fragment grafiki autorstwa Brandona McAllistera, całość tutaj. |
Power Rangers Lightspeed Rescue to kolejna po omawianym wcześniej Lost Galaxy seria rozgrywająca się po Erze Zordona. I choć Lost Galaxy można było jeszcze traktować
jako swoistą kontynuację poprzednich sezonów, o tyle Lightspeed Rescue jest już ewidentnie zupełnie nową opowieścią, w której wracamy na ziemię i oddzielamy się od przeszłości kreską średniej grubości.
Jest też to seria pod wieloma względami przełomowa. Tym, co pierwsze rzuca się w
oczy, to fakt, że zarówno moce tej inkarnacji Wojowników, jak i zordy, bronie
oraz wszelkie inne elementy towarzyszące zazwyczaj Power Rangers są stworzone
ręką człowieka. Wojownicy są teraz oficjalną grupą szybkiego reagowania,
podległą rządowi, działającą z ramienia oficjalnych sił i aktywnie z nimi
współpracującą. Po raz pierwszy Power Rangers nie ukrywają też swojej
tożsamości przed ludnością cywilną. Inne jest też samo podejście do pełnionych
obowiązków. Po raz pierwszy Wojownicy, obok klasycznego rozwalania kolejnych
monstrów, biorą też udział w akcjach cywilnych – wspomaganie ewakuacji z
zagrożonych terenów, ratowanie ludzi z pożarów, wyciąganie ich z samochodowych
karamboli czy choćby "głupie" rozdawanie koców – Power Rangers działają tu jak
prawdziwe służby cywilne opiekujące się obywatelami. I wiecie co? To mi się
podoba. To coś nowego – idea, która indywidualizuje cały sezon i zapobiega
popadnięciu w schematyzm. Teraz, kiedy Wojownicy ruszają do akcji, mają na
podorędziu cały sztab naukowców, inżynierów i wywiadowców, którzy pomagają im w
logistycznych aspektach ich pracy. Mają też – po raz pierwszy od czasów Zordona
– mentora, który wspiera ich swoim doświadczeniem oraz zasobami. Czy to znaczy,
że Lightspeed Rescue jest udanym
sezonem? No cóż… nie. Szczerze powiedziawszy, nie lubię tej serii, chociaż
bardzo podobają mi się jej założenia wyjściowe – Power Rangers jako oficjalna
sekcja służb cywilnych z całym dobrodziejstwem inwentarza. Niestety pozostałe
elementy produkcji są już o klasę gorsze, niż w poprzednim sezonie.
Historia rozpoczyna się w… Egipcie. Chyba. To znaczy – mamy
pustynię, mamy przypominające egipską architekturę starożytną ruiny, mamy też
trójkę tubylców (mówiących wszakże po angielsku, choć z akcentem), którzy się
na te ruiny natknęli i przypadkowo uwalniają uwięzione tam demony. Demony owe –
czytaj: nasi nowi etatowi złoczyńcy – swym wyglądem przypominają skrzyżowanie
smoków, średniowiecznych sukubów i mają też w sobie trochę z bliskowschodnich
demonów. Czyli zwyczajowe, powerrangersowe pomieszanie z poplątaniem. Grupa
przypomina nieco Ritę et consortes –
mamy bowiem wielkiego złego drania imieniem Diabolico, jego hałaśliwego
przydupasa imieniem Loki (zbieżność imion z pewnym nordyckim bogiem czysto
przypadkowa, imię to zresztą wymawia się tu jak "Lo-kai"), demona o imieniu Jinxer majstrującego kolejne potwory oraz Vyprę
– demonicę-sukkuba, która biega z gołym pępkiem, ale wiele jej to nie pomaga,
bo charakteru ma tyle, co kot napłakał. Jest jeszcze Impus – plastikowa figurka
niemowlęcego demona cały czas powtarzającego „Ma-ma”. Cały ten cyrk przybywa do
Marine Bay – fikcyjnej metropolii gdzieś w stanie California, wybudowanym na
demonicznym cmentarzysku – z zamiarem zrównania miasta z ziemią. Na wieść o tym
kapitan Mitchell, dowódca podwodnej bazy Lightspeed Aquabase, inicjuje projekt
Lightspeed Power Rangers. Rekrutuje w tym celu piątkę wybitnie uzdolnionych
ludzi… nie, tym razem nie są to nastolatki wyszkolone w sztukach walk, ani dziwna zbieranina kosmicznych kolonistów wybrana przez ślepe Przeznaczenie. Tym
razem bohaterowie są starannie wyselekcjonowanymi ludźmi przyzwyczajonymi do
działań w stresujących sytuacjach. Są to, kolejno – strażak Carter (Czerwony Lightspeed
Ranger), pilot wyczynowy Joel (Zielony Lightspeed Ranger), mistrz sztuk walk i
zarazem specjalista od nurkowania Chad (Niebieski Lightspeed Ranger),
miłośniczka sportów ekstremalnych Kelsey (Żółta Lightspeed Ranger) i
sanitariuszka Dana Mitchell (Różowa Lightspeed Ranger), córka kapitana
Mitchella. Po szybkim wprowadzeniu w sprawę świeżo upieczona drużyna leci
rozwalić demona demolującego miasto. Udaje się im i… tyle. To jest cały odcinek
otwierający serię.
Rozczarowało mnie to. Poprzedni sezon miał dwuczęściowy
epizod przedstawiający nam bohaterów i prezentujący niezły kawałek dynamicznej
historii. Tutaj mamy tylko obowiązkowy wstęp do dalszej opowieści.
Przedstawienie bohaterów przeprowadzono bardzo pospiesznie i w zasadzie nie
mamy szans ich polubić. Mamy za to szansę znielubić Joela, który już od samego
początku jest egoistycznym, zapatrzonym w siebie bucem. Co gorsza, pierwsza część
serialu – jakieś dziesięć odcinków – która, tak jak w Lost Galaxy, służy scenarzystom przybliżeniu nam sylwetek poszczególnych
Wojowników jest po prostu nudna. Owszem, dowiadujemy się, że Kelsey to
ryzykancka wariatka, Chad jest spokojnym, uduchowionym sztywniakiem, Dana ma daddy issues. Carter natomiast to idealista, który postanowił zostać
poskramiaczem ognia z powodu epizodu z dzieciństwa, kiedy to z pożaru
uratował go dzielny strażak. Wątkiem przewijającym się przez ten etap serialu
jest Joel i jego próby poderwania ślicznej doktor Fairweather, naukowczyni,
która wynalazła Lightspeed morphery i zaprojektowała wszystkie zabawki dla
Wojowników. Jest to raczej żałosne, niż zabawne (a takie miało zapewne być w
myśl twórców serii) i tylko zniechęcało mnie do tego bohatera. Kiedy tak teraz
o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że niespecjalnie lubię tych bohaterów,
ponieważ ich interakcje nie są tak dynamiczne, jak w poprzedniej serii. Tutaj
każdy Wojownik jest w zasadzie oddzielną wyspą – z jednym wyjątkiem nie ma takich nieco głębszych
relacji, jak Mike-Leo czy Kai-Kendrix w Lost
Galaxy, gdzie wprowadzało to więcej barw do drużyny. Tutaj mamy zaledwie
jedną relację na linii Kelsey-Chad. W Lightspeed Rescue bohaterowie są też,
przynajmniej według mnie, mniej sympatyczni i niezbyt ciekawi. Nie są też jacyś
tragiczni, po prostu – mniej interesujący. Przez to pierwsza część serii
dłużyła mi się niemiłosiernie, nawet bardziej, niż analogiczny etap w Lost Galaxy. Tam, choć scenariusze były
przerażająco słabe, to chociaż postaci były sympatyczne i koniec końców dawało
się to znieść. Tutaj ciekawy był chyba tylko jeden epizod, Cyborg Rangers, opowiadający o próbie zastąpienia żywych Wojowników
androidami. I chociaż konkluzja była banałem banałów – że ważne są intuicja i
serce, a nie zimne kalkulacje – to i tak przyjemnie oglądało się ten epizod.
Może dlatego, że Cyborg Rangers skojarzyli mi się z Psycho Rangers.
W tym momencie muszę wspomnieć o zordach nowych Wojowników.
W tym sezonie rolę obiektu zmieniającego się w potężnego robota walczącego w
gigantycznymi potworami pełni… ciuchcia. Jestem w tym momencie śmiertelnie
poważny – nowy Megazord transformuje się z pociągu mającego pięć wagonów. Jest
mi tym samym bardzo miło poświadczyć, że jeśli chodzi o brnięcie w absurd, serial Power Rangers nieustannie
śmiało kroczy tam, gdzie nie zaszła jeszcze żadna telewizyjna produkcja. Trzeba bowiem dodać, że ciuchcia potrafi latać i, wystrzelona w powietrze siłą
rozpędu, zmienia się w Lightspeed Megazorda. Nie od razu jednak – wcześniej
zordy powstawały z samochodów (szerokości czteropasmowej autostrady), które
wyjeżdżały z wagoników. Dopiero później panna Fairweather odblokowała nowy
tryb. Trochę się podśmiechuję z koncepcji latającej ciuchci – no ale, dajcie
spokój, ten pomysł aż się o to prosi – jednak koniec końców projekty zordów są
naprawdę ładne. Szczególnie scena transformacji podstawowego Megazorda, która
nie polega już na tym, że oddzielne moduły lewitują sobie wkoło, składając się
na wielkiego mecha. Tym razem widać ograniczenia konstrukcyjne – latający zord
na przykład używa lin, by wyrównać kurs i połączyć się z resztą modułów. To
było akurat fajne, bo pokazywało, że obecne zordy zostały stworzone ręką
człowieka, mają więc pewne ograniczenia wynikające z braków technologicznych.
Supertrain Zord budzi natomiast zrozumiały respekt swoimi rozmiarami – jest to
trzeci największy zord w historii serialu (numer dwa to Pyramidas, zord Złotego
Rangera z Power Rangers Zeo, miejsce
pierwsze to oczywiście Serpentera – wielki zord Lorda Zedda). I coś jeszcze – w
przeciwieństwie do zordów z Lost Galaxy, Lightspeed
Megazord ma kokpit wspólny dla wszystkich Wojowników. Jakoś nie jestem
przekonany do idei oddzielnych stanowisk kontrolujących Megazorda, wygląda to
dla mnie, ja wiem…? Niewłaściwie? Po prostu zawsze, od samego początku serialu
Wojownicy, połączywszy swoje maszyny w Megazorda, mieli wspólny kokpit i cieszę
się, że tu jest podobnie.
Wróćmy do fabuły. W toku zapychaczy zostaje ujawnione, że
Diabolico jest zaledwie heroldem mającym na celu sprowadzenie Królowej
Bansheery, właściwej władczyni sił Zła, która obecnie przybywa w formie
duchowej – wcielić się w fizyczną będzie mogła się tylko wtedy, gdy planety
ułożą się we właściwy sposób i przeprowadzony zostanie odpowiedni rytuał
przywołania. Bansheera jest matką Impusa, który po dorośnięciu ma przejąć moce
Diabolica, co budzi w nim zrozumiałą chęć zabicia młodego, póki jest jeszcze w
kołysce. Póki co jednak ma ważniejsze sprawy na głowie – musi przygotować grunt
pod przybycie Bansheery, eliminując Power Rangers. Pierwszą ciekawszą rzeczą w tym sezonie było
przedstawienie Tytanowego Lightspeed Rangera. Fairweather opracowała nowy,
potężny morpher, który jest testowany przez Cartera. Morpher okazuje się być
niekompatybilny z Carterem, ani żadnym z obiektów testowych, w dodatku zadaje
transformującemu się potężny ból. Równolegle dowiadujemy się o tym, że kapitan
Mitchell, oprócz córki, miał też syna, którego stracił w wypadku
samochodowym. Prawda jest jednak
znacznie bardziej dramatyczna – Mitchell, zwisając z krawędzi przepaści był w
stanie uratować tylko jedno ze swoich dzieci, Danę, którą trzymał na ręku. Ryan
trzymał się jego stopy i szybo zaczął tracić siły. W tym samym momencie na
arenie wydarzeń pojawił się Diabolico, oferując Mitchellowi iście diaboliczny
pakt – uratuje Ryana, pod warunkiem, że będzie mógł go mu odebrać na
dwadzieścia kolejnych lat. Mitchell początkowo odmawia, ale kiedy Ryan spada, w
ostatniej chwili zgadza się na ten układ. Diabolico ratuje Ryana i odchodzi.
Ryan zostaje wychowany przez demony, dorastając w
przekonaniu, że jego ojciec porzucił go na rzecz córki, którą kochał bardziej.
To on, już jako młody mężczyzna, włamuje się do podwodnej bazy i kradnie trefny
morpher, co więcej – jest w stanie go kontrolować. Jako Tytanowy Ranger aktywnie wspiera demony w
ich dążeniach do pokonania Power Rangers i w pojedynkę roznosi całą drużynę. W
czasie drugiego starcia Wojownicy są już przygotowani do walki z Tytanowym
Rangerem i, korzystając z nowej broni, niemal go pokonują. Niemal, bo kapitan
Mitchell rozpoznaje w tajemniczym Wojowniku swojego syna i każe Power Rangers
wycofać się z walki, zanim go skrzywdzą. W trakcie następnego starcia Dana
stara się przemówić bratu do rozsądku, ale jej się to nie udaje. Ryan ucieka i,
jakiś czas potem, osacza Mitchella na krawędzi przepaści. Wdają się w
emocjonalną rozmowę, po czym Ryan atakuje ojca i obaj spadają w przepaść. Tym
razem Mitchell ostatkiem sił zapewnia Ryanowi bezpieczeństwo i spada w dół, by
ułatwić mu wspinaczkę. Ryan rzuca się za nim transformuje się w powietrzu i
łapie Mitchella, ocalając mu tym samem życie. To wydarzenie sprawia, że
przypomina sobie, jak to było naprawdę z tym wypadkiem samochodowym i
uświadamia sobie, że Diabolico cały czas go okłamywał. Młodzieniec decyduje się
zwrócić morpher Tytanowego Rangera Mitchellowi i odejść, by zostawić za sobą
cały ten bałagan i dać sobie czas na przemyślenie własnego życia. Wraca dosyć
szybko, ponieważ Power Rangers znajdują się w niebezpieczeństwie, a tylko on
jest zdolny kontrolować moce Tytanowego Rangera. Decyduje się pozostać w
drużynie jako jej pełnoprawny członek.
Ale to nie wszystko. Później, w nocy ma sen, w którym
Diabolico poddaje go torturom, tatuując na plecach wizerunek kobry. Kobra
będzie pełznąć w stronę jego karku za każdym razem, gdy młodzieniec zmieni się
w Tytanowego Rangera, zaś kiedy osiągnie swój cel, ukąsi go i zabija. Demon
mści się w ten sposób za przejście Ryana na jasną stronę Mocy. Po przebudzeniu,
chłopak orientuje się, że sen był prawdziwy i na jego plecach istotnie widnieje
wizerunek węża. Ryan ignoruje niebezpieczeństwo i rusza na pomoc Wojownikom w
ich kolejnej misji, co kosztuje go nieco bólu związanego z przemieszczaniem się
kobry. Carter odkrywa tajemnicę Ryana i radzi mu powiedzieć o tym Mitchellowi.
Który zresztą też szybko dowiaduje się o klątwie, jaką Diabolico rzucił na jego
syna i kategorycznie zabrania mu dalszych transformacji do czasu znalezienia
sposobu na usunięcie kobry. Szybko jednak zmuszony był uchylić zakaz, ponieważ
Wojownicy dostawali mocne wciry od kolejnego potwora nasłanego na miasto przez
Diabolico, a tylko Tytanowy Ranger mógł kontrolować Solar Zorda, nową zabawkę
zmajstrowaną w międzyczasie przez Fairweather. Ta akcja wykańcza Ryana niemal
kompletnie – pada prognoza, że następna transformacja go zabije. Tymczasem
Diabolico ma własne problemy – rozsierdzona brakiem progresu w walce w Power
Rangers Bansheera grozi mu odebraniem mocy i przekazaniem Impusowi. Diabolico
bierze się w garść i wysyła do walki swoje trzy najsilniejsze potwory, które
przemienia w jednego, cholernie niebezpiecznego brzydala. Szczęśliwie
Wojownikom udaje się go powalić, co stawia Diabolica w dość rozpaczliwym
położeniu, które z kolei zmusza go do zmierzenia się z Power Rangers twarzą w
twarz. W międzyczasie Ryan rusza na poszukiwania sposobu pozbycia się klątwy.
Ostatecznie trafia do ruin świątyni, w której uwięzione były demony na początku
serii. Tam stacza walkę z potworem w kształcie kobry. Zabija ją, co zdejmuje z
niego klątwę i wraca do Marine Bay, dzięki czemu załapuje się na końcówkę walki
z Diabolico, który także zostaje zniszczony. To powoduje transfer mocy do
Impusa, który zmienia się w krwistoczerwony kokon. Bansheera objawia się na
niebie, szydząc z Power Rangers i mówiąc im o Impusie, który zastąpi Diabolica.
Tym słowom towarzyszy teleportacja kokonu, który pojawia się nagle pośrodku
miasta. Z kokonu wykluwa się Olympius – dojrzała forma Impusa, która okazuje
się dość irytującym smarkaczem o zdecydowanie zbyt wysokim mniemaniu o sobie.
Mniej więcej w tym miejscu dostajemy kolejny zapychacz, w
którym zostało ujawnione, że tajemniczym strażakiem, który przed laty uratował
Cartera, był nie kto inny, jak kapitan Mitchell. Nie powiem, że było to jakieś
olbrzymi zaskoczenie – szczególnie, że już na samym początku serii dowiadujemy
się, że przed objęciem dowództwa nad projektem Lightspeed Mitchell był
strażakiem – ale był to zaskakująco przyjemny odcinek, w którym rozwinęła się
nieco postać Cartera. Później Ryan decyduje się opuścić szeregi drużyny i na
własną rękę szukać sposobu na ponowne uwięzienie demonów. Pchnęło go do tego
przywrócenie Bansheery do życia – Ryanowi niemal udało się temu zapobiec,
ponieważ przerwał rytuał, nim został on dopełniony. To sprawiło, że chociaż
Bansheera wróciła do postaci fizycznej, to nie w pełni sił – jej ciało
przybrało postać nieestetycznego, lewitującego gluta, z którego częściowo
wyłania się sylwetka Bansheery. Powodem, dla którego Ryan opuszcza pierwszy
plan był fakt, iż Tytanowy Ranger nie został zaczerpnięty z żadnego sentaia –
został wymyślony i zaprojektowany przez Amerykanów specjalnie na potrzeby Power Rangers Lightspeed Rescue. To
wprowadziło niejakie problemy – sceny walki z Tytanowym Rangerem trzeba było
nagrać oddzielnie, bo z oczywistego powodu nie dało się ich zaczerpnąć z
japońskiego materiału adaptowanego. Wymusiło to na twórcach ograniczenie
pojawiania się na ekranie tego szczególnego bohatera. Wojownicy dostają kolejną
zabawkę – nowego mecha zwanego Omega Megazordem (spróbujcie to wymówić na głos
i się przy tym nie roześmiać), który szybko rozprawia się z kolejnym potworem
nasłanym na Marine Bay przez Olympusa.
Później dostajemy kilka zapychaczy. I wiecie co? To były
naprawdę fajne odcinki rozwijające poszczególnych bohaterów. Wyeksponowano
przyjacielską relację Chada i Kelsey, co sprawiło, że nawet polubiłem tę
dwójkę. Świetny epizod z babcią Kelsey naprawdę mnie rozbawił. Kij w tyłku
Cartera może się stamtąd nie wysunął, ale zrobił się nieco bardziej elastyczny.
Problemem wciąż jest Dana, która najwyraźniej jest święcie przekonana, że ładne
nogi wystarczają do zyskania sobie sympatii widza. No i jest jeszcze Joel –
Zordonie Święty, po prostu nie znoszę tego gościa. Jest irytujący, jego żarty
są nieśmieszne, jego końskie zaloty do Fairweather spotykają się z całkowicie
zrozumiałym dystansem z jej strony. Podsumowując – nie jest może tak, że
polubiłem te postaci (z wyjątkiem Kelsey, która jest po prostu fajna), ale nie
są już one tak płaskie, jak na początku serii. No i jest jeszcze odcinek typu
„Dzień Świstaka”, który może być podkładką pod pijacką grę – strzel kielicha za
każdym razem, gdy zobaczysz jakiś niewyjaśniony fabularnie paradoks. Seria
porażek nowego dowódcy sił Zła skłoniła Bansheerę do przemyślenia sytuacji na
nowo. Królowa uznała, że jej synalek ma jeszcze zbyt mało doświadczenia, by
przekazywać mu tak odpowiedzialne stanowisko i wytypowała Loki'a i Vyprę.
Jinxer donosi o tym Olympusowi, który wciąga Loki'a i Vyprę w pułapkę. Oba
demony zostają przeniesione do ruin świątynni, gdzie udaje im się przywrócić do
życia Diabolica. Ryan – który zawędrował do tych ruin w poszukiwaniu sposobu na
ponowne uwięzienie demonów – był świadkiem tego wydarzenia i ostrzega
Wojowników przed powrotem ich pokonanego wroga. Ostatecznie niemal dochodzi do
starcia pomiędzy Diabolico i Olympusem, ale Bansheera stopuje obu. Tymczasem
Ryan gromadzi zapiski hieroglifów z ruin i rusza na poszukiwanie kogoś, kto
byłby w stanie je rozszyfrować. To jedyne ważniejsze wydarzenie tego etapu
serii, bo zaraz potem wracamy do zapychaczy, w których dzieje się stosunkowo
niewiele. Chad zalicza drugą bazę z syrenką Ariel (poważnie – nie ja to
wymyśliłem, więc pretensje proszę kierować w inną stronę), Kelsey nawraca
zbuntowanego deskorolkowca, a Joel robi to, co zwykle, ze zwyczajowym skutkiem.
Na szczęście dość szybko się te kończy i już w dwudziestym dziewiątym odcinku
serii przenosimy się na zaskakująco znajomą planetę, z której zaskakująco
znajomy młody mężczyzna wyciąga zaskakująco znajomy miecz z zaskakująco
znajomej skały.
Czekałem na ten odcinek – team-up z drużyną z serii Power Rangers Lost Galaxy, którą bardzo
polubiłem i z niecierpliwością oczekiwałem jej ponownego pojawienia się na
arenie wydarzeń. Idea spotkania się tych dwóch drużyn nakręcała mnie przez cały
sezon. I co dostałem? Prawdopodobnie najgorszy team-up w historii tego serialu.
Fabuła jest dość prosta – Trakeena powraca z zamiarem zniszczenia Ziemi, zaś
Galaxy Rangers ruszają za nią w pościg, by udaremnić jej niecne plany. Na
miejscu okazuje się, że Olympius zawarł pakt z potworem imieniem Triskull,
który dysponuje maszyną zdolną do wysysania życia z ludzi. Olympus planuje
wykorzystać tę technologię do przywrócenia swojej mamusi prawidłowego wyglądu.
Okazuje się wszakże, że Triskull w istocie pracuje dla Trakeeny, która chce
wykorzystać tę energię do powrotu do swojej najsilniejszej formy. Tymczasem
Carter odnajduje małą dziewczynkę imieniem Heather, której rodzice zostali
porwani przez Triskulla. Równolegle reszta Lightspeed Rangerów odnajduje Leo,
który przybył na Ziemię, by odnaleźć Trakeenę. Pozostali Galaxy Ranges
również z czasem dołączają do pościgu. Olympius, dowiedziawszy się o planach
Trakeeny i Triskulla zatruwa moc wyssaną z niewinnych ludzi w chwili, gdy
Trakeena aplikuje sobie jej kluczową dawkę, przez co zmienia się ona w
gigantycznego potwora, z którym walczą połączone siły obu drużyn. Wszystko
kończy się szczęśliwie, a gościnny skład wraca na swoją planetę.
Co jest nie tak z tym team-upem? Cholera, niemal wszystko.
Zacznijmy od tego, że – w przeciwieństwie do poprzedniego odcinka, w którym
spotykają się dwie drużyny Power Rangers – ten epizod został w dużej mierze
oparty na materiałach z sentaia, w którym doszło do podobnego crossovera.
Sprawia to, iż scenarzyści byli ograniczeni materiałami wyjściowymi, przez co
trafiło się mnóstwo głupotek i niedoróbek. Galaxy Rangers mają niewłaściwe
morphery i pojawiają się na Ziemi nie wszyscy razem, a skokowo, co nie zostało
wyjaśnione w żaden sposób. Nie zostało też wyjaśnione, jak Wojownicy dostali
się na Ziemię, ani jak wrócili do siebie po zakończeniu odcinka. Co jednak
najgorsze – najwięcej czasu antenowego dostała wspomniana wyżej mała
dziewczynka. Przez to nie było zbyt wiele miejsca na ekspozycję drużyny gości,
ani ich interakcje z drużyną z Ziemi. Galaxy Rangers ledwie się w tym odcinku
pojawiają, a i nawet gdy są jakieś sceny interakcji, to na dobrą sprawę niczego
ciekawego nie pokazują. Ten odcinek to chyba największe rozczarowanie w całym
sezonie, szczególnie wziąwszy pod uwagę, co się działo w analogicznym epizodzie
z serii Lost Galaxy. I nawet nie
chodzi o to, że ten wątek z Heather i Carterem był słaby – gdyby pojawił się w
jakimś zapychaczu, pewnie byłby nawet przyjemny. Po prostu od odcinka, w którym
spotykają się dwie grupy Power Rangers oczekujemy czegoś innego. I to jest
źródłem olbrzymiego rozczarowania.
Ale wróćmy do właściwej fabuły. Po zapychaczu skupiającym
się na Danie wracamy do głównego wątku Lightspeed
Rescue. Ryan przemierza pustynię w poszukiwaniu mędrca, który – jak głosi
legenda – jest w stanie odczytać hieroglify, które Ryan odnalazł w ruinach
świątyni. W końcu mu się udaje i czarodziej odczytuje zaklęcie wypędzające
demony – ale nie do końca, bo Diabolico zabija go, nim inkantacja zostaje
wypowiedziana. Tymczasem Olympius zwabia Power Rangers do Cienistego
Wymiaru, gdzie po śmierci trafiają demony, po czym zamyka przejście,
skazując Wojowników na walkę z potworami, które zniszczyli w poprzednich
odcinkach. Z pomocą Ryana udaje im się uciec i powstrzymać kolejnego potwora
nasłanego na Marine Bay przez Olympiusa. Odcinek później Olympius opętuje
Mitchella, który przeprowadza transfer mocy z podwodnej bazy Power Rangers
wprost do Olypmiusa, dając mu potężną moc. I tym razem jednak Wojownikom udaje
się powstrzymać wroga, ocalić kapitana Mitchella i personel bazy. Co więcej,
dotkliwie ranią Olympiusa, pozbawiając go tym samym pewnej części jego
mocy. Olympius postanawia ukryć się i przeczekać całą tę sytuację, korzystając
z pomocy Jinxera. W kolejnym odcinku wracamy do wątku Chada i jego romansu z
małą syrenką – poważnie, ten motyw wplątania Arielki w walkę paramilitarnej
organizacji cywilnej z demonami pasuje tu jak pięść do nosa, no, ale to Power Rangers, gdyby nie było
bezsensownie, to widz zacząłby się zastanawiać, czy aby na pewno ogląda Power Rangers. W następnym odcinku Carter otrzymuje nowy tryb bojowy,
dodający mu więcej mocy. W kolejnych odcinkach widzimy, że w podobne zabawki
wyposażeni zostali też Chad i Joel. Dana i Kelsey nie odstały takiego sprzętu,
bo… coś tam. Nie zostało to wyjaśnione, a narzucający się wniosek jest
mizoginiczny, więc wnioskuję, że to rezultat ograniczeń z sentaia, bo akurat Power Rangers można zarzucić wiele, ale
mizoginię – rzadko kiedy. Przeciwnie, ten serial pokazuje, że dziewczyny też
mogą kopać tyłki tym złym i w niczym nie ustępują swoim kolegom z drużyny. W
kolejnym odcinku Dana zostaje modelką, przez co zaniedbuje swoje obowiązki w
drużynie, co naraża swoich przyjaciół, opuszczając treningi, rezygnując z
udziału w operacjach i w ogóle zachowując się jak rozkapryszona gwiazdka.
Oczywiście, pod koniec odcinka dziewczyna uświadamia sobie, co jest tak
naprawdę ważne w życiu i wraca do gry, ale… dla mnie ten epizod był raczej
dowodem na to, że ona w gruncie rzeczy jest pusta, jak to podejrzewałem przez
cały serial.
Ale dość o zapychaczach – nadchodzi bowiem ostateczne
starcie pomiędzy siłami Power Rangers, a Bansheerą. Królowa, rozsierdzona porażkami
podwładnych, pochłania energię życiową Vypry, tym samym ją zabijając i
przyspieszając swój powrót do pełni sił. Następnie Bansheera wysyła Loki’a do
walki z Power Rangers. Nim Loki rusza do akcji, wręcza Diabolico nowe źródło
mocy – następuje też chwilowa ekspozycja charakteru ich obu, dzięki której
dowiadujemy się, że Loki i Diabolico to oddani kamraci. Szkoda, że ujawnione
zostało to dopiero pod koniec serialu, bo fajnie pogłębiło obu tych bohaterów w
sposób, o jakim opowiem już za moment. Okazuje się bowiem, że Bansheera używa
Loki’a, by wciągnąć Wojowników w pułapkę – przenosi ich do wymiaru, w którym
znajduje się jej siedziba, po czym nakazuje Diabolicowi zabicie Wojowników.
Diabolico odmawia, ponieważ Power Rangers toczą właśnie bój z Loki’em i ten
ostatni mógłby zostać zraniony. Bansheera mentalnie zmusza Diabolico do
wystrzału, co uśmierca Loki’a i niemal zabija Power Rangers. Później Królowa
używa mocy Diabolico do powolnego zabijania Wojowników magicznymi płomieniami.
Carter – który w międzyczasie tropił Olympiusa i dopiero w tym momencie
dołączył do akcji – dowiaduje się od Diabolico, że jedynym sposobem na ocalenie
jego przyjaciół jest frontalny atak na Bansheerę. Carter dokonuje tego, mocno
ją raniąc, co powoduje przeniesienie całej piątki z powrotem do „naszego”
wymiaru. Diabolico poprzysięga wywrzeć na Bansheerze zemstę za śmierć Loki’a, ale zostaje schwytany i pokonany przez Olympiusa, który przyprowadza go, zakutego
w kajdany, swojej matce. Ta wysyła obu do walki z Power Rangers, uprzednio
przerabiając łaknącego pomsty Diabolica na bezrozumne zombie. Wojownikom udaje
się na moment przełamać mentalną kontrolę nad Diabolico, który usiłuje wręczyć
im klucz będący ważnym artefaktem mogącym na powrót uwięzić demony w krypcie.
Nie udaje mu się to, bo Jinxer powiększa obu i zmusza do walki z zordami.
Megazord i Solarzord zostają zniszczone, ale wrogów udaje się powstrzymać za
pomocą nowego mecha zwanego Lifeforce Megazordem. Jego nazwa bierze się stąd,
że będąc w kokpicie, Wojownicy mają podłączone rury do szyj, a zord czerpie moc
bezpośrednio z ich energii życiowej. To był… dziwny i, moim zdaniem, trochę
niepokojący pomysł. Taki wampiryczny zord wysysający siły z pilotów pasuje
raczej do drugiej strony barykady. Nie wiem czemu, ale taka metoda zasilania
wydaje mi się w pewien sposób niewłaściwa – choć nie wspomniano nigdy o żadnych
skutkach ubocznych dla Wojowników. Po pokonaniu Diabolica klucz teleportuje się
do ruin świątyni, które wciąż bada Ryan.
I tym sposobem dochodzimy do finału seriarii, dwuczęściowego
epizodu The Fate of Lightspeed. Ryan
kontaktuje się z bazą, donosząc o swoich odkryciach – Bansheera planuje
wskrzesić wszystkie demony przebywające w Cienistym Wymiarze i tym samym zalać
świat nieprzebraną armią potworów. Chwilę po tym transmisja zostaje przerwana
przez Bansheerę, która porywa i więzi Ryana. Carter decyduje się udać do
zamku Bansheery i uratować Tytanowego Rangera. Tymczasem ujawnione zostaje, że Jinxer podłożył w nowym
zordzie konia trojańskiego – magiczną kartę, które przeteleportowała do hangaru
w Aquabase żołnierzy Bansheery. Przejmują oni zorda i używają go do zniszczenia
podwodnej bazy. Pozostała w bazie czwórka Wojowników pomaga w ewakuacji i
walczy z jednostkami wroga. Ostatecznie Power Rangers, kapitan Mitchell i
doktor Fairweather zostają uwięzieni w przeciekającej, przygniecionej
szczątkami kopule. Jinxer, za pomocą Omega Megazorda (który też
został przejęty przez siły Bansheery) buduje pośrodku miasta olbrzymi krąg
przywołania. Carter uwalnia Ryana i razem uciekają z domeny Królowej.
Wojownicy, Mitchell i Fairweather dostają się do hangaru i, za pomocą torped,
wybijają dziurę w ścianie, dzięki czemu mogą uciec w łodzi podwodnej. Torpedami
obrywa też Lifeforce Megazord, co go niszczy. Carter i Ryan tymczasem niszczą
Omega Megazorda, przeprowadzając samobójczy niemal atak poduszkowcem. Cała
szóstka Wojowników spotyka się i razem ruszają na Bansheerę, nim zdoła ukończyć rytuał przywołania. Po długiej walce Carter spycha Bansheerę do
Cienistego Wymiaru i sam niemal do niego wpada, ale zostaje uratowany przez
ducha Diabolico, który strąca Królową do czeluści i tym samym dopełnia swą
zemstę. Wojownicy szczęśliwie przeżywają i – jako, że ich zadanie dobiegło już
końca – rezygnują ze służby, oddając morphery Mitchellowi. W ostatniej, bardzo
fajnej scenie, widzimy, jak Wojownicy zaczynają się rozchodzić, gdy nagle widzą
przejeżdżający na sygnale wóz strażacki i, po chwili wahania, biegną za nim, by
pomóc. I tak kończy się seria Power
Rangers Lightspeed Rescue.
Jaki był ten sezon? Przede wszystkim strasznie, ale to
strasznie nierówny. Z jednej strony mieliśmy ciekawe, sensowne i oryginalne
ujęcie idei Power Rangers jako wspieranej przez rząd, paramilitarnej
organizacji cywilnej o charakterze jawnym – nie zaś grupę dzieciaków
zrekrutowanych przez jakąś kosmiczną siłę czy bandę samozwańców zjednoczonych
romantycznym celem. Po raz pierwszy widzimy Wojowników, którzy są zawodowcami –
osobami wyselekcjonowanymi przez rząd do bycia Power Rangers. To było świetne,
ponieważ nowe i oryginalne. Z drugiej strony – intrygujący koncept został
ubrany w nudnawą fabułę. To był chyba największy problem tego sezonu. Nie chodzi
o to, że fabuła była jakoś specjalnie zła. Po prostu było jej mało, zaś
większość wątków po prostu nużyła. Z całego Lightspeed
Rescue zapamiętałem jedynie motyw Ryana i finał, który był bardzo dobry i
trzymał w napięciu, ale znów – w Lost Galaxy
był lepszy. Cały sezon przypominał mi trochę absolutne początki serialu i Mighty Morphin Power Rangers – też
mieliśmy grupę osób zrekrutowanych do bycia Power Rangers, motyw antagonizmu
magii i nauki, Tytanowy Ranger miał podobny wątek, co Tommy… Nie twierdzę, że
to źle, ale to wszystko już było i oglądanie tak podobnej fabuły po raz drugi
było słabe. Na plus mogę zaliczyć fajne zordy – po początkowej konfuzji
polubiłem transformujące się pociągi. Modele były pomysłowo zaprojektowane i
wyglądały imponująco podczas walk, choć miałem wrażenie, że zordów jest po
prostu… za dużo. W dotychczasowych seriach mieliśmy jeden komplet na raz, a
tutaj Wojownicy używają chyba z pięciu różnych Megazorów (w tym z niektórych
równolegle), co dla mnie osobiście było trochę dezorientujące – szczególnie, że
Megazordy są do siebie dosyć podobne i nie zawsze łapałem się, z którego
obecnie korzystają Power Rangers.
Rozczarowali mnie też bohaterowie. Po raz pierwszy
dostaliśmy kompletnie nieznających się nawzajem Wojowników i to mogło być
mocnym punktem programu, bo dawało szansę na obserwację, jak hartuje się stal i
wykuwa zaufanie w szeregach Wojowników. Tymczasem, jak już wspomniałem,
bohaterowie są… nudni. Carter jest strasznym sztywniakiem, Kapitanem Ameryką i
perfekcjonistą. Owszem, z czasem ewoluuje i nabiera nieco luzu, stając się
bohaterem, którego można od biedy polubić, ale mnie do siebie nie przekonał.
Joel, jak już wspomniałem, jest koszmarny. Jego żarty nie śmieszą, jego próby
poderwania Fairweather są żałosne, jego zachowanie mocno niedojrzałe i
generalnie irytował mnie konsekwentnie od samego początku do samego końca.
Podobnie Dana, strasznie płaska i rozmemłana charakterologicznie – poza aspektem
wizualnym nie miała nic ciekawego do zaoferowania. Tak naprawdę polubiłem tylko
Chada i Kelsey. Ten pierwszy jest nieco prostoduszny, ale szczery, inteligentny
i obowiązkowy, Kelsey natomiast jest najzwyczajniej w świecie przesympatyczna.
Ma chyba najbardziej atletyczną budowę ciała z dotychczasowych żeńskich
bohaterek serialu (dzięki czemu nie jest lalką Barbie, jak Dana czy Maya z Lost Galaxy), jest zdrowo rąbnięta,
pozytywnie nastawiona do życia, a zarazem bardzo empatyczna. W dodatku, jest
najbardziej towarzyska z całej drużyny i najchętniej zawiązuje relacje. Jej
przyjaźń z Chadem była ładnie wyeksponowana w późniejszej części Lightspeed Rescue i nadawała odrobiny
dynamizmu do relacji pomiędzy poszczególnymi Wojownikami. Jeszcze gorzej wypadła
druga strona barykady – przeciwnicy w tej serii nie są ani specjalnie
interesujący, ani specjalnie straszliwi, ani specjalnie zabawni. Są
straszliwie wręcz nijacy. Szczególnie rozczarowała mnie Vypra, która początkowo
zapowiadała się na bohaterkę pokroju Trakeeny czy Astronemy – a były to dwie
najbardziej interesujące przeciwniczki Wojowników w dotychczasowej historii
serialu. Tymczasem Vypra okazała się równie nudna, co pozostali. Jedynie
Diabolico błysnął nieco w finale, ale przez większość czasu był tak samo
papierowy, jak wszyscy wokół.
A zatem – czy oglądać? Raczej nie. Nie jest to jakiś
koszmarny sezon, można czerpać przyjemność z jego lektury, ale jest słabszy od Lost Galaxy, które – powiedzmy sobie
szczerze – też nie było jakimś specjalnie wybitnym sezonem, ale przynajmniej
miało fajnych bohaterów po obu stronach barykady oraz znośną fabułę. W Lightspeed Rescue przeszkadza monotonia,
ale też różne drobiazgi. Na przykład mało oryginalne projekty potworów – zazwyczaj
twórcy szli po linii najmniejszego oporu, prezentując zwierzaki w różnych
stopniach antropomorfizacji. Come on, Lost
Galaxy miało potwora w kształcie Elvisa! Poza tym muzyka jest… słaba.
Choćby główny motyw muzyczny, który powinien być znakiem rozpoznawczym serii, a
brzmi… nijako. Niby jest szybki, dynamiczny, rockowy, ale coś jest z nim
ewidentnie nie tak. Nie zapada w pamięć tak, jak choćby Go go Power Rangers! czy motyw przewodni In Space – słuchając tamtych, od razu widz nastrajał się na epickie
walki. Ten obecny… sam nie wiem, co jest z nim nie tak, ale coś na pewno, bo w
ogóle mnie nie rusza. Posłuchajcie sami. Generalnie zatem – obejrzeć można, ale
tylko jeśli nie nastawicie się na coś wyjątkowego.
Naprawdę fajny tekst. Nie pamiętam dobrze, czy miałem okazję obejrzeć kiedys Lightspeed Rescue, ale z tego co napisałeś, chyba dobrze. Chociaz założenia serii tak mi się spodobały, że mimo wszystko, jak będę miał chwilkę czasu, to dam szansę tej inkarnacji PR.
OdpowiedzUsuńCzy masz zamair napisać teksty o wszystkich inkarnacjach, ponieważ byłoby to bardzo ciekawe, a mało kto pisze o tej serii, a szkoda.
Mam zamiar napisać o wszystkich inkarnacjach Power Rangers, które ukazały się po Erze Zordona. Nie wiem, czy podobałem, ale taki mam cel i będę do niego konsekwentnie zmierzał. Obecnie oglądam kolejną serię Power Rasngers - Time Force - i póki co jest po prostu super, to najlepsza post-Zordonowska seria, jaką dotychczas oglądałem, ale na szczegóły poczekaj do czasu ukazania się notki. Postaram się napisać ją jak najszybciej.
Usuń