fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
Genndy Tartakovsky to zapewne nieobca wam persona – twórca takich seriali, jak Dexter’s Laboratory, Sym-Bionic Titan czy Star Wars: Clone Wars zdążył się już na stałe wpisać do panteonu najważniejszych postaci amerykańskiego przemysłu animacyjnego i jego nazwisko bez poczucia zażenowania można wymieniać jednym tchem obok takich tuzów, jak Tex Avery, Chuck Jones czy Walt Disney. Bo i rola, jaką ten amerykański animator rosyjskiego pochodzenia odegrał w rozwoju kreskówkowego medium jest niebagatelna i kiedyś napiszę o tym sążnistą notkę. Dziś jednak chciałbym się skupić na chyba najbardziej rozpoznawalnym serialu animowanym stworzonym przez Tartakovsky’ego.
W Samurai Jack najbardziej interesującym jest dla mnie fakt, że powstawał bez udziału scenarzystów – wszystkie historie były wymyślane przez storyboardzistów. I to widać, bo fabuła większości epizodów sprowadza się do tego, że główny bohater musi kogoś uratować, zdobyć jakiś artefakt, pokonać jakiegoś przeciwnika albo coś w tym rodzaju. Wymusiło to kilka interesujących zabiegów mocno indywidualizujących tę kreskówkę – w większości współczesnych seriali animowanych to słowo góruje nad obrazem, gra aktorska jest głównym czynnikiem charakteryzującym rysunkową postać, zaś humor opiera się w znacznej mierze na żartach słownych, przede wszystkim dlatego, że mówiącą postać łatwiej (i taniej) jest zanimować, niż – na przykład – postać biegnącą albo padającą ofiarą slapstickowego gagu. W Samurai Jack jest natomiast odwrotnie – zdarzają się odcinki, w których pada raptem kilka, kilkanaście zdań ekspozycji fabularnej, a całość opiera się właśnie na animacyjnych popisach ekipy produkującej kreskówkę. Nie oznacza to oczywiście, że aspekt dubbingowy został przez twórców serialu zaniedbany – bynajmniej, wśród gościnnych aktorów głosowych znajdziemy takie ikoniczne nazwiska jak choćby Rob Paulsen (Pinky i Yakko z Animaniacs), Tara Strong (Twilight Sparkle z My Little Pony: Friendship is Magic), Joe Alaskey (jakaś połowa obsady Tiny Toons Adventures), Jennifer Hale (komandor Shepard z Mass Effect), Maurice LaMarche (Brain z Animaniacs) i… mógłbym tak wymieniać jeszcze bardzo długo. Generalnie jeśli istnieje jakiś ikoniczny amerykański aktor podkładający głosy pod kreskówkowe postaci, to prawdopodobnie przewinął się przez Samurai Jacka. Dwiema wisienkami na tym torcie są oczywiście Phil LaMarr odgrywający rolę głównego bohatera serialu i przecudowny Mako użyczający swoich strun głosowych głównemu antagoniście.
Mimo to opowieść została wykreowana w bardzo przemyślany sposób. Główny bohater posiada miecz będący jedyną istniejącą bronią, która jest w stanie zranić Aku, potężnego zmiennokształtnego demona będącego zarazem głównym antagonistą serii. To oznacza, że Aku – rozsądnie – unika bezpośredniej konfrontacji, nasyłając na Jacka najemników, roboty i łowców głów. Akcja kreskówki toczy się w dystopijnej przyszłości, zamieszkiwanej przez liczne rasy pozaziemskie oraz roboty – Jack może szlachtować te ostatnie bez obaw, że cenzorzy stacji Cartoon Network będą mieli pretensje o realistyczne przedstawianie przemocy, nawet jeśli roboty krwawią (olejem), a ich okablowane trzewia narzucają skojarzenia z ludzkimi narządami wewnętrznymi. To sprawia, że serial momentami bywa naprawdę makabryczny i bardzo intensywny. Świat przedstawiony daje olbrzymie pole do popisu dla twórców serialu, którzy nie są skrępowani żadnymi konwencjami gatunkowymi – Jack może w jednym odcinku walczyć z kosmitami, w drugim z prastarymi demonami, w trzecim przemierzać morskie głębiny, w czwartym towarzyszyć wyposażonym w futurystyczną broń Spartanom (w hołdzie złożonym wiadomemu komiksowi Franka Millera), w piątym siekać na kawałki zombie, a w szóstym ratować dzieci zahipnotyzowane przez demonicznego didżeja. Serial nie posiada ustalonej chronologii wydarzeń, większość odcinków można oglądać w dowolnej kolejności bez strachu, że straci się w ten sposób jakieś fabularne niuanse. Bo to nie o fabułę w Samurai Jack chodzi, a o postmodernistyczną żonglerkę popkulturowymi motywami. Właściwie każdy odcinek posiada własny, indywidualny klimat, choć estetycznie wszystkie podporządkowane są surrealistycznej wrażliwości graficznej Genndy’ego Tartakovsky’ego. Brak rozbudowanych fabuł sprawia, że odcinek trzeba wypełnić czymś innym – w tym przypadku dostajemy długie, statyczne ujęcia krajobrazów i szerokich planów. Wszystko to sprawia, że Samurai Jack posiada bardzo specyficzną atmosferę.
Twórcy korzystają z każdej, absolutnie każdej sztuczki ułatwiającej im pracę. Zapętlanie kilkusekundowych sekwencji animacyjnych? Jest. Lustrzane odwracanie raz już wykorzystanych fragmentów? Jest. Długie ujęcia krajobrazu, w trakcie których na ekranie nic się nie rusza? Jest, i to cała masa. Główny bohater został zaprojektowany w taki sposób, by możliwie łatwo dało się go animować – sięgające do ziemi kimono pozwala pominąć animację nóg, kwadratowe palce i klockowata szczęka również stanowią niemałe ułatwienie w kreowaniu ekspresji Jacka. Sama animacja bywa bardzo ekonomiczna i w normalnej sytuacji mocno krytykowałbym lenistwo ekipy produkcyjnej… ale ekipa produkcyjna Samurai Jacka nie jest leniwa. Bynajmniej – wszystkie te skróty animacyjne, wygodne projekty postaci, triki umożliwiające zaoszczędzenie czasu i energii nie są w tym konkretnym wypadku wymuszone niskim budżetem czy brakiem umiejętności animatorów. Są narzędziem, które z jednej strony pozwala twórcom na stworzenie indywidualnego, unikalnego stylu animacji, z drugiej daje duże pole do popisu w kwestii reżyserii i twórczego wykorzystywania narzuconych sobie ograniczeń. Warto pamiętać, że pionierem limitowanej animacji jest nie kto inny, jak Chuck Jones, który również wykorzystywał rozmaite sztuczki, by wyróżnić swoje prace na tle konkurencji (głównie Disneya). Limitowana animacja nie jest zła sama z siebie – jest po prostu mniej kosztowna, niż animacja tradycyjna, więc rzadziej jest świadomie wybranym narzędziem artystycznym, a częściej sposobem na zaoszczędzenie pieniędzy producenta. Genndy Tartakovsky jest mistrzem w wykorzystywaniu ekonomicznej animacji i to widać – choć animacja na ogół jest oszczędna, nigdy nie jest tania, tandetna, ani paździerzowa.
Poza tym – cały czas piszę „oszczędna animacja”, jakby Samurai Jack był stereotypową kreskówką od Hanna-Barbera, a przecież tak nie jest. To prawda, że animatorzy pozostawiali sobie mnóstwo furtek, by nie przepracowywać się w trakcie tworzenia kolejnych segmentów… ale na ogół niezbyt często z nich korzystają. Ekonomicznie ułożone włosy głównego bohatera mają tendencję do wymykania się z samurajskiego koku, nogi głównego bohatera widzimy w trakcie biegu czy pokazowych walk, zaś kiedy już dochodzi do dynamicznych scen – a dochodzi bardzo często, bo to przecież sama esencja serialu – długie i złożone choreograficznie sekwencje zaskakują starannością wykonania. Jeśli Samurai Jack w czymś zawodzi, to są to – niekiedy – mało płynne, wybijające z immersji przejścia między ujęciami. Nie są to momenty częste, ale zdarzają się regularnie – czasami może się wydawać, że ktoś ocenzurował odcinek albo popełniono jakiś błąd w montażu, bo ujęcie kończy się za szybko, nim jeszcze zdąży należycie wybrzmieć. To dziwi, bo montażowo serial jest prawdziwą perełką – twórcy nie boją się niekonwencjonalnych mechanizmów narracyjnych, jak używanie dzielonego ekranu wyświetlającego symultanicznie dwie, trzy czy nawet więcej scen, a kreskówka wygląda przez moment trochę jak ruchomy komiks. W niewłaściwych rękach taki zabieg jest bardzo nieporęcznym, konfundującym narzędziem dezorientującym percepcję widza, który nie wie, na czym powinien skupić wzrok. Na szczęście Genndy potrafi korzystać z dzielonego ekranu i nigdy nie doprowadza do takich sytuacji. Podobnie sprawa ma się z umyślnym zwężaniem obrazu, pozostawiając w polu widzenia jedynie szeroki prostokąt czy jakiś drobny detal. Wszystko to sprawia, że Samurai Jack operuje wysoce zindywidualizowanym, niepodrabialnym stylem kreowania opowieści i klimatu.
W chwili, w której powstaje ta notka odbywa się właśnie emisja piątego sezonu serialu, stworzonego kilkanaście lat po czwartym. O ile jakość serialowych powrotów zza grobu pozostawia zwykle wiele do życzenia, o tyle Samurai Jack stanowi w tym wymiarze chwalebny wyjątek – nowe odcinki nie tylko nie przynoszą wstydu poprzednim czterem sezonom, ale momentami wręcz przebijają je jakością i koncepcją. Tartakovsky bardzo dojrzał twórczo przez tę dekadę i nie waha się, by to pokazać. Mimo wszystko, wciąż jest to ten sam Samurai Jack, którego pokochaliśmy oglądając Cartoon Network w naszej młodości – Genndy doskonale odnalazł się w tej konwencji i piąty sezon nie odstaje estetycznie od tego, co zwykliśmy kojarzyć z tym serialem. Nawet, jeśli Samurai Jack stał się dużo mroczniejszy (emisja na kanale [adult swim] pozwoliła na mocne rozluźnienie cenzury) i stanowi zwartą fabularnie całość, to nie mam wrażenia zbyt dużego odejścia od korzeni i poetyki serii. Jack is back i – o czym informuję z prawdziwą przyjemnością – jego powrót nie mógł być bardziej udany.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz