sobota, 29 marca 2014

It's Wild Force time!

fragment grafiki Brandona MacAllistera, całość tutaj.

Power Rangers Wild Force to pierwszy sezon serialu wyprodukowany przez po przejęciu marki przez Disney’a. Tak jest – po świetnym Power Rangers Time Force Saban zdecydował się odsprzedać markę Myszce Miki, która zainteresowała się przebranymi w różnokolorowe kostiumy Wojownikami walczącymi z campowym złem przy pomocy plastikowych zordów. Nie jest z tym jednak tak prosto, jakby się wydawało – choć Wild Force to w circa dziewięćdziesięciu procentach dzieło Disney’a (Saban odpowiadał za ogólny zarys i początkową produkcję), jednak z różnych przyczyn, uznawany jest za sezon przynależący do ery Sabana. Z kilku względów. Przede wszystkim – jest to ostatni sezon wyprodukowany w USA. Po zakończeniu zdjęć do Wild Force cały proces produkcyjny przeniósł się do Nowej Zelandii, gdzie po dziś dzień powstają kolejne sezony. Jest to też intencjonalnie ostatni sezon nawiązujący do poprzednich – kolejna seria, Power Rangers Ninja Storm, miała być już twardym restartem marki, grubą kreską odcinającym się od przeszłości i tworzącym nowy kanon nieuznający wydarzeń z wcześniejszych sezonów. Szczęściem, producenci wycofali się z tego pomysłu, ale o tym opowiem przy okazji notki o Ninja Storm. Wracając do Wild Force – jest to jeden z nielicznych sezonów (innym jest opisywany już przeze mnie Power Rangers Lightspeed Rescue), który nigdy nie doczekał się emisji w Polsce. Szkoda.

Historia rozpoczyna się w dżungli, gdzie Cole, młody mężczyzna wychowany przez okoliczne plemię, uczestniczy w rytuale przejścia – otrzymuje od miejscowego szamana tajemniczy kryształ i zdjęcie swoich rodziców, po czym udaje się na poszukiwanie swojej przeszłości do pobliskiego miasta. To znaczy – nie mam pojęcia czy pobliskiego, bo dżungla wygląda na południowoamerykańską, a Turtle Cove, miasto, w którym rozgrywa się akcja tego sezonu, wygląda na metropolię jak najbardziej jankeską, ale hej – to świat Power Rangers, co oznacza, że z każdego miejsca da się dotrzeć piechotą na biegun. Tymczasem poznajemy regularną drużynę Wojowników, która zajmuje się właśnie ochroną miasta, przed… wróć, że jak? Drużyna Power Rangers działająca przed rozpoczęciem akcji serii? Dziwny pomysł, który mnie niespecjalnie się spodobał. Pierwszy odcinek każdego sezonu pokazywał, w jaki sposób członkowie drużyny się spotkali, jakie mają motywacje do walki ze złem oraz w jaki sposób zdobyli moce. Tymczasem tutaj dostajemy ekipę, która współpracowała ze sobą już od dłuższego czasu – jedynym nowicjuszem jest Cole. Ale wróćmy do meritum. Wojownicy walczą z tak zwanymi Orgami, dziwnymi rogatymi stworzeniami, które planują podbić świat. Wild Force Rangers dostają srogie lanie, ponieważ po raz pierwszy zetknęli się z sytuacją, w której muszą walczyć aż z dwoma Orgami równocześnie. Tymczasem mentorka obecnej inkarnacji Wojowników, Księżniczka Shayla, powiadamia swoich podopiecznych, że do miasta przybył wybraniec, któremu przeznaczone jest przewodzić Power Rangers. Chodzi oczywiście o Cole’a, którego Wojownicy odnajdują drzemiącego na parkowej ławce. Troje członków Wild Force jest bardzo podekscytowanych tym spotkaniem, ale Taylor, Żółta Wild Force Ranger, która dotychczas pełniła obowiązki dowódcy, jest niezadowolona, że oto zjawił się ktoś, kto ma ją zastąpić. Pewnie dlatego stopuje skołowanego sytuacją Cole’a przy pomocy prawego sierpowego w brzuch.

Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. W czasie oglądania pierwszego odcinka serii ta scena bardzo, ale to bardzo mnie zniesmaczyła. Głównie dlatego, że Taylor już od pierwszych minut serialu była kreowana na silną, zdecydowaną i zdeterminowaną oraz twardą jak skała bohaterkę – coś jak Jen z Power Rangers Time Force. Ale, na miłość Zordona, wrzucanie czegoś takiego nie sprawi, że bohaterka będzie wyglądać na silną i zdecydowaną, zasugeruje jedynie, że jest nieczułym brutalem. Kontekst sceny był oczywisty – Cole był zagubiony i zdezorientowany, a Taylor wykorzystała to po części by dać upust swojej frustracji, po części, by pokazać, jak załatwia tego typu sprawy. To było głupie – niepotrzebna agresja i przemoc nie pasują tu. Twórcy Power Rangers zawsze dbali o to, by tworzyć silne, ciekawe i pełnowymiarowe postaci kobiece – i chwała im za to. Ale prezentowanie czegoś takiego jest wyrazem złego rozumienia emancypacji żeńskich postaci w popkulturze. Wydawałoby się, że twórcy takich postaci jak Jen, Kendrix czy Cassie to rozumieją. Może to być rezultat tego, że do pracy nad tym sezonem zaangażowano sporą liczbę nowych scenarzystów. W każdym razie – brzydki start, według mnie.

Dalej jest już dość typowo – Cole poznaję księżniczkę Shaylę, która mówi mu, że został wybrany na nowego lidera Wojowników. Cole łączy siły z pozostałymi i daje wycisk Orgom. Przyzywa również zordy, które rozwalają jednego z powiększonych Orgów, obrzygując go tęczą. Dosłownie – nie ściemniam, nie wygłupiam się, ani nie podkolorowuję sytuacji. Zordy rzygają wielobarwnym promieniem, który rozwala przeciwnika. W międzyczasie poznajemy też przeciwników. Głównym złym jest Mistrz Org, który wygląda niczym Imperator Palpatine, który obudził się po bardzo długiej i bardzo wyczerpującej karnawałowej imprezie. W chwili, w której go poznajemy Mistrz Org powrócił po długiej nieobecności. Powitany został przez Jindraxa i Toxicę – dwoje Orgów robiących za pomagierów głównego złego. Nie są specjalnie wymyślni, ale bywają zabawni we wzajemnych kontaktach i widać pomiędzy nimi więź przyjaźni. Generalnie jednak druga strona barykady prezentuje poziom, powiedzmy, Rity Repulsy i jej podopiecznych. Jedyną ciekawszą rzeczą są wątpliwości Toxiki, która wyczuwa w Mistrzu coś dziwnego, ale nie potrafi skonkretyzować, co dokładnie.

Pierwszy odcinek serii, Lionheart, był… dziwny. Przede wszystkim – był bardzo szybki, ale zabrakło mu klarowności. Nie dowiedzieliśmy się z niego niemal nic o poszczególnych Wojownikach (z wyjątkiem Cole’a), nie poznaliśmy tła fabularnego Wojowników, a i sami przeciwnicy też zostali z ledwością tylko zarysowani. Wszystko to z jednej strony nastraja do dalszej lektury serii, ale też pozostawia uczucie zamętu i nieprzemyślenia. Początkowo cieszy fakt, że bohaterowie – chyba po raz pierwszy od czasów chyba Power Rangers Turbo – są w większości normalsami, a nie jakimiś kosmicznymi kolonistami, członkami organizacji paramilitarnej czy policjantami z przyszłości. Wyjątkiem jest Taylor będąca zawodowym pilotem wojskowym i Cole, półdziki chłopak z dżungli. To pozytywne wrażenie psuje infantylizacja bohaterów –  ich charaktery i relacje pomiędzy nimi są zarysowane tak, jakbyśmy mieli do czynienia z dziesięciolatkami. To sprawia, że Wild Force jest skierowane do nieco młodszych widzów, niż poprzednie sezony. Szczególnie drażniąca jest mentorka tej inkarnacji Wojowników – Księżniczka Shayla odgrywa częstokroć damselę w distresie, jej zachowanie to stereotypowe wyobrażenie o księżniczkach w popkulturze, zaś większość wątpliwości swoich podopiecznych kwituje słowami „Nie wiem”. Jakoś Power Rangers nigdy nie mieli szczęścia do mentorów płci pięknej, bo Dimitra z Power Rangers Turbo była równie irytująca. Wrażenie robi natomiast centrum dowodzenia – jest to wielka latająca wyspa porośnięta tropikalną roślinnością i z ruinami, na której mieszkają zordy i główni bohaterowie.

A właśnie – zordy. Po raz pierwszy w historii Power Ranger większość sekwencji z zordami stanowią wygenerowane trójwymiarowo animacje, zamiast tradycyjnej kombinacji figurek i aktorów w plastikowych kostiumach. Wygląda to… nieźle. Poważnie, aż sam byłem zaskoczony, że ten zabieg okazał się pozytywny. Modele zordów są szczegółowe, nieźle zaanimowane i generalnie pasują do konwencji serii. W dodatku – co podoba mi się trochę mniej – jest ich całe mnóstwo. Naliczyłem chyba z szesnaście oddzielnych zordów, zanim się poddałem. Po zakończeniu seansu zajrzałem do wiki i dowiedziałem się, że w Power Rangers Time Force zaprezentowano widzowi ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia dwa zordy. To było słabe, ponieważ większość odcinków skupiała się przez to na przedstawianiu kolejnych zordów, co odbierało czas antenowy bohaterom tak z jednej, jak i z drugiej strony barykady. Nigdy nie lubiłem walk zordów – na ogół są to najnudniejsze fragmenty odcinków, polegające głównie na oglądaniu długich, wciąż tych samych scen transformacji i ataków specjalnych. Same zordy jednak obudziły we mnie skojarzenia z Galaktycznymi Bestiami z Power Rangers Lost Galaxy – a zatem w sumie pozytywne skojarzenia. I tam i tu mamy do czynienia z zordami w zasadzie biologicznymi, ale jednak mechanicznymi (logika Power Rangers – najlepiej nie dociekać, tylko tak to zostawić i przejść dalej) w kształcie zwierząt.

Wróćmy jednak do fabuły. Standardowo po pierwszym odcinku doświadczamy pewnej ilości zapychaczy rozwijających sylwetki poszczególnych bohaterów i dopowiadających istotne fakty, które nie zmieściły się w epizodzie otwierającym serię. Dowiadujemy się, że Cole nie chce walczyć z Orgami, ponieważ podejrzewa, że są to myślące i czujące stworzenia, sam świeżo upieczony Czerwony Wojownik zaś posiada umiejętność wejrzenia w serce każdej żywej istoty. Szybko jest zmuszony jest zrewidować ten pogląd, gdy kolejny Org zostaje wysłany do walki z Power Rangers. Cole z zaskoczeniem stwierdza, że stwór ów nie ma serca. Org natomiast, z nie mniejszym zaskoczeniem stwierdza, że Cole nie ma mózgu, po czym atakuje i go niemal zabija. Z opresji ratuje go Taylor, Żółta Wild Force Ranger, która powala potwora plastikowym krzesełkiem turystycznym (nie żartuję). Dowiadujemy się też w końcu, o co chodzi z tymi całymi Orgami – otóż trzy tysiące lat na Ziemi egzystowała rajska kraina zwana o nazwie Animarium, gdzie pokojowo współegzystowały zwierzęta, ludzie i zordy. Sielanka została przerwana przez najazd podziemnych kreatur zwanych Orgami, które wypełzły na powierzchnię i poczęły czynić na niej spustoszenie. Do walki o spokój i wolność Animarium stanęła grupka mężnych wojowników, którzy odtransportowali Shaylę do prastarej świątyni, gdzie zasnęła na trzydzieści wieków. Wojownicy za pomocą swojej magicznej broni nasycili krainę mocą, dzięki której Animarium uniosło się w przestworza, z dala od szaleństwa rozpętanego przez Orgów na powierzchni. Sami natomiast pokonali nieprzyjaciela. Po trzech tysiącach lat spokoju zanieczyszczenia na Ziemi spowodowały powrót i odrodzenie Orgów, co obudziło Księżniczkę i zmotywowało ją do zrekrutowania nowych obrońców Animarium – czyli Power Rangers. Pominąwszy nieco zbyt nachalnie dydaktyczny wątek proekologiczny, sama historia jest całkiem fajna. Szkoda tylko, że główna część intrygi psuje to pozytywne wrażenie. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

Z pozostałych wartych uwagi rzeczy – poza cotygodniową walką z kolejnym nasłanym przez Mistrza Orga potworem bohaterowie okazjonalnie odnajdują kolejne zordy, które przetrwały zagładę sprzed trzech tysięcy lat i utknęły w formie magicznych skamielin, z których uwalniają je nasi bohaterowie. Tymczasem Toxica nabiera coraz większych podejrzeń w stosunku do Mistrza Orga, gdyż w pewnym momencie widzi, że jej pryncypał nosi na głowie sztuczny róg. Dostajemy bardzo przyjemny odcinek o Taylor, w którym dowiadujemy się, w jaki sposób odkryła Animarium. W innym odcinku Cole staje twarzą w twarz z Mistrzem Orgiem, dzięki czemu dowiadujemy się, że główny antagonista serii jest w jakiś sposób powiązany z tajemniczym zniknięciem rodziców Cole’a. Poznajemy też Kendall – dziewczynę, w której podkochuje się Danny, Czarny Wild Force Ranger. Jej wątek powraca jeszcze w jednym z późniejszych epizodów, ale nie jest to rzecz, którą należałoby sobie zawracać głowę, bo ostatecznie nic z tego nie wynika. W tym samym odcinku zarysowany jest też motyw przyjaźni Danny’ego i Maxa oraz wyznawanej przez nich (momentami nieomal samobójczej) maksymy „Never give up!”. W końcu jednak dochodzimy do pierwszej atrakcji tego sezonu, czyli potwora imieniem Zen-Aku.

Zen-Aku jest potężnym Orgiem, którego Mistrz Org uwolnił ze kamiennej formy, w jakiej utknął wskutek wydarzeń sprzed trzech tysięcy lat. Od razu muszę zaznaczyć, jak bardzo podoba mi się jego kreacja – Zen-Aku wygląda niczym Darth Vader w halloweenowym kostiumie wilkołaka. Ma przekozacki dwuręczny miecz, chrapliwy głos, własne zordy i postawę samotnego wilka trzymającego na dystans wszystkich, nawet sojuszników. Zdecydowanie najfajniejsza postać w całej serii. Kiedy po raz pierwszy widzimy go w całej okazałości, bez specjalnego wysiłku roznosi w pył całą drużynę Wojowników. Następne odcinki tylko utwierdzają nas w przekonaniu o absolutnej zajebistości wilczego Orga – Zen-Aku sukcesywnie odbiera Power Rangers kolejne zordy i zmusza ich do coraz rozpaczliwszego zwierania szeregów. Sam Zen-Aku zdaje się niewiele pamiętać ze swej przeszłości, co budzi jego podejrzenia i każe zadawać pytania o własną naturę. W pewnym momencie widzimy, jak Org krwawi – co jest o tyle dziwne, że Orgi nie mają krwi. Niedługo potem, w czasie kolejnej walki z Power Rangers, Zen-Aku ma wizję wielkiego boskiego megazorda imieniem Animus, który nakazuje Orgowi coś sobie przypomnieć. Hmm… koncepcja, że Bogiem w uniwersum Power Rangers jest wielki świetlisty megazord niespecjalnie mnie dziwi. Ostatecznie tamtejszym ekwiwalentem Jezusa Chrystusa jest wielka głowa pływająca w przezroczystej rurze. Ale wróćmy do rzeczy. Shayla tłumaczy swoim podopiecznym, kim jest Animus i jaką rolę odegrał w obronie Animarium trzy tysiące lat temu. Ostatecznie okazało się, że Zen-Aku to tak naprawdę Merrick – jeden z Wojowników, którzy walczyli z Mistrzem Org trzy tysiąclecia temu. By zdobyć moc potrzebną do walki z wrogiem, Merrick założył przeklętą maskę, która zmieniła go w Zen-Aku. Jako, iż nie potrafił okiełznać jej mocy, a świadomość Zen-Aku zaczęła przejmować nad nim kontrolę, jego towarzysze broni zamknęli go w skale, w której przesiedział aż do chwili, gdy Mistrz Org go uwolnił. Ostatecznie Wojownikom udaje zdjąć z Merricka klątwę. Starożytny wojownik, po pewnych perturbacjach, staje się szóstym Wojownikiem. Dowiadujemy się też, że w przeszłości Merricka i Shaylę zdawało się łączyć uczucie, ale sam zainteresowany ostatecznie uznał, że mieszanie uczyć ze sprawami zawodowymi nie wychodzi mu na zdrowie i po swoim powrocie konsekwentnie trzymał księżniczkę na dystans. Muszę to napisać – Merrick jest nudny. Po pozbyciu się Zen-Aku jest po prostu bucem, który nie chce przebywać w towarzystwie pozostałych członków drużyny i trzyma się na uboczu, zamieszkując na tyłach podrzędnego baru. Choć oczywiście wspomaga Wojowników w ich walce z Orgami.

Po kolejnej dawce zapychaczy, dostajemy rozwinięcie wątku rodziców Cole’a. Okazuje się, że byli oni badaczami, którzy zaginęli w amazońskiej dżungli, gdzie poszukiwali dowodów na istnienie Animarium. Cole odwiedza ich (i swój własny, przy okazji) groby, ale nie traci nadziei, że może ich jeszcze spotkać żywych. W końcu dochodzi też do zdemaskowania Mistrza Orga, który okazuje się człowiekiem z mocami Orgów. Po tym wydarzeniu Mistrz Org atakuje Jindraxa i Toxikę błyskawicami, które zmieniają ich w posłuszne mu potwory. Nie na długo, bo kilka odcinków później atak Cole’a przywraca im ich prawidłowe postacie i charaktery. Z ciekawszych rzeczy, które wydarzyły się na tym etapie – poznajemy ojca Alyssy i dowiadujemy się, w jaki sposób Max dołączył do drużyny. Nadal uważam, że to powinno być zaprezentowane na samym początku serialu i takie retrospektywne opowiadanie o  bohaterach niespecjalnie mi podchodzi, bo tylko niepotrzebnie spowalnia akcję. Ale nie narzekam już, bo zbliża się to, na co czekałem z niecierpliwością już od pierwszego odcinka Power Rangers Wild Force – gościnny występ drużyny z poprzedniej serii.

Dwuodcinkowy epizod Reinforcements from the Future rozpoczyna się sceną, w której Taylor, po przekroczeniu prędkości, dostaje mandat, co niebywale ją wkurza. Nagle okazuje się, że funkcjonariusze, którzy wlepili jej karę są nam zaskakująco znajomi – to nie kto inny, jak Wes i Eric, członkowie organizacji paramilitarnej Silver Guardians. Hmm… Na początku mnie to zdziwiło – Silver Guardian w Power Rangers Time Force działali na zasadzie agencji ochroniarskiej. Potem przypominałem sobie jednak, że po zakończeniu serii ojciec Wesa postanowił przekształcić Silver Guardians w organizację pożytku publicznego. Możliwe więc, że po podpisaniu umowy z rządem, Silver Guardians dostali uprawnienia funkcjonariuszy policyjnych, co nie byłoby takie głupie. W każdym razie – w miasteczku pojawiają się trzy monstra przypominające mutanty, co skutkuje pojawieniem się Silver Guardians z Wesem i Erikiem na czele. Do akcji wkraczają też Wild Force Rangers, co skutkuje krótkim team-upem zakończonym ucieczką tajemniczych stworów. Kiedy wojownicy wychodzą z trybu bojowego i wracają do cywilnych postaci, Taylor rozpoznaje Erica i wyciąga sprawę nieuczciwie w jej mniemaniu przyznanego mandatu. Jako, że oboje mają dość silne osobowości, sprzeczka nieomal przeradza się w dość ognistą kłótnię. Napiszę to już teraz, bo i tak większość z czytelników zapewne się tego domyśla – tak, między tą dwójką zaczyna iskrzyć. I to jest fajne, bo jeszcze nie widzieliśmy tego typu relacji w odcinkach team-upowych. A to dopiero początek atrakcji…

Wes i Eric kontaktują się z Tripem za pomocą komunikatora, który Time Force pozostawili na ziemi, nim wrócili do roku trzytysięcznego. Zielony Time Force Ranger wyjaśnia im, że z więzienia zbiegły trzy Mut-Orgi – zmutowane formy Orgów, które powstały w nieustalony sposób i są znacznie silniejsze od zwyczajnych mutantów. Time Force obecnie zajmują się ich poszukiwaniami. Co ważniejsze, w czasie tej operacji zaginęła Jen, co budzi zrozumiały niepokój Wesa. Wraz z Erikiem postanawiają połączyć siły z Wild Force Rangers. Dostają zaproszenie na Animarium, a Eric mówi, że chciałby pokazać Taylor swojego Q-Rexa, co brzmi dokładnie tak dwuznacznie, jak myślicie. Raz jeszcze kontaktują się z rokiem trzytysięcznym i dowiadują się od Tripa, że Time Force postara się sprowadzić do dwudziestego pierwszego wieku posiłki oraz kogoś, kto miał już wcześniej doświadczenia z Mut-Orgami. Posiłkami są oczywiście główni bohaterowie Power Rangers Time Force, zaś tajemniczym konsultantem – Ransik, odbywający dobrowolnie karę więzienia za popełnione zbrodnie. Do teraźniejszości przybywa też Nadira, która po wydarzeniach z finału poprzedniego sezonu zaprzyjaźniła się z Time Force Rangers. W czasie gdy Wojownicy z przyszłości zbierają się do wyruszenia na pomoc Wesowi i Ericowi, Power Rangers Wild Force, przy współudziale Wesa i Erica, po raz kolejny ścierają się z Mut-Orgami i dostają ostro po tyłku. Wes niemal ginie od ciosu mieczem jednego ze stworów, gdy nagle zostaje ocalony przez strzał tajemniczej postaci ukrywającej się pod czarną peleryną z kapturem. Tym kimś jest Jen.

Kiedy zobaczyłem jak wygląda i co wyprawia w tym odcinku Różowa Time Force Ranger, po prostu opadła mi szczęka. Ubrana w obcisły, skórzany kombinezon z logiem Time Force na plecach, obwieszona kaburami, dzierżąca futurystyczny karabin Jen wygląda raczej jak postać z komiksu Heavy Metal, niż z Power Rangers. W dodatku, walcząc z Mut-Orgami, robi efektowne gwiazdy, przewrotki ukazane w slow motion rodem z 300, cały czas ostrzeliwując przy tym wroga i osłaniając odwrót pokonanych Power Rangers. Słowa nie są w stanie opisać niesamowitości tej sceny, to trzeba zobaczyć na własne oczy – ten krótki fragment przebija większość scen akcji, jakie dotychczas widziałem w „poważnych” serialach. Dla takich rzeczy oglądam Powewr Rangers. W dodatku w tle leci ścieżka dźwiękowa jakby żywcem wyjęta z Piratów z Karaibów. Jen udowodniła, że jest największym badassem w uniwersum Power Rangers – dopiero dwa lata później ta pozycja zostanie zagrożona przez Tommy’ego kopiącego z półobrotu w pysk tyranozaura w Power Rangers Dino Thunder, ale wiadomo – Tommy jest legendą. Zaś Jen… ja chcę spin-offa z tą bohaterką, która sama jedna ma więcej charyzmy, niż cała drużyna Wild Force razem wzięta (co nie jest zresztą takie trudne).

Otrząśnijmy się jednak z tej skoncentrowanej dawki najczystszej zajebistości, jakiej dane nam jest doświadczyć na tym świecie i przejdźmy do dalszych wydarzeń tego epizodu. Mut-Orgi łączą siły z Mistrzem Org. Tymczasem wojownicy wracają na Animarium lizać rany i planować kolejne posunięcia. Dostają wiadomość z przyszłości, że przybywają posiłki. Na plaży ląduje kapsuła z Tripem, Lucasem, Katie, Nadirą i Ransikiem na pokładzie. Jen waha się czy zaufać Ransikowi, ale Cole zagląda w jego serce i stwierdza, że mutantem kierują szczere i szlachetne pobudki. Cała ekipa wraca na Animarium, gdzie Ransik opowiada zgromadzonym o Mut-Orgach. Okazało się, że po swojej banicji Ransik natknął się na postapokaliptyczne ruiny, w których znajdowały się kamienne statuy Orgów. Posągi przemówiły do niego i zaoferowały transakcję – uwolnienie w zamian za pomoc w zniszczeniu ludzkości. Ransik zgodził się i oswobodził Orgi, które pożywiły się jego DNA, tym samym mutując i nabierając sił. W zamian obdarzyły Ransika cząstką swojej mocy. Mutant kończy swoją opowieść zapewnieniem, że chce powstrzymać i zniszczyć zło, za uwolnienie którego jest odpowiedzialny. Jen w końcu daje się przekonać i uwalnia Ransika z kajdan. Potem wyjaśnia sobie niektóre zaszłości z Wesem. Taylor bawi się Quantum Defenderem Erica (udawajcie, że to nie brzmi tak, jak zabrzmiało) i oboje odrobinę flirtują – ogląda się to przyjemnie, bo widać, że ta dwójka najzwyczajniej w świecie się rozumie i do siebie pasuje.

Rankiem Mistrz Org przypuszcza szturm na pobliską spalarnię, chcąc za jej pomocą wyrządzić jak najwięcej szkód środowiskowych. Na drodze stają mu połączone siły Time Force Ranger, Wild Force Rangers, Ransika i Nadiry. Ekipa dzieli się na kilka grup, które walczą z Mut-Orgami i usiłują powstrzymać spustoszenie uczynione przez Mistrza Orga. Ransik bohaterko powstrzymuje Mut-Orgi przed wysadzeniem spalarni, co przypłaca ciężkim zranieniem. W końcu Wojownicy gromadzą się, transformują i pokonują hybrydy. Kiedy opada kurz bitwy, okazuje się, że Ransik, po przyjęciu na siebie energii Mut-Orgów, został uleczony ze swojej mutacji deformującej ciało. Później cała ta zbieranina wraca na Animarium i świętuje zwycięstwo. Dostajemy w końcu naprawdę fajne interakcje pomiędzy bohaterami obu serii. Katie i Danny siłujący się na rękę. Wes i Cole testujący swoją przyszłość. Max podbijający do Nadiry. Eric podbijający do Taylor. Super zakończenie chyba najlepszego tego typu epizodu w historii serialu. Na moment Power Rangers Wild Force osiąga poziom swojego poprzednika – historia jest świetna, relacje pomiędzy bohaterami bardzo fajnie przedstawione i całość kończy się fetą pełną małych prezentów dla fanów Time Force.

Po tym team-upie wracamy do głównej fabuły serii. Mistrz Org, Coraz bardziej zdesperowany, postanawia przywalić Wojownikom tak, żeby tym razem już się nie pozbierali, nawet jeśli to będzie oznaczać dla niego koniec. Jakiś czas później Cole dowiaduje się, że odnaleziono jednego z członków ekspedycji w czasie której zaginęli jego rodzice. Wojownicy odwiedzają go w szpitalu, gdzie okazuje się, że ów naukowiec, to nikt inny, jak Mistrz Org, który osacza Wild Force Rangers i zmusza Cole’a do walki jeden na jeden. Dowiadujemy się też w końcu, co stało się z rodzicami Czerwonego Rangera i o co chodzi z tym ludzkim-nieludzkim Mistrzem Org. Otóż dawniej główny złoczyńca tej serii nosił nazwisko Victor Adler i był naukowcem oraz przyjacielem rodziców Cole’a, z którymi dzielił marzenie o odnalezieniu Animarium. Był też zakochany w matce Cole’a, która jednak wybrała Richarda Evansa, z którym miała potem dziecko. W czasie amazońskiej ekspedycji Adler przypadkowo odnalazł szczątki Mistrza Orga, które dały mu potężną moc i część świadomości prastarego potwora, co skłoniło go do uśmiercenia Evansów. Usłyszawszy o tym, Cole porządnie się zdenerwował i gniew pomógł mu pokonać Mistrza Orga. Odmawia jednak zabicia go, ponieważ dostrzegł, jak pragnienie zemsty jest w stanie zatruć człowieka i nie chce popełnić tego samego błędu, co Adler. Pokonany Mistrz Org wydostaje się ze szpitala i ucieka na pustynię, gdzie czekają na niego Toxica i Jindrax, którzy nie chcą mu służyć, ponieważ w ich oczach jest tylko człowiekiem. W czasie gdy Mistrz Org walczył z Czerwonym Rangerem, dwójka Orgów odnalazła starożytnego generała Mandiloka, któremu postanowiła odtąd służyć. Zhańbiony Mistrz Org pozostaje porzucony na pustyni, gdzie – jak widzimy – zaczyna mu rosnąć naturalny róg… Nowy naczelny mąciciel – Mandilok – jest, w porównaniu z Mistrzem Orgiem, mało ciekawym bohaterem. Sam jego wygląda sprawia, że trudno jest traktować go poważnie. Warto też zaznaczyć, że po odcinku, w którym zostały ukazane powyżej opisane wydarzenia emisja serii została przeniesiona z Fox Kids do ABC, co było rezultatem wykupienia marki przez Disney’a.

Zaraz po tych wydarzeniach powraca Zen-Aku – co prawda tylko na jeden odcinek, ale i tak miło było ponownie zobaczyć tego bohatera. W kolejnym odcinku pojawia się nowy ważny bohater – chłopiec imieniem Kite, który ostatecznie okazuje się ludzką inkarnacją Animusa. Sam wątek jest ekstremalnie irytujący z powodu jego nachalnego dydaktyzmu – Animus odwraca się od Wild Force Rangers, bo strzelił focha na ludzkość zanieczyszczającą środowisko naturalne. Za karę Animus odbiera Wojownikom zordy, przez co Shayla zapada w głęboki sen. Głupie to niemożebnie  - na szczęście cały ten foch okazał się tylko testem mającym sprawdzić szlachetność i determinację Wojowników. Animus zwraca Wojownikom zordy i gratisowo dorzuca Cole’owi mistyczny latający motocykl. Wiecie – taki wydzielający spaliny agregat zanieczyszczeń, który swoim hałasem płoszy zwierzęta. Shayla się budzi (widz w międzyczasie zasypia), Wojownicy się cieszą i wszystko kończy się dobrze. Tyle tylko, że – w czasie gdy Orgi nie są jeszcze pokonane – inne zło, które wydawało się pobite już wiele lat temu, budzi się do życia i rusza do działania…

Na ziemskim Księżycu niedobitki Imperium Maszyn prowadzą prace wydobywcze, które powoli zbliżają się ku końcowi. Na terenie wykopalisk znajduje się zaskakująco znajoma postać w zaskakująco znajomym ciemnoczerwonym płaszczu, która przez futurystyczną lornetkę śledzi postęp prac. Tą osobą jest Andros – Czerwony Space Ranger, który jest zatrwożony swoim odkryciem. Jeden z generałów nadzorujących prace wydobywcze dostrzega Androsa i udaje się za nim w pościg. Wojownik transformuje się i ucieka. Akcja przenosi się na Ziemię, gdzie dwóch wieloletnich przyjaciół o imionach Farkas i Eugene – dla znajomych: Mięśniak i Czacha – przesiaduje w barze pod otwartym niebem i bawi się kolorowymi figurkami Power Rangers, przechwalając się swoimi znajomościami z Zeddem i Ritą. Ich rozmowę przerywa telefon do jednego z przesiadujących w pobliżu basenu gości, rozkoszującego się słonecznym popołudniem.  Owym gościem okazuje się Tommy – Czerwony Zeo Ranger, który z uwagą wysłuchuje, co jego telefoniczny rozmówca ma mu do zakomunikowania. Tymczasem powracamy do naszych znajomych Wild Force Rangers, którzy umilają sobie dzień wizytą w parku. Ich odpoczynek przerwany zostaje przez zaskakująco znajomego młodego mężczyznę w zaskakująco znajomym żółtym jeepie. Nieznajomy przedstawia się jako Carter Garyson, Czerwony Lightspeed Ranger i prosi Cole’a o udanie się z nim do punktu zbornego, gdzie pewna osoba rekrutuje Czerwonych Power Rangers do pewnej szczególnie trudnej misji. Cole godzi się i, wraz z Carterem, odwiedzają kosmiczną placówkę NASADA, która przed laty pomogła członkom drużyny Power Rangers Turbo w wyprawie w kosmos celem odbicia Zordona z rąk sił zła. Na miejscu Cole spotyka Wesa i Erica, którzy również zostali zwerbowani oraz poznaje dwóch kolejnych Czerwonych Wojowników – Androsa i T.J.-a, Czerwonego Turbo Rangera. Andros tłumaczy, że wszyscy zostali zaproszeni na spotkanie z dowódcą całej tej operacji – Tommy’m, który pojawia się chwilę potem i tłumaczy im, że Imperium Maszyn powoli podnosi się po ciosie, jaki zadali im Power Rangers Zeo i obecnie kombinują coś bardzo złego na Księżycu. Pyta zgromadzonych Wojowników, czy pomogą mu w misji powstrzymania ich – i uzyskuje jednogłośną zgodę. Andros prezentuje Czerwonym Rangerom ich środek transportu, Astro Megaship Mark 2. Jak zapewne pamiętacie, Mark 1 został zniszczony w finale Power Rangers Lost Galaxy i przyznam, że naprawdę fajnie jest ponownie zobaczyć ten statek. No dobra – nie TEN statek, ale rozumiecie, o co mi chodzi. Ekipa zmierza na pokład, ale Andros przypomina sobie, że na planecie jest jeszcze jeden Czerwony Ranger. Tommy przyznaje, że zaprosił go do tej misji, ale nie uzyskał odpowiedzi. W tym samym momencie rozlega się dźwięk motocykla. Bohaterowie wybiegają na zewnątrz i widzą, że oto nadjechał ostatni członek ich załogi, Jason – pierwszy Czerwony Power Rangers w historii. Jason zsiada, przeprasza za spóźnienie, z aprobatą kiwa głową, widząc swoich następców i przybija piątkę z Tommy’m. Wtedy z pomiędzy ich palców tryska fala energii ogarniająca cały Wszechświat i niszcząca wszelkie zło… no dobra, to ostatnie akurat nie miało miejsca. Ale powinno.

Ósemka Czerwonych Wojowników wchodzi na pokład i odlatuje w kierunku Księżyca. Tymczasem na planecie Mirinoi Leo, Czerwony Galaxy Ranger wyciąga ze skały swój Galaxy Saber, by ruszyć na pomoc pozostałym. Muszę zauważyć, że aktor grający Leo strasznie wyprzystojniał przez tych parę lat, które minęły od czasu Lost Galaxy. W przeciwieństwie do Jasona, który troszkę się roztył, ale w walce wciąż daje radę. Wracając do rzeczy – już na pokładzie Astro Megashipu Tommy tłumaczy swoim towarzyszom szczegóły ich zadania. Imperium Maszyn odnalazło na Księżycu Serpenterę – potężnego zorda Lorda Zedda, który dałby odradzającej się frakcji niepowstrzymaną siłę rażenia. Wojownicy docierają na Księżyc i wdają się w walkę z siłami Imperium, które szybko i sprawnie roznoszą w pył, chwilę później biorąc się za sterujących całym przedsięwzięciem generałów. W międzyczasie do walki włączają się Leo i Aurico (Czerwony Alien Ranger), którzy ratują Cole’a z opresji, w jaką wpakował się własnym nieprzemyślanym szturmem na wroga. Dziesiątka Wojowników pokonuje wszystkich generałów z wyjątkiem ostatniego, który usiłuje przed nimi uciec za pomocą Serpentery. Powstrzymuje go Cole, dosiadając swój skrzydlaty motocykl, który dostał od Animusa w zeszłym odcinku. Po rozwaleniu Serpentery Wojownicy wracają na Ziemię i przybijają sobie żółwika. Tommy dziękuje im za pomoc, po czym odchodzi. Cole nazywa go największym z Power Rangers, co budzi śmiech pozostałych, którzy zaczynają żartować z Tommy’ego i przechwalać się własnymi osiągnięciami. T.J. zauważa, że to on zastąpił Tommy’ego, Jason stwierdza, że sam odwalał czarną robotę, podczas gdy Tommy obściskiwał się z Kimberly. Carter chwali zmianę fryzury Tommy’ego, Eric przechwala się, że jego Q-Rex schrupałby Smokozorda na obiad. Leo zauważa, że Tommy nie odkrył zagubionych galaktyk. Wes narzeka, że zmienił historię, a mimo to nie ma takiego fanklubu jak Tommy, Andros przebija to swoimi osiągnięciami – uratował dwa światy. T.J. kwituje tę dyskusję swoją anegdotą o byciu zmienionym w gigantyczną pizzę, na co wszyscy zgromadzeni reagują śmiechem. Pisałem już o tym odcinku, więc nie będę się powtarzał – wszystkie seriale powinny się uczyć od Power Ranger, jak powinno się świętować dziesięciolecie istnienia. Niemal każda scena w tym odcinku jest gigantycznym prezentem dla fanów serii, gościnne występy budzą poryw nostalgii, zaś akcja i walki stoją na poziomie, którego mogą pozazdrościć seriale z nieporównywalnie większym budżetem i ambicjami.  

Po Forever Red akcja serii Wild Force zaczyna powoli zmierzać ku końcowi. Na arenie wydarzeń pojawia się Org o imieniu Onikage - chytry i makiaweliczny ninja, który jest groźnym, mądrym przeciwnikiem przysparzającym Wojownikom mnóstwa problemów. Wraz z Toxicą i Jindraxem wdarł się do Animarium i niemal porwał Shaylę – został powstrzymany przez urzędujących na wyspie Power Rangers. Za drugim razem mu się udało, ponieważ za pomocą innego Orga wywabił Wojowników z ich kryjówki i kazał Toxice podszyć się pod Merricka. Księżniczka trafiła w ręce Onikage, który użył Toxiki jako tarczy, by osłonić się przed atakiem wojowników, co spowodowało jej śmierć. To z kolei spowodowało całkiem przejmujący widza angst Jindraxa, który utracił wieloletnią przyjaciółkę. Onikage zwabia Power Rangers w pułapkę, używając porwanej księżniczki jako przynęty. Zmusza Wojowników do walki z cienistymi wersjami ich samych. Okazuje się też, że Onikage działał na dwa fronty – był tak naprawdę wierny Mistrzowi Org, który odrodził się, tym razem naprawdę. Mandilok wdaje się w walkę z Mistrzem, a Jindrax, korzystając z zamieszania, porywa Shaylę i ucieka. Zaraz potem Onikage udaje się za nim w pościg i odzyskuje księżniczkę. Onikage zostaje ostatecznie zniszczony przy współudziale Jindrax, który używa lusterka Toxiki, by rzucić na przeciwnika zaklęcie złego cienia.

Duch Toxiki, za pośrednictwem lusterka, kontaktuje się z Jindraxem i instruuje go, w jaki sposób może przywrócić jej życie. Współpracując i nieco manipulując Wojownikami w końcu mu się to udaje i oboje decydują się napuścić Wild Force Rangers bezpośrednio na Mistrza Orga, żeby odwrócić jego uwagę od nich samych i znaleźć sobie jakiś spokojniejszy sposób na życie. Wchodzą w sojusz z Power Rangers i tłumaczą im, jak przedrzeć się do bazy Mistrza Orga i uwolnić księżniczkę oraz pomagają w walce ze wskrzeszonymi generałami Orgów. W czasie odbijania Shayli widzą, jak Mistrz Org rozsypuje się na proch wskutek jakiegoś niesprecyzowanego rytuału i dochodzą do wniosku, że już po wszystkim i niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Toxica i Jindrax odchodzą natomiast w siną dal z silną sugestią, że ziemią nieco swoje postępowanie i staną się dobrzy.

Seria kończy się dwuodcinkowym epizodem o straszliwym tytule The End of Power Rangers. Wojownicy świętują odniesione zwycięstwo i zastanawiają się, co będą robić po zakończeniu walki. Tymczasem z ruin podnosi się odrodzony Mistrz Org, potężny jak nigdy dotąd. Złoczyńca napada na miasteczko, oplatając je swoimi koszmarnie animowanymi mackami trujących pnączy. Wojownicy stają z nim do walki, ale zostają pokonani dosłownie jednym ciosem, co sporo mówi o sile odrestaurowanego Mistrza Orga. Do walki z powiększonym złoczyńcą staje Animus, ale nawet i on nie jest w stanie sprostać potędze starożytnego władcy. W walce Animusowi pomagał Merrick, który także został pobity, jego morpher wyparował, a jego zordy zostały zniszczone. Przed śmiercią ratuje go Animarium – wyspa zleciała na ziemię i teleportowała go, nim Merrick został rozdeptany przez Mistrza Orga. Kite umiera na wyspie, na którą chwilę potem przybywa Mistrz Org i zabija kolejne zordy. Kiedy padły ostatnie – oryginalna piątka zordów przedstawiona w pierwszym odcinku – morphery Wojowników znikają. Wojownicy decydują się stawić czoła zagrożeniu nawet nie mając żadnej realnej mocy, co prowadzi do naprawdę klimatycznej walki. W nocy, w deszczu na ulicach miasta Wild Force Rangers pozbawieni mocy i kostiumów rozpaczliwie usiłują pokonać przeważające siły wroga. Jest tam świetna scena, w której Wojownicy wykonują takie ruchy, jakie zwykle towarzyszą im po transformacji – tyle tylko, że wciąż pozostają w trybie cywilnym, udowadniając, że nie ma dla nich znaczenia czy mają nadprzyrodzone moce czy nie, Power Rangers jest się będąc szlachetnym i dobrym i tylko to się liczy. W tym samym momencie z nieba spływają dusze zniszczonych zordów i odnawiają utracone moce Wojowników, dzięki czemu są oni w stanie pokonać Mistrza Org raz na zawsze. Zordy odzyskują życie, a Wojownicy oddają Shayli swoje morphery i wracają do swojego zwykłego życia. Taylor powraca do służby w wojsku, Danny i Max udają się na wycieczkę dookoła świata, Cole składa kwiaty na grobie swoich rodziców i doktora Adlera, wybaczając mu zło, jakie uczynił, natomiast Merrick rusza w świat szukać sobie własnego miejsca. W pewnym momencie dołącza do niego Zen-Aku, który w jakiś sposób powrócił do życia – choć ja odczytuję tę scenę symbolicznie, jako moment, w którym Merrick wybaczył sam sobie i pogodził się z mroczniejszą stroną swojej natury. Natomiast Alyssa została przedszkolanką, która opowiedziała całą tę historię swoim podopiecznym, w elegancki sposób zamykając cały sezon.

Jaki był Power Rangers Wild Force? Tu mam nielichy problem, bo z jednej strony ten sezon nie przypadł mi szczególnie do gustu, z drugiej – miał wiele naprawdę mocnych punktów, które doceniłem dopiero jakiś czas po zakończeniu oglądania. Początkowo sądziłem, że uznam tę serię za najsłabszą z dotychczas przeze mnie opisywanych, ale po przemyśleniu sprawy stwierdzam, że Wild Force nie był aż taki zły. Był po prostu specyficzny – skierowany do młodszych dzieci, niż poprzednie sezony, przez co dla takiego starego konia jak ja był momentami ciężkostrawny, ale nie w jakiś koszmarny sposób. Przyznam, że strasznie podobały mi się projekty potworów – według mnie im dziwaczniejszy potwór tym lepiej, a sezon Wild Force nie miał sobie pod tym względem równych. Mieliśmy potwory w kształcie drutu kolczastego, opony, sygnalizacji świetlnej, czołgu, wielkiego dzwona kościelnego, koparki, radia, kosiarki do trawy… Częstokroć przywoływany przeze mnie potwór w kształcie Elvisa z Power Rangers Lost Galaxy nie wydaje się już na ich tle taki oryginalny. Świetne były odcinki z występami gościnnymi, podobał mi się wątek Zen-Aku i Jindraxa cierpiącego po stracie Toxiki. Generalnie jednak nie jest to jakiś specjalnie udany sezon i wątpię, by przypadł do gustu komuś, kto nie jest totalnym fanatykiem. Z drugiej strony – żaden sezon Power Rangers nie przypadłby do gustu komuś, kto nie jest totalnym fanatykiem, więc… Wszystko zależy od oczekiwań. Małym dzieciom Power Rangers Wild Force mógłby się pewnie spodobać, nieco starsi docenią smaczki. Sam się sobie dziwię, ale jestem na tak, choć obiektywnie to seria na poziomie Lightspeed Rescue. Czyli – można, ale niekoniecznie trzeba. Poza odcinkami gościnnymi oczywiście.

Ten sezon miał być - jak głosi tytuł ostatniego odcinka - końcem Power Rangers. Disney nie był zadowolony z wpływów, jakie uzyskał z tej serii, co mogło mieć wiele wspólnego z przerzuceniem jego emisji do innej stacji w połowie trwania sezonu i dość kosztowymi odcinkami gościnnymi. W każdym razie - serial nie został anulowany, w ostatniej chwili góra zdecydowała się nie zakończyć serial, tylko go zrestartować. Zatem w następnym odcinku – Power Rangers Ninja Storm, pierwsza seria zaliczana do tak zwanej Ery Disney’a. Seria, która miała być rewolucją, ale rewolucją się nie stała. Ale o tym porozmawiam sobie dopiero za jakiś czas…

3 komentarze :

  1. Mam jedno pytanie: Czy dibrze panietam, że Ransik dostał tu jakieś nowe supermoce?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nope - w retrospekcji zostało pokazane, że moc wyciągania sobie miecza z kolana (creepy...) z której dość często korzystał w PRTF Ransik otrzymał właśnie od Mut-Orgów. Pod koniec odcinka gościnnego odzyskał ludzką postać i (chyba...?) stracił wszystkie swoje mutanckie moce, otrzymując ludzką, niezdeformowaną postać.

      Usuń
  2. Dziekuję. Nie wiem dlaczego jakoś akurat tej serii właściwie nie pamiętam.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...