbym zakończyć ten tekst jakąś pozytywną puentą i chyba taką znalazłem. Paweł Lisicki, najwidoczniej wciąż szybujący na skrzydłach weny, stworzył tematyczny i konwencyjny follow-up do Epoki Antychrysta – zbiór opowiadań noszący tytuł Nowa Wspaniała Przyszłość. Nie, samo w sobie to zdecydowanie nie jest pozytywna puenta – jest nią jednak fakt, że zamiast Fabryki Słów, która odpowiedzialna była za wydanie Epoki jest Wydawnictwo M, oficyna znacznie mniejsza i szczycąca się publikacją takich pozycji jak Matrix III Rzeczpospolitej: Pozory wolności; Ludzie Czerwonego Mroku: Rewolucja Październikowa czy Biblia: Komiks. Jeśli więc nawet Fabryka Słów nie chce już publikować Lisickiego, to znaczy, że jego twórczość nie trafiła w gusta nawet tych odbiorców, do których wyraźnie była kierowana. Znajduję to pocieszającym.

Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...