piątek, 21 lutego 2014

It's Lightspeed Rescue time!

fragment grafiki autorstwa Brandona McAllistera, całość tutaj.

Power Rangers Lightspeed Rescue to kolejna po omawianym wcześniej Lost Galaxy seria rozgrywająca się po Erze Zordona. I choć Lost Galaxy można było jeszcze traktować jako swoistą kontynuację poprzednich sezonów, o tyle Lightspeed Rescue jest już ewidentnie zupełnie nową opowieścią, w której wracamy na ziemię i oddzielamy się od przeszłości kreską średniej grubości. Jest też to seria pod wieloma względami przełomowa. Tym, co pierwsze rzuca się w oczy, to fakt, że zarówno moce tej inkarnacji Wojowników, jak i zordy, bronie oraz wszelkie inne elementy towarzyszące zazwyczaj Power Rangers są stworzone ręką człowieka. Wojownicy są teraz oficjalną grupą szybkiego reagowania, podległą rządowi, działającą z ramienia oficjalnych sił i aktywnie z nimi współpracującą. Po raz pierwszy Power Rangers nie ukrywają też swojej tożsamości przed ludnością cywilną. Inne jest też samo podejście do pełnionych obowiązków. Po raz pierwszy Wojownicy, obok klasycznego rozwalania kolejnych monstrów, biorą też udział w akcjach cywilnych – wspomaganie ewakuacji z zagrożonych terenów, ratowanie ludzi z pożarów, wyciąganie ich z samochodowych karamboli czy choćby "głupie" rozdawanie koców – Power Rangers działają tu jak prawdziwe służby cywilne opiekujące się obywatelami. I wiecie co? To mi się podoba. To coś nowego – idea, która indywidualizuje cały sezon i zapobiega popadnięciu w schematyzm. Teraz, kiedy Wojownicy ruszają do akcji, mają na podorędziu cały sztab naukowców, inżynierów i wywiadowców, którzy pomagają im w logistycznych aspektach ich pracy. Mają też – po raz pierwszy od czasów Zordona – mentora, który wspiera ich swoim doświadczeniem oraz zasobami. Czy to znaczy, że Lightspeed Rescue jest udanym sezonem? No cóż… nie. Szczerze powiedziawszy, nie lubię tej serii, chociaż bardzo podobają mi się jej założenia wyjściowe – Power Rangers jako oficjalna sekcja służb cywilnych z całym dobrodziejstwem inwentarza. Niestety pozostałe elementy produkcji są już o klasę gorsze, niż w poprzednim sezonie.

Historia rozpoczyna się w… Egipcie. Chyba. To znaczy – mamy pustynię, mamy przypominające egipską architekturę starożytną ruiny, mamy też trójkę tubylców (mówiących wszakże po angielsku, choć z akcentem), którzy się na te ruiny natknęli i przypadkowo uwalniają uwięzione tam demony. Demony owe – czytaj: nasi nowi etatowi złoczyńcy – swym wyglądem przypominają skrzyżowanie smoków, średniowiecznych sukubów i mają też w sobie trochę z bliskowschodnich demonów. Czyli zwyczajowe, powerrangersowe pomieszanie z poplątaniem. Grupa przypomina nieco Ritę et consortes – mamy bowiem wielkiego złego drania imieniem Diabolico, jego hałaśliwego przydupasa imieniem Loki (zbieżność imion z pewnym nordyckim bogiem czysto przypadkowa, imię to zresztą wymawia się tu jak "Lo-kai"), demona o imieniu Jinxer majstrującego kolejne potwory oraz Vyprę – demonicę-sukkuba, która biega z gołym pępkiem, ale wiele jej to nie pomaga, bo charakteru ma tyle, co kot napłakał. Jest jeszcze Impus – plastikowa figurka niemowlęcego demona cały czas powtarzającego „Ma-ma”. Cały ten cyrk przybywa do Marine Bay – fikcyjnej metropolii gdzieś w stanie California, wybudowanym na demonicznym cmentarzysku – z zamiarem zrównania miasta z ziemią. Na wieść o tym kapitan Mitchell, dowódca podwodnej bazy Lightspeed Aquabase, inicjuje projekt Lightspeed Power Rangers. Rekrutuje w tym celu piątkę wybitnie uzdolnionych ludzi… nie, tym razem nie są to nastolatki wyszkolone w sztukach walk, ani dziwna zbieranina kosmicznych kolonistów wybrana przez ślepe Przeznaczenie. Tym razem bohaterowie są starannie wyselekcjonowanymi ludźmi przyzwyczajonymi do działań w stresujących sytuacjach. Są to, kolejno – strażak Carter (Czerwony Lightspeed Ranger), pilot wyczynowy Joel (Zielony Lightspeed Ranger), mistrz sztuk walk i zarazem specjalista od nurkowania Chad (Niebieski Lightspeed Ranger), miłośniczka sportów ekstremalnych Kelsey (Żółta Lightspeed Ranger) i sanitariuszka Dana Mitchell (Różowa Lightspeed Ranger), córka kapitana Mitchella. Po szybkim wprowadzeniu w sprawę świeżo upieczona drużyna leci rozwalić demona demolującego miasto. Udaje się im i… tyle. To jest cały odcinek otwierający serię.

Rozczarowało mnie to. Poprzedni sezon miał dwuczęściowy epizod przedstawiający nam bohaterów i prezentujący niezły kawałek dynamicznej historii. Tutaj mamy tylko obowiązkowy wstęp do dalszej opowieści. Przedstawienie bohaterów przeprowadzono bardzo pospiesznie i w zasadzie nie mamy szans ich polubić. Mamy za to szansę znielubić Joela, który już od samego początku jest egoistycznym, zapatrzonym w siebie bucem. Co gorsza, pierwsza część serialu – jakieś dziesięć odcinków – która, tak jak w Lost Galaxy, służy scenarzystom przybliżeniu nam sylwetek poszczególnych Wojowników jest po prostu nudna. Owszem, dowiadujemy się, że Kelsey to ryzykancka wariatka, Chad jest spokojnym, uduchowionym sztywniakiem, Dana ma daddy issues. Carter natomiast to idealista, który postanowił zostać poskramiaczem ognia z powodu epizodu z dzieciństwa, kiedy to z pożaru uratował go dzielny strażak. Wątkiem przewijającym się przez ten etap serialu jest Joel i jego próby poderwania ślicznej doktor Fairweather, naukowczyni, która wynalazła Lightspeed morphery i zaprojektowała wszystkie zabawki dla Wojowników. Jest to raczej żałosne, niż zabawne (a takie miało zapewne być w myśl twórców serii) i tylko zniechęcało mnie do tego bohatera. Kiedy tak teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że niespecjalnie lubię tych bohaterów, ponieważ ich interakcje nie są tak dynamiczne, jak w poprzedniej serii. Tutaj każdy Wojownik jest w zasadzie oddzielną wyspą – z jednym wyjątkiem nie ma takich nieco głębszych relacji, jak Mike-Leo czy Kai-Kendrix w Lost Galaxy, gdzie wprowadzało to więcej barw do drużyny. Tutaj mamy zaledwie jedną relację na linii Kelsey-Chad. W Lightspeed Rescue bohaterowie są też, przynajmniej według mnie, mniej sympatyczni i niezbyt ciekawi. Nie są też jacyś tragiczni, po prostu – mniej interesujący. Przez to pierwsza część serii dłużyła mi się niemiłosiernie, nawet bardziej, niż analogiczny etap w Lost Galaxy. Tam, choć scenariusze były przerażająco słabe, to chociaż postaci były sympatyczne i koniec końców dawało się to znieść. Tutaj ciekawy był chyba tylko jeden epizod, Cyborg Rangers, opowiadający o próbie zastąpienia żywych Wojowników androidami. I chociaż konkluzja była banałem banałów – że ważne są intuicja i serce, a nie zimne kalkulacje – to i tak przyjemnie oglądało się ten epizod. Może dlatego, że Cyborg Rangers skojarzyli mi się z Psycho Rangers.

W tym momencie muszę wspomnieć o zordach nowych Wojowników. W tym sezonie rolę obiektu zmieniającego się w potężnego robota walczącego w gigantycznymi potworami pełni… ciuchcia. Jestem w tym momencie śmiertelnie poważny – nowy Megazord transformuje się z pociągu mającego pięć wagonów. Jest mi tym samym bardzo miło poświadczyć, że jeśli chodzi o brnięcie w absurd, serial Power Rangers nieustannie śmiało kroczy tam, gdzie nie zaszła jeszcze żadna telewizyjna produkcja. Trzeba bowiem dodać, że ciuchcia potrafi latać i, wystrzelona w powietrze siłą rozpędu, zmienia się w Lightspeed Megazorda. Nie od razu jednak – wcześniej zordy powstawały z samochodów (szerokości czteropasmowej autostrady), które wyjeżdżały z wagoników. Dopiero później panna Fairweather odblokowała nowy tryb. Trochę się podśmiechuję z koncepcji latającej ciuchci – no ale, dajcie spokój, ten pomysł aż się o to prosi – jednak koniec końców projekty zordów są naprawdę ładne. Szczególnie scena transformacji podstawowego Megazorda, która nie polega już na tym, że oddzielne moduły lewitują sobie wkoło, składając się na wielkiego mecha. Tym razem widać ograniczenia konstrukcyjne – latający zord na przykład używa lin, by wyrównać kurs i połączyć się z resztą modułów. To było akurat fajne, bo pokazywało, że obecne zordy zostały stworzone ręką człowieka, mają więc pewne ograniczenia wynikające z braków technologicznych. Supertrain Zord budzi natomiast zrozumiały respekt swoimi rozmiarami – jest to trzeci największy zord w historii serialu (numer dwa to Pyramidas, zord Złotego Rangera z Power Rangers Zeo, miejsce pierwsze to oczywiście Serpentera – wielki zord Lorda Zedda). I coś jeszcze – w przeciwieństwie do zordów z Lost Galaxy, Lightspeed Megazord ma kokpit wspólny dla wszystkich Wojowników. Jakoś nie jestem przekonany do idei oddzielnych stanowisk kontrolujących Megazorda, wygląda to dla mnie, ja wiem…? Niewłaściwie? Po prostu zawsze, od samego początku serialu Wojownicy, połączywszy swoje maszyny w Megazorda, mieli wspólny kokpit i cieszę się, że tu jest podobnie.

Wróćmy do fabuły. W toku zapychaczy zostaje ujawnione, że Diabolico jest zaledwie heroldem mającym na celu sprowadzenie Królowej Bansheery, właściwej władczyni sił Zła, która obecnie przybywa w formie duchowej – wcielić się w fizyczną będzie mogła się tylko wtedy, gdy planety ułożą się we właściwy sposób i przeprowadzony zostanie odpowiedni rytuał przywołania. Bansheera jest matką Impusa, który po dorośnięciu ma przejąć moce Diabolica, co budzi w nim zrozumiałą chęć zabicia młodego, póki jest jeszcze w kołysce. Póki co jednak ma ważniejsze sprawy na głowie – musi przygotować grunt pod przybycie Bansheery, eliminując Power Rangers. Pierwszą ciekawszą rzeczą w tym sezonie było przedstawienie Tytanowego Lightspeed Rangera. Fairweather opracowała nowy, potężny morpher, który jest testowany przez Cartera. Morpher okazuje się być niekompatybilny z Carterem, ani żadnym z obiektów testowych, w dodatku zadaje transformującemu się potężny ból. Równolegle dowiadujemy się o tym, że kapitan Mitchell, oprócz córki, miał też syna, którego stracił w wypadku samochodowym.  Prawda jest jednak znacznie bardziej dramatyczna – Mitchell, zwisając z krawędzi przepaści był w stanie uratować tylko jedno ze swoich dzieci, Danę, którą trzymał na ręku. Ryan trzymał się jego stopy i szybo zaczął tracić siły. W tym samym momencie na arenie wydarzeń pojawił się Diabolico, oferując Mitchellowi iście diaboliczny pakt – uratuje Ryana, pod warunkiem, że będzie mógł go mu odebrać na dwadzieścia kolejnych lat. Mitchell początkowo odmawia, ale kiedy Ryan spada, w ostatniej chwili zgadza się na ten układ. Diabolico ratuje Ryana i odchodzi.

Ryan zostaje wychowany przez demony, dorastając w przekonaniu, że jego ojciec porzucił go na rzecz córki, którą kochał bardziej. To on, już jako młody mężczyzna, włamuje się do podwodnej bazy i kradnie trefny morpher, co więcej – jest w stanie go kontrolować. Jako Tytanowy Ranger aktywnie wspiera demony w ich dążeniach do pokonania Power Rangers i w pojedynkę roznosi całą drużynę. W czasie drugiego starcia Wojownicy są już przygotowani do walki z Tytanowym Rangerem i, korzystając z nowej broni, niemal go pokonują. Niemal, bo kapitan Mitchell rozpoznaje w tajemniczym Wojowniku swojego syna i każe Power Rangers wycofać się z walki, zanim go skrzywdzą. W trakcie następnego starcia Dana stara się przemówić bratu do rozsądku, ale jej się to nie udaje. Ryan ucieka i, jakiś czas potem, osacza Mitchella na krawędzi przepaści. Wdają się w emocjonalną rozmowę, po czym Ryan atakuje ojca i obaj spadają w przepaść. Tym razem Mitchell ostatkiem sił zapewnia Ryanowi bezpieczeństwo i spada w dół, by ułatwić mu wspinaczkę. Ryan rzuca się za nim transformuje się w powietrzu i łapie Mitchella, ocalając mu tym samem życie. To wydarzenie sprawia, że przypomina sobie, jak to było naprawdę z tym wypadkiem samochodowym i uświadamia sobie, że Diabolico cały czas go okłamywał. Młodzieniec decyduje się zwrócić morpher Tytanowego Rangera Mitchellowi i odejść, by zostawić za sobą cały ten bałagan i dać sobie czas na przemyślenie własnego życia. Wraca dosyć szybko, ponieważ Power Rangers znajdują się w niebezpieczeństwie, a tylko on jest zdolny kontrolować moce Tytanowego Rangera. Decyduje się pozostać w drużynie jako jej pełnoprawny członek.

Ale to nie wszystko. Później, w nocy ma sen, w którym Diabolico poddaje go torturom, tatuując na plecach wizerunek kobry. Kobra będzie pełznąć w stronę jego karku za każdym razem, gdy młodzieniec zmieni się w Tytanowego Rangera, zaś kiedy osiągnie swój cel, ukąsi go i zabija. Demon mści się w ten sposób za przejście Ryana na jasną stronę Mocy. Po przebudzeniu, chłopak orientuje się, że sen był prawdziwy i na jego plecach istotnie widnieje wizerunek węża. Ryan ignoruje niebezpieczeństwo i rusza na pomoc Wojownikom w ich kolejnej misji, co kosztuje go nieco bólu związanego z przemieszczaniem się kobry. Carter odkrywa tajemnicę Ryana i radzi mu powiedzieć o tym Mitchellowi. Który zresztą też szybko dowiaduje się o klątwie, jaką Diabolico rzucił na jego syna i kategorycznie zabrania mu dalszych transformacji do czasu znalezienia sposobu na usunięcie kobry. Szybko jednak zmuszony był uchylić zakaz, ponieważ Wojownicy dostawali mocne wciry od kolejnego potwora nasłanego na miasto przez Diabolico, a tylko Tytanowy Ranger mógł kontrolować Solar Zorda, nową zabawkę zmajstrowaną w międzyczasie przez Fairweather. Ta akcja wykańcza Ryana niemal kompletnie – pada prognoza, że następna transformacja go zabije. Tymczasem Diabolico ma własne problemy – rozsierdzona brakiem progresu w walce w Power Rangers Bansheera grozi mu odebraniem mocy i przekazaniem Impusowi. Diabolico bierze się w garść i wysyła do walki swoje trzy najsilniejsze potwory, które przemienia w jednego, cholernie niebezpiecznego brzydala. Szczęśliwie Wojownikom udaje się go powalić, co stawia Diabolica w dość rozpaczliwym położeniu, które z kolei zmusza go do zmierzenia się z Power Rangers twarzą w twarz. W międzyczasie Ryan rusza na poszukiwania sposobu pozbycia się klątwy. Ostatecznie trafia do ruin świątyni, w której uwięzione były demony na początku serii. Tam stacza walkę z potworem w kształcie kobry. Zabija ją, co zdejmuje z niego klątwę i wraca do Marine Bay, dzięki czemu załapuje się na końcówkę walki z Diabolico, który także zostaje zniszczony. To powoduje transfer mocy do Impusa, który zmienia się w krwistoczerwony kokon. Bansheera objawia się na niebie, szydząc z Power Rangers i mówiąc im o Impusie, który zastąpi Diabolica. Tym słowom towarzyszy teleportacja kokonu, który pojawia się nagle pośrodku miasta. Z kokonu wykluwa się Olympius – dojrzała forma Impusa, która okazuje się dość irytującym smarkaczem o zdecydowanie zbyt wysokim mniemaniu o sobie.

Mniej więcej w tym miejscu dostajemy kolejny zapychacz, w którym zostało ujawnione, że tajemniczym strażakiem, który przed laty uratował Cartera, był nie kto inny, jak kapitan Mitchell. Nie powiem, że było to jakieś olbrzymi zaskoczenie – szczególnie, że już na samym początku serii dowiadujemy się, że przed objęciem dowództwa nad projektem Lightspeed Mitchell był strażakiem – ale był to zaskakująco przyjemny odcinek, w którym rozwinęła się nieco postać Cartera. Później Ryan decyduje się opuścić szeregi drużyny i na własną rękę szukać sposobu na ponowne uwięzienie demonów. Pchnęło go do tego przywrócenie Bansheery do życia – Ryanowi niemal udało się temu zapobiec, ponieważ przerwał rytuał, nim został on dopełniony. To sprawiło, że chociaż Bansheera wróciła do postaci fizycznej, to nie w pełni sił – jej ciało przybrało postać nieestetycznego, lewitującego gluta, z którego częściowo wyłania się sylwetka Bansheery. Powodem, dla którego Ryan opuszcza pierwszy plan był fakt, iż Tytanowy Ranger nie został zaczerpnięty z żadnego sentaia – został wymyślony i zaprojektowany przez Amerykanów specjalnie na potrzeby Power Rangers Lightspeed Rescue. To wprowadziło niejakie problemy – sceny walki z Tytanowym Rangerem trzeba było nagrać oddzielnie, bo z oczywistego powodu nie dało się ich zaczerpnąć z japońskiego materiału adaptowanego. Wymusiło to na twórcach ograniczenie pojawiania się na ekranie tego szczególnego bohatera. Wojownicy dostają kolejną zabawkę – nowego mecha zwanego Omega Megazordem (spróbujcie to wymówić na głos i się przy tym nie roześmiać), który szybko rozprawia się z kolejnym potworem nasłanym na Marine Bay przez Olympusa.

Później dostajemy kilka zapychaczy. I wiecie co? To były naprawdę fajne odcinki rozwijające poszczególnych bohaterów. Wyeksponowano przyjacielską relację Chada i Kelsey, co sprawiło, że nawet polubiłem tę dwójkę. Świetny epizod z babcią Kelsey naprawdę mnie rozbawił. Kij w tyłku Cartera może się stamtąd nie wysunął, ale zrobił się nieco bardziej elastyczny. Problemem wciąż jest Dana, która najwyraźniej jest święcie przekonana, że ładne nogi wystarczają do zyskania sobie sympatii widza. No i jest jeszcze Joel – Zordonie Święty, po prostu nie znoszę tego gościa. Jest irytujący, jego żarty są nieśmieszne, jego końskie zaloty do Fairweather spotykają się z całkowicie zrozumiałym dystansem z jej strony. Podsumowując – nie jest może tak, że polubiłem te postaci (z wyjątkiem Kelsey, która jest po prostu fajna), ale nie są już one tak płaskie, jak na początku serii. No i jest jeszcze odcinek typu „Dzień Świstaka”, który może być podkładką pod pijacką grę – strzel kielicha za każdym razem, gdy zobaczysz jakiś niewyjaśniony fabularnie paradoks. Seria porażek nowego dowódcy sił Zła skłoniła Bansheerę do przemyślenia sytuacji na nowo. Królowa uznała, że jej synalek ma jeszcze zbyt mało doświadczenia, by przekazywać mu tak odpowiedzialne stanowisko i wytypowała Loki'a i Vyprę. Jinxer donosi o tym Olympusowi, który wciąga Loki'a i Vyprę w pułapkę. Oba demony zostają przeniesione do ruin świątynni, gdzie udaje im się przywrócić do życia Diabolica. Ryan – który zawędrował do tych ruin w poszukiwaniu sposobu na ponowne uwięzienie demonów – był świadkiem tego wydarzenia i ostrzega Wojowników przed powrotem ich pokonanego wroga. Ostatecznie niemal dochodzi do starcia pomiędzy Diabolico i Olympusem, ale Bansheera stopuje obu. Tymczasem Ryan gromadzi zapiski hieroglifów z ruin i rusza na poszukiwanie kogoś, kto byłby w stanie je rozszyfrować. To jedyne ważniejsze wydarzenie tego etapu serii, bo zaraz potem wracamy do zapychaczy, w których dzieje się stosunkowo niewiele. Chad zalicza drugą bazę z syrenką Ariel (poważnie – nie ja to wymyśliłem, więc pretensje proszę kierować w inną stronę), Kelsey nawraca zbuntowanego deskorolkowca, a Joel robi to, co zwykle, ze zwyczajowym skutkiem. Na szczęście dość szybko się te kończy i już w dwudziestym dziewiątym odcinku serii przenosimy się na zaskakująco znajomą planetę, z której zaskakująco znajomy młody mężczyzna wyciąga zaskakująco znajomy miecz z zaskakująco znajomej skały.

Czekałem na ten odcinek – team-up z drużyną z serii Power Rangers Lost Galaxy, którą bardzo polubiłem i z niecierpliwością oczekiwałem jej ponownego pojawienia się na arenie wydarzeń. Idea spotkania się tych dwóch drużyn nakręcała mnie przez cały sezon. I co dostałem? Prawdopodobnie najgorszy team-up w historii tego serialu. Fabuła jest dość prosta – Trakeena powraca z zamiarem zniszczenia Ziemi, zaś Galaxy Rangers ruszają za nią w pościg, by udaremnić jej niecne plany. Na miejscu okazuje się, że Olympius zawarł pakt z potworem imieniem Triskull, który dysponuje maszyną zdolną do wysysania życia z ludzi. Olympus planuje wykorzystać tę technologię do przywrócenia swojej mamusi prawidłowego wyglądu. Okazuje się wszakże, że Triskull w istocie pracuje dla Trakeeny, która chce wykorzystać tę energię do powrotu do swojej najsilniejszej formy. Tymczasem Carter odnajduje małą dziewczynkę imieniem Heather, której rodzice zostali porwani przez Triskulla. Równolegle reszta Lightspeed Rangerów odnajduje Leo, który przybył na Ziemię, by odnaleźć Trakeenę. Pozostali Galaxy Ranges również z czasem dołączają do pościgu. Olympius, dowiedziawszy się o planach Trakeeny i Triskulla zatruwa moc wyssaną z niewinnych ludzi w chwili, gdy Trakeena aplikuje sobie jej kluczową dawkę, przez co zmienia się ona w gigantycznego potwora, z którym walczą połączone siły obu drużyn. Wszystko kończy się szczęśliwie, a gościnny skład wraca na swoją planetę.

Co jest nie tak z tym team-upem? Cholera, niemal wszystko. Zacznijmy od tego, że – w przeciwieństwie do poprzedniego odcinka, w którym spotykają się dwie drużyny Power Rangers – ten epizod został w dużej mierze oparty na materiałach z sentaia, w którym doszło do podobnego crossovera. Sprawia to, iż scenarzyści byli ograniczeni materiałami wyjściowymi, przez co trafiło się mnóstwo głupotek i niedoróbek. Galaxy Rangers mają niewłaściwe morphery i pojawiają się na Ziemi nie wszyscy razem, a skokowo, co nie zostało wyjaśnione w żaden sposób. Nie zostało też wyjaśnione, jak Wojownicy dostali się na Ziemię, ani jak wrócili do siebie po zakończeniu odcinka. Co jednak najgorsze – najwięcej czasu antenowego dostała wspomniana wyżej mała dziewczynka. Przez to nie było zbyt wiele miejsca na ekspozycję drużyny gości, ani ich interakcje z drużyną z Ziemi. Galaxy Rangers ledwie się w tym odcinku pojawiają, a i nawet gdy są jakieś sceny interakcji, to na dobrą sprawę niczego ciekawego nie pokazują. Ten odcinek to chyba największe rozczarowanie w całym sezonie, szczególnie wziąwszy pod uwagę, co się działo w analogicznym epizodzie z serii Lost Galaxy. I nawet nie chodzi o to, że ten wątek z Heather i Carterem był słaby – gdyby pojawił się w jakimś zapychaczu, pewnie byłby nawet przyjemny. Po prostu od odcinka, w którym spotykają się dwie grupy Power Rangers oczekujemy czegoś innego. I to jest źródłem olbrzymiego rozczarowania.

Ale wróćmy do właściwej fabuły. Po zapychaczu skupiającym się na Danie wracamy do głównego wątku Lightspeed Rescue. Ryan przemierza pustynię w poszukiwaniu mędrca, który – jak głosi legenda – jest w stanie odczytać hieroglify, które Ryan odnalazł w ruinach świątyni. W końcu mu się udaje i czarodziej odczytuje zaklęcie wypędzające demony – ale nie do końca, bo Diabolico zabija go, nim inkantacja zostaje wypowiedziana. Tymczasem Olympius zwabia Power Rangers do Cienistego Wymiaru, gdzie po śmierci trafiają demony, po czym zamyka przejście, skazując Wojowników na walkę z potworami, które zniszczyli w poprzednich odcinkach. Z pomocą Ryana udaje im się uciec i powstrzymać kolejnego potwora nasłanego na Marine Bay przez Olympiusa. Odcinek później Olympius opętuje Mitchella, który przeprowadza transfer mocy z podwodnej bazy Power Rangers wprost do Olypmiusa, dając mu potężną moc. I tym razem jednak Wojownikom udaje się powstrzymać wroga, ocalić kapitana Mitchella i personel bazy. Co więcej, dotkliwie ranią Olympiusa, pozbawiając go tym samym pewnej części jego mocy. Olympius postanawia ukryć się i przeczekać całą tę sytuację, korzystając z pomocy Jinxera. W kolejnym odcinku wracamy do wątku Chada i jego romansu z małą syrenką – poważnie, ten motyw wplątania Arielki w walkę paramilitarnej organizacji cywilnej z demonami pasuje tu jak pięść do nosa, no, ale to Power Rangers, gdyby nie było bezsensownie, to widz zacząłby się zastanawiać, czy aby na pewno ogląda Power Rangers. W następnym odcinku Carter otrzymuje nowy tryb bojowy, dodający mu więcej mocy. W kolejnych odcinkach widzimy, że w podobne zabawki wyposażeni zostali też Chad i Joel. Dana i Kelsey nie odstały takiego sprzętu, bo… coś tam. Nie zostało to wyjaśnione, a narzucający się wniosek jest mizoginiczny, więc wnioskuję, że to rezultat ograniczeń z sentaia, bo akurat Power Rangers można zarzucić wiele, ale mizoginię – rzadko kiedy. Przeciwnie, ten serial pokazuje, że dziewczyny też mogą kopać tyłki tym złym i w niczym nie ustępują swoim kolegom z drużyny. W kolejnym odcinku Dana zostaje modelką, przez co zaniedbuje swoje obowiązki w drużynie, co naraża swoich przyjaciół, opuszczając treningi, rezygnując z udziału w operacjach i w ogóle zachowując się jak rozkapryszona gwiazdka. Oczywiście, pod koniec odcinka dziewczyna uświadamia sobie, co jest tak naprawdę ważne w życiu i wraca do gry, ale… dla mnie ten epizod był raczej dowodem na to, że ona w gruncie rzeczy jest pusta, jak to podejrzewałem przez cały serial.

Ale dość o zapychaczach – nadchodzi bowiem ostateczne starcie pomiędzy siłami Power Rangers, a Bansheerą. Królowa, rozsierdzona porażkami podwładnych, pochłania energię życiową Vypry, tym samym ją zabijając i przyspieszając swój powrót do pełni sił. Następnie Bansheera wysyła Loki’a do walki z Power Rangers. Nim Loki rusza do akcji, wręcza Diabolico nowe źródło mocy – następuje też chwilowa ekspozycja charakteru ich obu, dzięki której dowiadujemy się, że Loki i Diabolico to oddani kamraci. Szkoda, że ujawnione zostało to dopiero pod koniec serialu, bo fajnie pogłębiło obu tych bohaterów w sposób, o jakim opowiem już za moment. Okazuje się bowiem, że Bansheera używa Loki’a, by wciągnąć Wojowników w pułapkę – przenosi ich do wymiaru, w którym znajduje się jej siedziba, po czym nakazuje Diabolicowi zabicie Wojowników. Diabolico odmawia, ponieważ Power Rangers toczą właśnie bój z Loki’em i ten ostatni mógłby zostać zraniony. Bansheera mentalnie zmusza Diabolico do wystrzału, co uśmierca Loki’a i niemal zabija Power Rangers. Później Królowa używa mocy Diabolico do powolnego zabijania Wojowników magicznymi płomieniami. Carter – który w międzyczasie tropił Olympiusa i dopiero w tym momencie dołączył do akcji – dowiaduje się od Diabolico, że jedynym sposobem na ocalenie jego przyjaciół jest frontalny atak na Bansheerę. Carter dokonuje tego, mocno ją raniąc, co powoduje przeniesienie całej piątki z powrotem do „naszego” wymiaru. Diabolico poprzysięga wywrzeć na Bansheerze zemstę za śmierć Loki’a, ale zostaje schwytany i pokonany przez Olympiusa, który przyprowadza go, zakutego w kajdany, swojej matce. Ta wysyła obu do walki z Power Rangers, uprzednio przerabiając łaknącego pomsty Diabolica na bezrozumne zombie. Wojownikom udaje się na moment przełamać mentalną kontrolę nad Diabolico, który usiłuje wręczyć im klucz będący ważnym artefaktem mogącym na powrót uwięzić demony w krypcie. Nie udaje mu się to, bo Jinxer powiększa obu i zmusza do walki z zordami. Megazord i Solarzord zostają zniszczone, ale wrogów udaje się powstrzymać za pomocą nowego mecha zwanego Lifeforce Megazordem. Jego nazwa bierze się stąd, że będąc w kokpicie, Wojownicy mają podłączone rury do szyj, a zord czerpie moc bezpośrednio z ich energii życiowej. To był… dziwny i, moim zdaniem, trochę niepokojący pomysł. Taki wampiryczny zord wysysający siły z pilotów pasuje raczej do drugiej strony barykady. Nie wiem czemu, ale taka metoda zasilania wydaje mi się w pewien sposób niewłaściwa – choć nie wspomniano nigdy o żadnych skutkach ubocznych dla Wojowników. Po pokonaniu Diabolica klucz teleportuje się do ruin świątyni, które wciąż bada Ryan.

I tym sposobem dochodzimy do finału seriarii, dwuczęściowego epizodu The Fate of Lightspeed. Ryan kontaktuje się z bazą, donosząc o swoich odkryciach – Bansheera planuje wskrzesić wszystkie demony przebywające w Cienistym Wymiarze i tym samym zalać świat nieprzebraną armią potworów. Chwilę po tym transmisja zostaje przerwana przez Bansheerę, która porywa i więzi Ryana. Carter decyduje się udać do zamku Bansheery i uratować Tytanowego Rangera. Tymczasem ujawnione zostaje, że Jinxer podłożył w nowym zordzie konia trojańskiego – magiczną kartę, które przeteleportowała do hangaru w Aquabase żołnierzy Bansheery. Przejmują oni zorda i używają go do zniszczenia podwodnej bazy. Pozostała w bazie czwórka Wojowników pomaga w ewakuacji i walczy z jednostkami wroga. Ostatecznie Power Rangers, kapitan Mitchell i doktor Fairweather zostają uwięzieni w przeciekającej, przygniecionej szczątkami kopule. Jinxer, za pomocą Omega Megazorda (który też został przejęty przez siły Bansheery) buduje pośrodku miasta olbrzymi krąg przywołania. Carter uwalnia Ryana i razem uciekają z domeny Królowej. Wojownicy, Mitchell i Fairweather dostają się do hangaru i, za pomocą torped, wybijają dziurę w ścianie, dzięki czemu mogą uciec w łodzi podwodnej. Torpedami obrywa też Lifeforce Megazord, co go niszczy. Carter i Ryan tymczasem niszczą Omega Megazorda, przeprowadzając samobójczy niemal atak poduszkowcem. Cała szóstka Wojowników spotyka się i razem ruszają na Bansheerę, nim zdoła ukończyć rytuał przywołania. Po długiej walce Carter spycha Bansheerę do Cienistego Wymiaru i sam niemal do niego wpada, ale zostaje uratowany przez ducha Diabolico, który strąca Królową do czeluści i tym samym dopełnia swą zemstę. Wojownicy szczęśliwie przeżywają i – jako, że ich zadanie dobiegło już końca – rezygnują ze służby, oddając morphery Mitchellowi. W ostatniej, bardzo fajnej scenie, widzimy, jak Wojownicy zaczynają się rozchodzić, gdy nagle widzą przejeżdżający na sygnale wóz strażacki i, po chwili wahania, biegną za nim, by pomóc. I tak kończy się seria Power Rangers Lightspeed Rescue.

Jaki był ten sezon? Przede wszystkim strasznie, ale to strasznie nierówny. Z jednej strony mieliśmy ciekawe, sensowne i oryginalne ujęcie idei Power Rangers jako wspieranej przez rząd, paramilitarnej organizacji cywilnej o charakterze jawnym – nie zaś grupę dzieciaków zrekrutowanych przez jakąś kosmiczną siłę czy bandę samozwańców zjednoczonych romantycznym celem. Po raz pierwszy widzimy Wojowników, którzy są zawodowcami – osobami wyselekcjonowanymi przez rząd do bycia Power Rangers. To było świetne, ponieważ nowe i oryginalne. Z drugiej strony – intrygujący koncept został ubrany w nudnawą fabułę. To był chyba największy problem tego sezonu. Nie chodzi o to, że fabuła była jakoś specjalnie zła. Po prostu było jej mało, zaś większość wątków po prostu nużyła. Z całego Lightspeed Rescue zapamiętałem jedynie motyw Ryana i finał, który był bardzo dobry i trzymał w napięciu, ale znów – w Lost Galaxy był lepszy. Cały sezon przypominał mi trochę absolutne początki serialu i Mighty Morphin Power Rangers – też mieliśmy grupę osób zrekrutowanych do bycia Power Rangers, motyw antagonizmu magii i nauki, Tytanowy Ranger miał podobny wątek, co Tommy… Nie twierdzę, że to źle, ale to wszystko już było i oglądanie tak podobnej fabuły po raz drugi było słabe. Na plus mogę zaliczyć fajne zordy – po początkowej konfuzji polubiłem transformujące się pociągi. Modele były pomysłowo zaprojektowane i wyglądały imponująco podczas walk, choć miałem wrażenie, że zordów jest po prostu… za dużo. W dotychczasowych seriach mieliśmy jeden komplet na raz, a tutaj Wojownicy używają chyba z pięciu różnych Megazorów (w tym z niektórych równolegle), co dla mnie osobiście było trochę dezorientujące – szczególnie, że Megazordy są do siebie dosyć podobne i nie zawsze łapałem się, z którego obecnie korzystają Power Rangers.

Rozczarowali mnie też bohaterowie. Po raz pierwszy dostaliśmy kompletnie nieznających się nawzajem Wojowników i to mogło być mocnym punktem programu, bo dawało szansę na obserwację, jak hartuje się stal i wykuwa zaufanie w szeregach Wojowników. Tymczasem, jak już wspomniałem, bohaterowie są… nudni. Carter jest strasznym sztywniakiem, Kapitanem Ameryką i perfekcjonistą. Owszem, z czasem ewoluuje i nabiera nieco luzu, stając się bohaterem, którego można od biedy polubić, ale mnie do siebie nie przekonał. Joel, jak już wspomniałem, jest koszmarny. Jego żarty nie śmieszą, jego próby poderwania Fairweather są żałosne, jego zachowanie mocno niedojrzałe i generalnie irytował mnie konsekwentnie od samego początku do samego końca. Podobnie Dana, strasznie płaska i rozmemłana charakterologicznie – poza aspektem wizualnym nie miała nic ciekawego do zaoferowania. Tak naprawdę polubiłem tylko Chada i Kelsey. Ten pierwszy jest nieco prostoduszny, ale szczery, inteligentny i obowiązkowy, Kelsey natomiast jest najzwyczajniej w świecie przesympatyczna. Ma chyba najbardziej atletyczną budowę ciała z dotychczasowych żeńskich bohaterek serialu (dzięki czemu nie jest lalką Barbie, jak Dana czy Maya z Lost Galaxy), jest zdrowo rąbnięta, pozytywnie nastawiona do życia, a zarazem bardzo empatyczna. W dodatku, jest najbardziej towarzyska z całej drużyny i najchętniej zawiązuje relacje. Jej przyjaźń z Chadem była ładnie wyeksponowana w późniejszej części Lightspeed Rescue i nadawała odrobiny dynamizmu do relacji pomiędzy poszczególnymi Wojownikami. Jeszcze gorzej wypadła druga strona barykady – przeciwnicy w tej serii nie są ani specjalnie interesujący, ani specjalnie straszliwi, ani specjalnie zabawni. Są straszliwie wręcz nijacy. Szczególnie rozczarowała mnie Vypra, która początkowo zapowiadała się na bohaterkę pokroju Trakeeny czy Astronemy – a były to dwie najbardziej interesujące przeciwniczki Wojowników w dotychczasowej historii serialu. Tymczasem Vypra okazała się równie nudna, co pozostali. Jedynie Diabolico błysnął nieco w finale, ale przez większość czasu był tak samo papierowy, jak wszyscy wokół.

A zatem – czy oglądać? Raczej nie. Nie jest to jakiś koszmarny sezon, można czerpać przyjemność z jego lektury, ale jest słabszy od Lost Galaxy, które – powiedzmy sobie szczerze – też nie było jakimś specjalnie wybitnym sezonem, ale przynajmniej miało fajnych bohaterów po obu stronach barykady oraz znośną fabułę. W Lightspeed Rescue przeszkadza monotonia, ale też różne drobiazgi. Na przykład mało oryginalne projekty potworów – zazwyczaj twórcy szli po linii najmniejszego oporu, prezentując zwierzaki w różnych stopniach antropomorfizacji. Come on, Lost Galaxy miało potwora w kształcie Elvisa! Poza tym muzyka jest… słaba. Choćby główny motyw muzyczny, który powinien być znakiem rozpoznawczym serii, a brzmi… nijako. Niby jest szybki, dynamiczny, rockowy, ale coś jest z nim ewidentnie nie tak. Nie zapada w pamięć tak, jak choćby Go go Power Rangers! czy motyw przewodni In Space – słuchając tamtych, od razu widz nastrajał się na epickie walki. Ten obecny… sam nie wiem, co jest z nim nie tak, ale coś na pewno, bo w ogóle mnie nie rusza. Posłuchajcie sami. Generalnie zatem – obejrzeć można, ale tylko jeśli nie nastawicie się na coś wyjątkowego.

2 komentarze :

  1. Naprawdę fajny tekst. Nie pamiętam dobrze, czy miałem okazję obejrzeć kiedys Lightspeed Rescue, ale z tego co napisałeś, chyba dobrze. Chociaz założenia serii tak mi się spodobały, że mimo wszystko, jak będę miał chwilkę czasu, to dam szansę tej inkarnacji PR.
    Czy masz zamair napisać teksty o wszystkich inkarnacjach, ponieważ byłoby to bardzo ciekawe, a mało kto pisze o tej serii, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam zamiar napisać o wszystkich inkarnacjach Power Rangers, które ukazały się po Erze Zordona. Nie wiem, czy podobałem, ale taki mam cel i będę do niego konsekwentnie zmierzał. Obecnie oglądam kolejną serię Power Rasngers - Time Force - i póki co jest po prostu super, to najlepsza post-Zordonowska seria, jaką dotychczas oglądałem, ale na szczegóły poczekaj do czasu ukazania się notki. Postaram się napisać ją jak najszybciej.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...