fragment grafiki autorstwa Davida Rapozy, całość tutaj. |
Po dłuższej przerwie powracam do swojego nieformalnego cyklu
notek tyczących się popkulturowej archeologii. W dzisiejszym odcinku
porozmawiamy o Forever Red – bodaj
najważniejszym odcinku w historii serialu Power
Rangers. Forever Red jest dla fanów Power Rangers tym, czym The Day of the Doctor dla fanów Doctor
Who. Nakręcono go z okazji dziesięciolecia marki i był bodaj
najbardziej skomplikowanym przedsięwzięciem, jakiego podjęła się ekipa
produkcyjna. I choć ostatecznie powstał materiał absolutnie niesamowity, to po
drodze twórcy trafili na tyle turbulencji, że samo zaistnienie tego odcinka
należy rozpatrywać w kategoriach cudu. Ale po kolei.
Forever Red to
trzydziesty czwarty odcinek serii Power
Rangers: Wild Force, fabularna samostójka, zupełnie oderwana od głównego
wątku Wild Force. Epizod opowiada o
doraźnie powołanej drużynie Power Rangers
składającej się tylko i wyłącznie z Czerwonych Wojowników – praktycznie wszystkich
Czerwonych Wojowników, jacy do tamtego czasu zagościli na ekranie. Są to,
odpowiednio: Jason (oryginalny Czerwony Wojownik z Mighty Morphin Power Rangers), Aurico (kosmita z Aquitaru, jego
drużyna pojawiła się pod koniec Mighty
Morphin Power Rangers, gdy czasowo zastępowała głównych bohaterów podczas
ich wyprawy w poszukiwaniu odłamków Kryształu Zeo – serial na moment przybrał
wtedy tytuł Mighty Morhpin Alien Rangers.
Później przewijali się aż do końca Ery Zordona), Tommy (Czerwony Zeo Ranger z Power Rangers: Zeo, poza tym znany jako zielony wojownik... a zresztą, nie muszę go chyba przedstawiać), T.J. (następca
Tommy’ego po jego odejściu z drużyny w Power
Rangers: Turbo), Andros (Czerwony Wojownik z Power Rangers: In Space), Leo (Wojownik z serii Power Rangers: Lost Galaxy), Carter
(seria Power Rangers: Lightspeed Rescue),
Wesley (Czerwony Wojownik z Power
Rangers: Time Force), Eric (Quantum Ranger również z Power Rangers: Time Force, zaliczony na poczet Czerwonych
Wojowników ze względu na barwę swojego kostiumu – choć ta klasyfikacja budzi w
środowisku fanów pewne kontrowersje) oraz Cole (Power Rangers: Wild Force). Konia z rzędem osobie, która kojarzy
więcej, niż trzech-czterech z powyższej wyliczanki.
Fabuła nie jest ani specjalnie odkrywcza, ani specjalnie
zaskakująca – zwyczajnie nie ma czasu na żadne bizantyjskie intrygi. Andros
odkrywa na ziemskim Księżycu wykopaliska mające na celu wydobycie z jego
powierzchni Serpentery – gigantycznego zorda należącego onegdaj do Lorda Zedda.
Wykopaliska prowadzone są przez niedobitki Mechanicznego Imperium, którym
dowodzi piątka generałów w kostiumach kojarzących się z bohaterami innego
serialu wyprodukowanego przez Saban – Big
Bad Beetleborgs. Saban w ogóle wyprodukował całkiem sporo campowych seriali
stworzonych na bazie azjatyckich (głównie japońskich) produkcji i większość z
nich – Power Rangers, Masked Raider,
Ninja Turtles: The Next Mutation – rozgrywała się w jednym uniwersum.
Dzięki temu mogliśmy na przykład w Power
Rangers: In Space zobaczyć… Wojownicze Żółwie Ninja. Inna sprawa, że
wyjąwszy Power Rangers, żadna z tych
produkcji nie odniosła zbyt wielkiego sukcesu i większość z nich spotkało
szybkie anulowanie (notabene –wszystkie sabanowskie seriale zostały w Polsce
wyemitowane przez Fox Kids pospołu z Polsatem), zaś kostiumy pozyskane na ich
potrzeby wykorzystano w Power Rangers. Tak
też się stało z Beetleborgami, których mundury wcześniej mignęły w kilku
momentach Power Rangers: In Space, a
w niniejszym odcinku posłużyły jako reprezentacja piątki potężnych generałów.
Wracając do fabuły Forever Red – Andros
zawiadamia Tommy’ego o posunięciach Imperium, po czym obaj rekrutują wszystkich
dostępnych Czerwonych Wojowników. Używając Astro Megaship Mark II (Mark I
używali Wojownicy z serialu Power
Rangers: In Space) dostali się na Księżyc i tam pogonili kota niedobitkom
Imperium oraz zniszczyli Serpenterę. I tyle.
Aż tyle. Zobaczenie dziesięciu Wojowników walczących ramię w
ramię… jej, to było po prostu coś niesamowitego. Szczególnie, że same sekwencje
walk wyreżyserowane i skomponowane były po prostu mistrzowsko – najpierw walka
z mięsem armatnim (mechanicznymi odpowiednikami znanych i lubianych kitowców),
w której, co ciekawe, wojownicy walczyli bez kostiumów. Nie było zatem żadnej
lipy, żadnych dublerów czy kaskaderów wpakowanych w kostiumy – wszyscy nasi
ulubieńcy dali popis swoich umiejętności. Należy to docenić, ponieważ tak
mniej-więcej od czasu Power Rangers: In
Space w serialu było coraz mniej walk „w cywilu”. Później, już po
transformacji, bohaterowie podzielili się w pary – jeden Wojownik z Ery Zordona
i jeden z któregoś z nowszych sezonów – i każdy duet wziął na siebie jednego z
generałów. Walki były po prostu znakomite – pełne smaczków, efektownych obrotów
kamery, bullet time’ów, kaskaderskich popisów… trafiło się nawet ujęcie jakby
żywcem wyjęte z 300, kiedy dwóch
Wojowników ukazywanych na przemian w spowolnieniu i przyspieszeniu. Chyba już
wiem, skąd Snyder wziął patent na takie ukazanie walki (Forever Red wyemitowany został w 2002 roku, cztery lata przed 300). Ogląda się to znakomicie. Czy
całość jest campowa, umowna i momentami wieje sztucznością? No jasne! Ale nie
przeszkadza to odcinkowi w byciu bardzo spektakularnym wizualnie i po prostu
świetnie nakręconym.
Świetnie wyszły też interakcje pomiędzy bohaterami. Widać,
że w misji uczestniczą najlepsi z najlepszych – prawdziwi weterani zaprawieni w
bojach, żywe legendy (takie jak Tommy, Jason i Andros), doświadczeni w
niezliczonych bojach. Sposób, w jaki się do siebie odnoszą – z humorem,
dystansem, ale też profesjonalizmem – pokazuje, jakimi są kozakami. Oni wiedzą, że są dobrzy i że są
odpowiednimi ludźmi w odpowiednim miejscu. Robią olbrzymie wrażenie na Cole’u,
najmłodszym z Czerwonych Wojowników, który jest dumny z faktu, iż przyszło mu
stanąć ramię w ramię z najlepszymi. Sam proces przedstawiania kolejnych
Czerwonych Wojowników jest przeprowadzony po prostu mistrzowsko – bohaterowie
pojawiają się po kolei, każdy ma kilka fajnych kwestii, dochodzi do paru ciekawych interakcji… Kiedy pojawił się Jason i Tommy,
niejednemu dzieciakowi wychowanemu w latach dziewięćdziesiątych serce zabiło
szybciej. Podobnie jak pożegnanie po wykonanej misji – rozluźnieni bohaterowie
przerzucają się dowcipnymi tekstami i podśmiewają z Tommy’ego oraz z samych
siebie. To po prostu czysta radość widzieć ich wszystkich razem, współdziałających,
współwalczących i współżartujących.
Ale to nie wszystko. Kolejnym smaczkiem są gościnne występy.
I nie piszę tu tylko o Czerwonych Wojownikach – to byłoby raczej oczywiste –
ale także kilku członkach obsady wcześniejszych sezonów, którzy w tym epizodzie
podkładali głosy pod generałów odradzającego się Imperium Maszyn. Byli to
Walter Jones (Zach, Czarny Wojownik z Mighty
Morphin Power Rangers), Catherine Sutherland (Kat, następczyni Kimberly w roli
Różowej Wojowniczki w Mighty Morphin
Power Rangers) oraz Archie Kao (Kai, Niebieski Wojownik z Power Raners: Lost Galaxy). Nie ukrywam,
że chętniej zobaczyłbym na ekranie Zacha, Kat i Kaia, ale dobre i to. Swoją
obecnością odcinek uświetnili również Mięśniak i Czacha, w krótkiej scenie, w
której wspominają dawne przygody. Powraca też Alpha – w nowej wersji, pod którą
głos podkłada Richard Steven Horvitz, ten sam aktor, który dubbingował
oryginalnego Alphę w pierwszych sezonach serialu.
Oczywiście, odcinek ten nie był bez wad. Zabrakło jednego
Czerwonego Wojownika – Rocky’ego. W sumie przez przypadek – aktor odtwarzający
tę rolę w czasie nagrywania zdjęć był w trakcie przeprowadzki i doszło do
urwania się kontaktu w kluczowym momencie produkcji. Ostatecznie Rocky wypadł z
ostatecznej wersji scenariusza, choć przewidziano jego występ w Forever Red. Co prawda tylko jako lokaj
(!) Jasona, ale zawsze. Aktor odtwarzający rolę Aurico również nie był
osiągalny, dlatego ten bohater nigdy nie jest pokazany bez kostiumu – zaś jego
kwestie zdubbingowane się przez innego aktora. Mało brakowało, a Leo (Power Rangers: Lost Galaxy) również nie pokazałby
się w Forever Red – na szczęście sceny z nim udało się nagrać nieco później, w
postprodukcji, i wmontować je w odcinek – choć w kilku momentach ewidentnie
widać szwy. Odcinek cierpi też na continuity errory – i to dość liczne. Choćby
kwestia, skąd wzięła się Serpentera na Księżycu. Albo Tommy, który wspomina, że
to Power Rangers zniszczyli Imperium Maszyn, Tak naprawdę zrobili to Rita i
Zedd, choć oczywiście Wojownicy plątali się w tym czasie na arenie zdarzeń –
ale nie odegrali w nich kluczowej roli. Zastanawia fakt, w jaki sposób niektórzy
Wojownicy odzyskali utracone wcześniej moce – Jason oddał swoją Monetę Rocky’emu,
który z kolei oddał ją Rito Revoltowi, tym samym tracąc ją bezpowrotnie. T.J.
stracił moc w finałowej walce w serii Power
Rangers: Turbo. Wprawdzie kontynuował swoją karierę Rangera w Power Rangers: In Space, ale już jako Niebieski
Wojownik, czerpiąc moce z innego źródła. Oba przypadki mają swoje wyjaśnienia.
W kwestii Jasona w grę wchodzi komiks wydany przez Marvela komiks z serii Power Rangers: Ninja Rangers, w którym
Jason walczy ze złą inkarnacją Wojowników i przejmuje Monetę Mocy złej wersji Czerwonego Wojownika,
choć kanoniczność komiksów jest w najlepszym wypadku dyskusyjna. T.J. z kolei
mógł odzyskać swoje moce tak, jak zrobił to Justin w odcinku True
Blue to the Rescue – dostać je od swojego samochodu, z którego korzystał
jako Turbo Ranger. Tommy też niby stracił moc Zeo, ale w niejasnych
okolicznościach i nigdy nie pokazane to było na ekranie – jedynie w
domniemaniu. W ogóle, kwestionowanie logiki Power
Rangers nie za bardzo ma sens. To trzeba po prostu łyknąć i cieszyć się, że
tak wspaniale smakuje.
Ten odcinek był po prostu znakomity. Ale mało brakowało, by
w ogóle się nie ukazał. Widzicie, sezon Power
Rangers: Wild Force był ostatnim tworzonym przez Saban – w trakcie jego
produkcji serial został przejęty przez Disney’a, który miał własny pomysł na
rozwój marki. W organizacyjnym burdelu, jakiemu towarzyszył transfer, bardzo
trudno było przeprowadzić tak złożone logistycznie przedsięwzięcie, jak
rocznicowy odcinek z tyloma gościnnymi występami. Szczególnie, że tego typu
crossovery były dla producentów bardzo kosztowne – najczęściej trzeba było
nakręcić własne sceny walk (bo nie dało się ich podkraść z sentajów), zapłacić starym
aktorom, dać trochę większy budżet na efekty specjalne i dekoracje… Generalnie,
masa kosztownej roboty. A Disney dał się w tym przypadku poznać jako
niesamowita kutwa – dość rzec, że produkowane przez niego sezony były robione
totalnie po kosztach. Przeniesiono produkcję do Nowej Zelandii (tak było
taniej), silniej opierano fabuły na sentajach (żeby więcej móc z nich wykroić),
na chwilę zrezygnowano z corssoverów (bo drogie). Na niekorzyść Power Rangers: Wild Force przemawiał fakt,
że ten sezon miał już swojego crossa (z ekipą z Time Force).Ostatecznie ekipie produkcyjnej udało się wysępić
budżet na jeden dwudziestominutowy odcinek. Mało – zwykłe crossovery były
zazwyczaj dwuodcinkowe, by dać historii czas na więcej ciekawych momentów i
odpowiednio wyeksponować „drużynę gości”. W tym wypadku scenarzyści musieli
znacznie okroić materiał – wyleciało dużo fajnych scen rozwijających relacje
pomiędzy bohaterami i łatających dziury w fabule. Planowano też epicką walkę
dziesięciu Megazordów z Serpenterą, ale ostatecznie nie wystarczyło na to ani
czasu, ani budżetu. Żeby w ogóle jakoś zakończyć ten odcinek, twórcy musieli
zwrócić się o zapomogę do firmy zabawkarskiej Bandai – bez tego nie byliby w
stanie wynająć ekipy od animacji 3D (poprzednią sparaliżowała przeprowadzana w
międzyczasie restrukturyzacja ekipy produkcyjnej) koniecznej do stworzenia
finałowej sceny. Bandai postawiło warunek – da kasę, jeśli w epizodzie pojawi się
ich nowa zabawka, którą ów odcinek wypromuje. Twórcy ostatecznie się zgodzili,
co niekoniecznie było najszczęśliwszym pomysłem, ponieważ największy i
najpotężniejszy zord w historii serialu został rozwalony przez latający
motocykl… który w dodatku z piskiem opon hamuje w kosmicznej próżni. Powtarzajcie
za mną: Nigdy nie kwestionujemy logiki w Power Rangers. Nigdy nie kwestionujemy
logiki w Power Rangers. Nigdy… Poza tym, wygenerowana w trójwymiarze Serpentera
wyglądała po prostu paskudnie. W ogóle nie przypominała tego straszliwego wężowatego
smoka z pierwszych sezonów serialu, miała niewłaściwy kolor i była znacznie,
znacznie mniejsza. Finał odcinka jest jedynym rozczarowaniem tego epizodu.
Kiedy myślę o tym, jak wspaniały mógłby być Forever Red, gdyby jego twórcom dano
potrzebne środki, ogarnia mnie irytacja. Przez głupie zamieszanie związane ze
sprzedażą marki straciliśmy niepowtarzalną szansę na zobaczenie czegoś
legendarnego. Z drugiej strony, ten odcinek mógłby w ogóle nie powstać. Koniec
końców jest on jednak czymś unikalnym i każdy, absolutnie każdy, kto w
dzieciństwie oglądał Power Rangers, powinien
się z nim zapoznać.
Zdaję się że w japońskiej wersji takie crossovery były na porządku dziennym,nawiasem mówiąc to zrobili taki odcinek na 35lecie serii Gokaiger Goseiger Super Sentai- 199 hero battle tam się pojawiła cała armia rangersów ;).Sam motyw występuje też w innych japońskich seriach jak Ultraman ,Kamen Rider ,z tym że występuje tam jedna poważna różnica bo te produkcje często trafiają do kin więc są z natury dłuższe .
OdpowiedzUsuńTommy Oliver i widzę tylko białego wojownika. Miałem 5-6 lat, kiedy w 2000 roku Polsat raczył mnie kolejnymi odcinkami Power Rangers i wspominam to z pewną nostalgią, chociaż nadal jestem obiektywnie młody. Zawsze lubiłem głównie Czerwonego Wojownika i jego migdalenie się do różowej wojowniczki, ale Tommy swoim wielkim powrotem, jako Biały Wojownik sprawił, że już tak na ten czerwony kostium nie patrzyłem, jak wcześniej. :)
OdpowiedzUsuńFantastyczna robota jeśli chodzi o Power Rangers. Trafiłem przypadkiem i ciągle czytam. Najlepszy okres dzieciństwa.
Pozdrawiam i oby tak dalej. :)