piątek, 22 lutego 2019

Hellboy z PRL-u

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Hellboy
jest zaskakująco powszechnym punktem odniesienia dla twórców polskiego komiksu z określonej generacji. Mamy bowiem Marka Oleksickiego, który w zamierzchłych czasach wydawnictwa Mandragora debiutował komiksem w treści i formie mocno na Hellboyu wzorowanym, Kajetana Kusinę i jego Ivana Kotowicza… śladowych odniesień do ikonicznego komiksu Mike’a Mignoli szukać też można w twórczości Jakuba Kijuca i pewnie jeszcze wielu innych polskich twórców komiksowych. Najwyraźniej jest coś w postaci poczciwego czerwonego diabła na tropie nadprzyrodzonych incydentów, co mocno przemawia do rodzimych komiksiarzy. Niedawno do tego grona utworów inspirowanych dołączyła powołana do istnienia przez Tomasza Kontnego i Marka Turka komiksowa seria Wydział 7 publikowana cyklicznie przez Wydawnictwo Ongrys. 

Wydział 7 to zresztą bardzo interesujący zwierz – ambitna próba wprowadzenia na rynek regularnej (wydawanej co kwartał) polskiej serii komiksowej dystrybuowanej zarówno w specjalistycznych księgarniach oraz salonikach prasowych, jak i osiedlowych kioskach Ruchu. Regularny tryb wydawniczy – coś, z czym polscy twórcy komiksowi mają zazwyczaj OLBRZYMI problem – ma zostać zapewniony dzięki rotacyjnemu zespołowi rysowników, którzy równolegle pracują nad kolejnymi odsłonami serii. Dwadzieścia cztery strony na kwartał to nie jest może zabójcze tempo, ale też polski przemysł komiksu różni się znacznie od swojego amerykańskiego odpowiednika i nie mam zamiaru się o to czepiać. Póki co ukazały się dwa zeszyty, które Kontny podrzucił mi na maila z pytaniem o możliwość zrecenzowania. Jako, że piastuję w swoim sercu specjalne miejsce dla polskiego komiksu, nie trzeba było mnie długo prosić. 

Zacznijmy może od samego sensu takiego przedsięwzięcia w roku pańskim dwa tysiące dziewiętnastym, w obliczu zbliżającego się nieuchronnie upadku prasy papierowej oraz rodzimego rynku wydawniczego w znacznej mierze opierającego się na publikacji kolekcjonerskich wydań zbiorczych czy celowaniu głównie w księgarnie, w tym również internetowe. Ostatnia próba wprowadzenia do kiosku nowego polskiego komiksu to, o ile niczego po drodze nie przegapiłem, Konstrukt Jakuba Kijuca z końcówki 2010 roku. Skończyło się w dość… przewidywalny sposób (choć sam autor w międzyczasie przeszedł zdecydowanie nieprzewidywalną transformację artystyczną i światopoglądową, ale to już temat na oddzielną opowieść) i raczej nic nie wskazuje na to, by tym razem miało pójść lepiej. Wystartowanie z nowym czasopismem, szczególnie tak specyficznym, wymaga dość dużego nakładu finansowego przeznaczonego na reklamę i próbę dotarcia do potencjalnego klienta – a to oznacza reklamy w Internecie, czasopismach, być może nawet spoty telewizyjne (zwykle jakiś przelatuje przez kilka razy przez ekran mniej więcej w trakcie startu nowej kolekcji komiksowej wydawanej przez Hachette) albo przynajmniej sponsorowane posty na Facebooku. Gdy Kawaii, legendarne czasopismo dla fanów mangi i anime, wracało w zeszłym roku na rynek, było reklamowane między innymi w macierzystym CD-Action. Tymczasem o Wydziale 7 dowiedziałem się od jego scenarzysty… wczoraj. W momencie, gdy pismo było już na rynku od pół roku. Nie jestem jakimś wybitnym znawcą niuansów wysokonakładowego rynku wydawniczego, ale odnoszę wrażenie, że grupa, która o tym komiksie się dowie własnymi siłami. Co i tak jest zresztą trudne, bo komiks nie ma własnej strony internetowej. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ Wydział 7 nie jest, wbrew pozorom, skierowany do szerokiego odbiorcy. Przeciwnie, skierowany jest do odbiorcy bardzo konkretnego – czytelnika komiksów wydawanych przez Ongrys. 

Ongrys zajmuje na polskim rynku komiksowym bardzo specyficzną niszę – oficyna zajmuje się wydawaniem wznowień klasycznych komiksowych serii, które ukazywały się na naszym rynku za czasów PRLu oraz tuż po jego zakończeniu. Przeglądając (ostentacyjnie przedpotopową) stronę internetową wydawnictwa natrafimy na takie tytuły jak Kapitan Żbik, Tajfun, francuskie komiksy fantasy z lat osiemdziesiątych, prace Jerzego Wróblewskiego czy początkowe odsłony cyklu Sędzia Dredd. O ile takie giganty wydawnicze jak Egmont czy Mucha Comics celują w potencjalnie najbardziej dochodowe, najszersze grono odbiorców (głównie popularne tytuły prosto z amerykańskiego rynku wydawniczego oraz komiksy na licencji Gwiezdnych Wojen), o tyle klientem Ongrysa są ludzie w wieku mojego ojca, którzy w młodości czytali Relax i Świat Młodych, a dziś chcą odświeżyć wspomnienia, uzupełnić biblioteczkę oraz luki we własnej pamięci, zapoznać się z konkretnymi tytułami, które umknęły im w momencie ich premiery i generalnie dać się porwać nostalgii. 

Piszę o tym wszystkim, ponieważ w tym przypadku kontekst jest naprawdę istotny. To nie jest seria skrojona pode mnie, zdecydowanie nie jest to seria skrojona pod osoby ode mnie młodsze, dla których obecna komiksowa prosperity jest tym, czym dla mnie były czasy (schyłkowego) TM-Semica i Mandragory. Wyżej pisałem o Hellboyu, ale Wydziałowi 7 pod względem treści i formy znacznie bliżej jest właśnie do Kapitana Żbika czy Hansa Klossa oraz innych tego typu serii, które dzisiaj kupują niemal wyłącznie mężczyźni, niemal wyłącznie w nieco starszym wieku. To grupa konsumencka, której niepotrzebna jest strona internetowa czy możliwość zamówienia cyfrowej wersji komiksu przeznaczonej na czytniki ebooków. Która będzie skłonna regularnie chodzić do kiosku i wydać piętnaście złotych (cena okładkowa Wydziału 7) na cienki zeszycik w niespecjalnie estetycznej okładce. Ongrys to wydawnictwo, które z niejednego już kryzysu na polskim rynku wydawniczym wyszło obronną ręką – niewykluczone, że skalkulowali bilans potencjalnych zysków i strat i wyszło im, że przy odrobinie szczęścia im się to opłaci. I im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że – przy odrobinie szczęścia – może się tak stać. 

Jest więc Wydział 7 czymś w rodzaju prehistorycznego insekta zatopionego w bursztynie – opowieścią stworzoną w dokładnie taki sposób, by jej docelowy czytelnik czuł się w trakcie jej lektury możliwie komfortowo. Ramowa akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych XX wieku, w Szczecinie przefiltrowanym przez nostalgiczne sito PRLu, z socrealistycznymi budynkami i specyficznym, wystylizowanym językiem z tamtej epoki. Kontny z Turkiem wychodzą z – prawdopodobnie słusznego – założenia, że większość ich czytelników ma konserwatywne poglądy i piastuje tradycyjne antykomunistyczne resentymenty i dbają o to, by te emocje w odpowiednim stopniu zaspokajać, na przykład pokazując członków partii wyłącznie po to, by pokazać, jak bardzo są cyniczni i zepsuci i... eee… ateistyczni. Wiedzą też, że ich docelowy czytelnik raczej nie zniesie jakichkolwiek odważniejszych transgresji w kwestiach światopoglądowych, ale prawdopodobnie nie będzie mu przeszkadzał widok martwego dygnitarza ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich leżącego z rozprutym brzuchem na stole operacyjnym. 

Wszystko to oczywiście bardzo sprawnie zrobione, ale – czy ma jakąkolwiek wartość dla kogoś spoza docelowej grupy czytelniczej? Tutaj obstaję przy miękkim „raczej nie”, bo o ile sam pomysł peerelowskiej grupy dochodzeniowej od spraw nadprzyrodzonych ma w sobie pewien potencjał, którego prawdopodobnie da się wycisnąć znacznie więcej, niż skłonni (zdolni?) są to zrobić scenarzyści Wydziału 7. Obie historie to właściwie fabułki żywcem niemal przeniesione z wczesnych odsłon Hellboya i wkomponowane w estetykę Polski Rzeczpospolitej Ludowej lat sześćdziesiątych. Nie są specjalnie oryginalne ani pogłębione w jakikolwiek znaczący sposób. Bohaterowie są od siebie nieodróżnialni i większość z nich nie posiada nawet szczątkowej charakteryzacji. Póki co nie mamy żadnej szansy na poznanie ich i polubienie, bo służą jedynie jako obligatoryjny element posuwający do przodu całą intrygę. Choć w obu zeszytach dzieje się wiele, to brak jakiegokolwiek sensownego stopniowania tempa i napięcia sprawia, że niewiele rzeczy robi odpowiednie wrażenie – wydarzenia po prostu następują jedno po drugim, bez znaczącej zmiany tonu w którymkolwiek momencie. 

Nie wspominając już nawet o tym, że Wydział 7 jest po prostu brzydki. Swoją opinię wyrabiam sobie na podstawie przesłanych mi skanów (w nieszczególnie wysokiej rozdzielczości), więc nie wykluczam, że na papierze wygląda to nieco lepiej, ale nie zmienia to faktu, że ciężko jest mi napisać o warstwie graficznej tego komiksu coś pozytywnego. Podejrzewam, że nie do końca jest to winą rysowników – znam twórczość Grzegorza Pawlaka (pierwszy zeszyt) i Krzysztofa Budziejewskiego (drugi) na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że to, co zaprezentowali w Wydziale 7 nie jest godną reprezentacją ich umiejętności. Już same okładki nie zachęcają do tego, by ściągnąć komiks ze sklepowej półki i przekartkować – są stłumione kolorystycznie, jednolite i konceptualnie nudne. W środku nie jest wiele lepiej. Wydaje mi się, że – przynajmniej w przypadku pierwszego zeszytu – ilustracjom sporą krzywdę robi kolor, bo te czarno-białe (sceny retrospekcji) są zauważalnie przyjemniejsze w odbiorze. Inna sprawa, że kompozycje stron są bolączką obu części komiksu – kadry są zwykle bardzo stłoczone i o ile nie ma problemów intuicyjnym odczytywaniem ich prawidłowej kolejności, o tyle same ich ułożenie wygląda po prostu źle. Twórcom najwyraźniej obce są takie graficzne zabiegi jak kadrowanie, symetrie czy pomysłowa kompozycja kadrów. Jeszcze raz – nie ma to większego znaczenia, ponieważ celem tego komiksu nie jest to, by wyglądać dobrze, tylko to, by wyglądać jak coś, co mogłoby trafić do Relaxu. 

Autorzy chwalą się tym, że każda z rozwiązywanych przez tytułowy Wydział Siódmy spraw bazuje na realnym historycznym incydencie, oczywiście podkręconym i uzupełnionym o element nadprzyrodzony. Czy twórcy korzystają z tego zabiegu by dokonać jakiejś krytyki historycznej, popkulturowego rewizjonizmu, pogłębienia sytuacji w próbie powiedzenia czegoś nieoczywistego o historii naszego kraju? Nie – traktują to jako rusztowanie do opowiedzenia fabuły, nieszczególnie zresztą ciekawej. To gimmick, ale nawet z gimmickami trzeba robić coś ciekawego, bo same w sobie nie robią one dobrych komiksów. Tworzone na zlecenie IPNu produkcyjniaki (fascynująca sama w sobie nisza polskiego komiksu), które rzadko kiedy są czymś więcej niż propagandowymi broszurkami potrafią robić w tym temacie znacznie bardziej interesujące rzeczy. 

Czy podoba mi się ten komiks? Właściwa odpowiedź na to pytanie brzmi „To nie ma najmniejszego znaczenia”. Wydział 7 nie jest bowiem skierowany do mnie, nie osoby w moim wieku są jego docelową grupą odbiorczą, która ma pociągnąć finansowo to przedsięwzięcie wybierając się co kwartał do kiosku by wydawać równowartość (zoptymalizowanego) kinowego biletu za dwadzieścia cztery strony archaicznego komiksu, który jest w najlepszym razie taki sobie. W czasach gdy większość wydawców komiksowych stara się uderzać w stosunkowo młodego czytelnika Ongrys próbuje zagospodarować zupełnie inną niszę, robiąc to w zupełnie inny sposób. I to właśnie fascynuje mnie daleko bardziej niż nadprzyrodzony peerelowski kryminał Kontnego i Turka jako opowieść. Czy Wydział 7 znajdzie niszę, w której będzie mógł się utrzymać jako regularnie ukazujące się czasopismo? Tego dowiemy się za kilka lat – ale na pewno będę przyglądał się tej sytuacji z zainteresowaniem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...