fragment grafiki autorstwa Charlene Wienhold, całość tutaj. |
Tak więc zaczęło się od ninedin i jej listy bohaterów popkulturowych, których blogerka darzy ponadprzeciętną atencją. Sam pod wpływem tej listy miałem napisać miłosną odę do GLaDOS jedynej popkulturowej kobiety, w jakiej tak naprawdę się zakochałem (co samo w sobie jest dość przerażające na bardzo wielu poziomach), ale zaniechałem i zamiast tego odniosę się do sprawy, jaka wykwitła na marginesie. Generalnie rozchodzi się o X-Men: First Class i tezę ninedin, którą przytoczę tu w całości, bo jest naprawdę ciekawa i, choć będę z nią tutaj polemizował, to jednak sama interpretacja bardzo, ale to bardzo mi się podoba:
"[X-Men: First Class - przyp. MP] to jest historia o dobrym człowieku, który ląduje po ciemnej stronie, i o człowieku płytkim i złym, w sumie, który ląduje po jasnej."
„(…)wyjściowo masz dwóch facetów: jeden jest bubkowatym, antypatycznym paniczykiem-czarusiem z klasy wyższej, nie bardzo godzącym się z faktem, że ludzie mogą być inni, niż jemu się wydaje, facetem, który ma wszystko (talent, odpowiednie urodzenie, pieniądze, urodę, pałac), łącznie z tym, że jego specjalnego talentu nie widać i jakby co, na pierwszy rzut oka za mutanta go nikt nie weźmie. Ciężko mu idzie radzenie sobie z faktem, że nie wszyscy widzą świat tak, jak on, i nie wszyscy chcą się jego wizji podporządkować. Z drugiej masz chłopaka po przejściach, który od początku życia miał ciężko. Który, w odróżnieniu od poprzedniego, rozumie, że ludzie bywają bardzo różni i że trzeba im dać być tym, czym są i pozwolić im być dumnym z tego, czym są, a nie kazać się podporządkowywać mądremu guru, który wie lepiej - bo guru, mając takie doświadczenia, jakie ma, NIGDY nie zrozumie, tak naprawdę, co to znaczy być widocznie innym, co to znaczy nie wpasowywać się w społeczeństwo, co to znaczy być prześladowanym.”
„No i teraz: może to trzeba było powiedzieć inaczej, może że WYJŚCIOWO to jest taka historia. Bo, oczywiście, nasz paniczyk od pewnego momentu budzi w sobie poczucie odpowiedzialności za innych, co go trochę [podkreślenie autorki – przyp. MP] uczy empatii i zrozumienia; a nasz survivor II wojny daje się ogarnąć takiej nienawiści, od której nie ma już ucieczki, i w jakiś tam sposób staje się ostatnią ofiarą swoich oprawców, bo jak oni zaczyna wierzyć w istnienie nadludzi. Obaj się zmieniają, los - trochę własne decyzje, oczywiście, ale trochę też los i fatalne wydarzenia w Zatoce Świń - sprawia, że każdy z nich ląduje po stronie, po której nie do końca by się można było spodziewać, bo przecież byłoby łatwo sobie wyobrazić Xaviera jako milionera a la czarne charaktery z Bonda, knującego przejęcie władzy nad światem, a Magneto jako aktywistę legalnej walki o prawa mutantów...”
No i ja mam właśnie z tą hipotezą szereg problemów. Specjalnie przed podjęciem tej polemiki odświeżyłem sobie film, oglądając go właśnie pod kątem potencjalnej dyskusji – podczas oglądania robiłem sobie nawet notatki, ale teraz nie mogę ich nigdzie znaleźć, więc będzie z głowy. Podkreślę jeszcze raz, że sama interpretacja ninedin bardzo mi się podoba – doceniam jej elegancję i generalnie spokojnie i bez zastrzeżeń jestem w stanie przyjąć fakt, iż ktoś ten film interpretuje w taki właśnie sposób. Sam jednak jestem zdania, że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana.
Przede wszystkim – nie umiałbym nazwać Charlesa wyjściowo złym. Na ekranie od samego początku (przygarnięcie Raven) Xavier jawi nam się jako idealista z bardzo wysoko rozwiniętym poczuciem moralności. Już w jego dziecięcej wersji widać zaczątki wielkiego humanisty i reformatora snującego dalekosiężne plany. Jeszcze co do otwarcia filmu – interesujący jest fakt, iż widzimy jak już w dzieciństwie zaczynają się kształtować postawy Erica i Charlesa. Droga Xaviera zaczyna się w chwili, gdy zyskuje on bliską osobę, droga Erica – gdy traci bliską osobę. Ale na razie skupmy się na Xavierze. Otóż nie zauważyłem u niego żadnej płytkości i podskórnego zła. Przeciwnie, nawet w pierwszej części filmu przyszły Profesor X ryzykuje życiem, by uratować obcego sobie człowieka (skacze do wody, by powstrzymać Erica przed bezskutecznymi próbami wyciągnięcia łodzi podwodnej Sebastiana Shawa). Nieco później poświęca chwilę (choć czas i okoliczności są naglące) na uśpienie radzieckiego żołnierza, który cierpi z powodu obrażeń, jakie Eric zadał mu drutem kolczastym. Ta scena szczególnie dobrze pokazuje, że Xavier ma głęboko wdrukowany humanitaryzm i poczucie odpowiedzialności. Fakt, czasem bywa irytująco pryncypialny, ale ta pryncypialność wynika raczej z faktu dorastania w arystokratycznym etosie, niż jakichś negatywnych cech charakteru.
Myślę, że ninedin tak negatywnie odebrała postać Charlesa, ponieważ w ani jednej scenie w całym filmie nie miał on okazji, by jednoznacznie określić i skonkretyzować swoją wizję stosunków ludzko-mutanckich. Z widocznych na ekranie przesłanek istotnie można wynieść wrażenie, że Xavierowi zależy na tym, by „nie obnosić się” ze swoją mutanckością i nie niepokoić swoją odmiennością „normalnych” ludzi. Dla niego jest to łatwe, ponieważ jego mutacja nie nosi żadnych fizycznych znamion, dla Raven czy Hanka rzecz jest już znacznie bardziej kłopotliwa. Eric zdaje się rozumieć to lepiej (choć też jego mutacja nie jest otwarcie stygmatyzująca), z racji swoich drugowojennych przeżyć. Myślę, że zarówno Eric, jak i Charles mają (na danym etapie swojego życia) błędne podejście do kontaktów homo superior z homo sapiens. Charles chce całkowitej asymilacji, Eric – równie totalnej alienacji. Pod koniec jednak Xavier uczy się cynicznego pragmatyzmu charakterystycznego dla Erica (tak rozumiem scenę, w której Xavier wymazuje wspomnienia Moirze), zaś Eric przejmuje część poglądów i sposobów działania Charlesa (odbicie Emmy z więzienia). I znów następuje pewna ciekawa klamra fabularna – pod koniec filmu role się odwracają i Xavier traci bliską osobę, zaś Magnetu zyskuje nowego członka budowanej przez siebie drużyny.
Ninedin ma bogatszą wyobraźnię, niż ja – nie umiałbym sobie wyobrazić Charlesa jako bogatego niegodziwca w stylu starobondowskim, ponieważ od samego początku do samego końca jest to postać o wielkim sercu, nawet jeśli trochę błądzi i nie dostrzega wszystkich odcieni problemu. Dla mnie to nie jest opowieść o potencjalnie dobrym, który stał się zły i potencjalnie złym, który okazał się być dobrym. To raczej historia dwóch ludzi, którzy się mylą – każdy na swój sposób. Eric pragnie dla swoich pobratymców poszanowania i możliwości godnego realizowania własnego indywidualizmu, jednak za narzędzie mające doprowadzić do tego celu wybrał najgorszą możliwą drogę – terroryzm. Tymczasem Charles pragnie pokojowego współistnienia, nawet kosztem bardzo daleko posuniętych kompromisów (nieobnoszenie się). Pod koniec filmu obaj bohaterowie zmuszeni są do przewartościowania swoich idei. W jakim stopniu im się to udało - dowiemy się najprawdopodobniej dopiero w sequelu.
I jeszcze jedna sprawa – umknął mi moment, w którym Eric przeistacza się z samotnego mściciela w wielkiego przywódcę. Przez cały film ani razu nie ujawnił takich inklinacji i nagle – bum, scena na plaży, postrzelenie Charlesa, umarł Eric, niech nam żyje Magneto. Ta metamorfoza jest wyjątkowo nędznie uargumentowana i stanowi jeden z większych minusów filmu. Chyba, że coś mi umknęło.
PS: Podczas wybierania ilustracji do tej notki uderzyło mnie, jak wiele jest fanartów (osobliwie w mangowej stylistyce, pasującej do tych bohaterów jak pięść do nosa) obraca się wokół erotycznej fascynacji obojga. Nie wiem, sleszowanie jest dla mnie obszarem mało znanym i niezbadanym, ale... poważnie?
Ja o P.S.
OdpowiedzUsuńNo duh, masz dwóch bohaterów, którzy byli przyjaciółmi, a potem przestali być, i są przeciwnikami, ale nadal się szanują. Prawie idealny pairing. Sam Ian McKellen ich slashuje.
No ja rozumiem, ale sama idea jest dla mnie... może powiem tak - nie jest dla mnie. Nie w tym przypadku. Za dużo X-Menów w życiu przeczytałem, żeby teraz sobie... po prostu nie.
UsuńHipoteza ciekawa, ale mam wrażenie, że trochę na wyrost. Nie mylmy pojęć zły z antypatyczny/niesympatyczny. Młody Xavier nie jest kryształowo czysty i przezroczysty, a momentami może się faktycznie wydawać po prostu zadufanym w sobie bucem, ale mam wrażenie, że nazwanie go człowiekiem złym to spore nadużycie. Podobnie jak nazwanie Erica dobrym. Dobre chęci to za mało aby go za takiego uznać. Dobrymi chęciami, to jak zwykła mawiać moja babcia "piekło jest wybrukowane".
OdpowiedzUsuńBardzo, bardzo lubię Xaviera w komiksowej serii Ultimate i myślę, że to bardzo spójne pokazanie, jaką ścieżką może podążyć Charles z First Class (choćby przez wzgląd na podniesione wcześniej wymazanie wspomnień Moirze).
OdpowiedzUsuńZ początku jest to nieco naiwny idealizm, cel, do którego realizacja jednak brakuje mu środków: bo zamyka się w swojej szkole, ale tak naprawdę nie angażuje się jeszcze w światowe sprawy. A w komiksie właśnie zmuszony jest już podejmować pewne kroki i staje się postacią publiczną.
Idealizm zostaje częściowo zastąpiony przez pragmatyzm i liczne środki, które wykorzystuje, mogą uchodzić za dwuznaczne moralnie. Stąd może łatwiej wyobrazić mi sobie go jako "villaina w stylu bondowskim", kiedy już musi wplątać się w szerszą grę. A jakie ma możliwości dzięki swoim mocom!
Czy więc dobry i zły człowiek? Chyba takie łatki nie pasują do Magneto i Xaviera. To są po prostu ludzie, którzy robią to, co muszą, żeby kształtować świat na taki kształt, w jakim chcieliby go widzieć.
Należy ci się, za tę znakomitą notkę, porządny i długi komentarz z eksplikacją ode mnie, i z tłumaczeniem, że retoryka, i z przyznawaniem racji w wielu miejscach, a kłóceniem się w innych. Obiecuję w ciągu najbliższych dwóch-trzech dni :).
OdpowiedzUsuńCzekam zatem z niecierpliwością.
Usuń