piątek, 28 maja 2021

Praca bez sensu. David Graeber

 


Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

Popuśćmy wodze fantazji. Wyobraźmy sobie, że istnieje świat, w którym nic nie trzeba robić, by mieć zapewnione bezpieczne, dostanie życie. Niech to będzie świat, w którym jedzenie rośnie na drzewach i tych drzew jest tyle, że wystarczy dla wszystkich i jeszcze trochę zostanie. Że rośliny, wyrastając z ziemi, magicznie przybierają postać przestronnych wygodnych, gotowych do zamieszkania domów. Że woda płynąca w strumieniach jest jednocześnie lekarstwem na wszystkie możliwe choroby i jest tej wody więcej niż ktokolwiek będzie w stanie wypić.

Czy w takim czysto teoretycznym świecie, w którym ludzka praca jest niepotrzebna do przeżycia, nadal powinniśmy wymagać od ludzi, by za pomocą pracy zasłużyli sobie na przetrwanie? Czy powinien istnieć jakiś komitet albo organizacja, której zadaniem jest gromadzenie tych wszystkich dóbr i wydzielanie ich wyłącznie osobom, które zasługują sobie na nie swoją ciężką pracą? Jeśli tak, to… dlaczego? Na czym powinna polegać ta praca i czemu właściwie służyć? Czy to będzie coś na zasadzie kopania wielkiego dołka, który nie jest nikomu do niczego potrzebny, a przy okazji dewastuje okolicę i sprawia, że ludzie wpadają do niego po ciemku? Czy wartość ludzkiego życia powinna być w takiej sytuacji przywiązywana do tego, ile i jak ciężko pracuje dany człowiek? Czy w ogóle powinna być do tego przywiązywana? I czy jest tu i teraz?

Okej, zostawmy to. Porozmawiajmy o serialu Doctor Who.

W siódmym odcinku jedenastego sezonu brytyjskiego serialu fantastycznonaukowego Doctor Who główna bohaterka wraz ze swoimi towarzyszami przybywa na księżyc planety Kandoka, gdzie mieści się siedziba międzygalaktycznej korporacji Kerblam. Korporacja ta, ewidentnie wzorowana na Amazonie, zajmuje się produkcją i dystrybucją wszelkiego rodzaju produktów w całym wszechświecie. Z czasem jej działalność zaczęła w coraz większym stopniu opierać się na automatyzacji produkcji. Sprawiło to, że planety, na których działa Kerblam dotknął specyficzny kryzys ekonomiczny – ich mieszkańcy nie są w stanie znaleźć sobie żadnej pracy, ponieważ Kerblam produkuje i rozprowadza na nich absolutnie wszystko… i robi to już niemal wyłącznie za pomocą androidów oraz innych maszyn, które sprawiają, że ludzka praca jest tam zwyczajnie niepotrzebna.

Rząd jednej z planet, na których działa Kerblam wyprosił od korporacji parytet, dzięki któremu część pracowników musi być ludźmi. I to właściwie jedyny powód, dla którego pracują tam żywe, ludzkie istoty. Bez nich proces byłby całkowicie zautomatyzowany i praca wykonana byłaby szybciej. Ale wtedy ludzie na planecie nie mieliby absolutnie żadnej możliwości zarobienia na chleb dla siebie i swoich dzieci, bo Kerblam obsługuje absolutnie wszystko, a nikt nie jest w stanie z nim konkurować.

Fabuła odcinka – i tu zaczynają się spoilery, więc jeśli komuś zależy na poznaniu całej intrygi samodzielnie, oto ostatnie ostrzeżenie – obraca się wokół jednego z nielicznych ludzkich pracowników, których zatrudnia Kerblam. Próbuje on dokonać zamachu terrorystycznego, by skompromitować korporację i doprowadzić do jej upadku, bo wierzy, że dzięki temu problem z gigantycznym bezrobociem i nędzą na jego ojczystej planecie zostanie rozwiązany. Doktor powstrzymuje go, kierownictwo korporacji obiecuje, że wprowadzi racjonalne parytety na miejscach pracy dla ludzkich pracowników, by zapobiec problemowi.

Nie jest to mój ulubiony odcinek tego serialu – którego, notabene, jestem wielkim fanem i polecam go osobom lubiącym lekkie, przygodowe science-fiction – ale mimo wszystko porusza temat, o którym chcę dzisiaj opowiedzieć i robi to w sposób, który jest dla nas użyteczny. Mowa tu o zjawisku ekonomiczno-społecznym znanym jako technologiczne bezrobocie.

Technologiczne bezrobocie to fenomen, który następuje w sytuacji gdy szybki i gwałtowny rozwój technologiczny powoduje, że część dotychczasowej pracy wykonywanej przez ludzi nie jest już potrzebna albo jest potrzebna w znacznie mniejszym stopniu. Doprowadza to do sytuacji, w której jakaś grupa społeczna pozostaje bez pracy, ponieważ zajęcie, którym do tej pory zarabiała na życie wykonują teraz maszyny.

Z historii wiemy, że takie zjawiska w istocie zachodzą i mają co najmniej krótkoterminowy wpływ na ludzkie życie. W czasach Rewolucji Przemysłowej, gdy wynaleziono i rozpowszechniono zautomatyzowane krosna tkackie, osoby zajmujące się krawiectwem i tkaniem ręcznym musiały znaleźć sobie inne zajęcie, ponieważ nie były w stanie konkurować z manufakturami krawieckimi produkującymi ubrania szybciej i taniej. W dzisiejszych czasach upowszechnianie się kas samoobsługowych w supermarketach zaczyna sprawiać, że zawód kasjera powoli robi się bezużyteczny.

Rozwój technologiczny i idąca za nim automatyzacja postępuje bez przerwy. I dotyczy to nie tylko prostych, manualnych prac, ale to one automatyzowane są w pierwszej kolejności. Jeśli właściciel sieci supermarketów ma do wyboru albo zatrudnienie tysiąca kasjerów, którym będzie musiał płacić pensje, opłacać ubezpieczenia, dawać płatne urlopy albo zakup tysiąca elektronicznych kas, które nie wymagają takich kosztów i wystarczy kilka osób do ich konserwacji oraz ewentualnych napraw… wybierze te drugie. I jego konkurent również. I wszyscy pozostali także. I zanim się obejrzymy nastąpi wielka apokalipsa niewydawania grosza reszty w Biedronce. A tysiące kasjerów straci pracę i będzie musiało szukać sobie nowej. Która też pewnie szybko zostanie zautomatyzowana.

Automatyzacje to problem nie tylko klasy robotniczej oraz zawodów skupionych na wykonywaniu prostych, manualnych czynności. Klasę średnią również to czeka. Algorytmy automatyzujące biurokrację powstają cały czas. I jasne, zawsze będzie potrzebna ludzka kontrola, bo żaden algorytm nie jest i nigdy nie będzie uniwersalny, ale to oznacza trwałe wyeliminowanie wielu stanowisk pracy. Na wielu frontach.

W dwa tysiące dwudziestym roku na stronie internetowej brytyjskiego Guardiana opublikowany został artykuł w całości stworzony przez Sztuczną Inteligencję. To bardzo spójny i dobrze napisany tekst, który – jeśli wierzyć redakcji Guadriana – wymagał tylko kosmetycznych poprawek, a jego redagowanie nie różniło się niczym od redagowania materiałów nadesłanych przez żywych autorów.

Z ciekawości postanowiłem przeprowadzić eksperyment, by przekonać się, na ile sztuczna inteligencja będzie w stanie napisać tekst literacki. W tym celu wykorzystałem AI Dungeon – tekstową grę przygodową, która operuje zaawansowaną sztuczną inteligencją w celu dynamicznego generowania treści dla graczy. Po wpisaniu dowolnej komendy, sztuczna inteligencja tworzy dalszy ciąg przygód dla gracza kierując się nie wcześniej przygotowanym tekstem, ale budując nowe narracje za pomocą wskazówek od osoby grającej. AI Dungeon wykorzystuje tę samą technologię, którą posłużono się, by stworzyć artykuł dla Guardiana.

Moje zabawy z płatną, zaawansowaną wersją programu wywarły na mnie dość duże wrażenie. Sztuczna Inteligencja jest w stanie wygenerować całe akapity dostatecznie dobrze napisanej, sensownej prozy, która po redakcji spokojnie uszłaby jako znośny tekst literacki. Miałem okazję kilka razy w życiu uczestniczyć w procesie selekcji tekstów nadsyłanych do polskich wydawnictw przez aspirujących pisarzy. Możecie mi wierzyć, że proza wygenerowana przez AI Dungeon jest lepiej napisana, bardziej zrozumiała i zachowująca więcej logiki niż spora część tego, co aspirujący pisarze nadsyłają do wydawnictw literackich.

Jestem przekonany, że spokojnie byłbym w stanie zautomatyzować mój własny proces twórczy za pomocą tego algorytmu. Gdyby, powiedzmy, Disney albo BBC albo Blizzard zlecił mi napisanie powieści na licencji którejś z ich popularnych marek, bez problemu byłbym w stanie wygenerować w ten sposób pełnowymiarową i przygotowaną do redakcji powieść w jakieś dwa tygodnie. Jasne, to nie byłaby wybitna powieść, ale wątpię, by odstawała jakoś specjalnie jakością od tego, co zwykle drukuje się na licencji StarCrafta, Doctora Who czy Gwiezdnych Wojen.

Zmierzam do tego, że powinniśmy zautomatyzować polskich pisarzy fantastyki. Przynajmniej niektórych. W sumie to można by zautomatyzować cały polski fandom fantastyki. Ale tak już poważnie – jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której za dziesięć, piętnaście lat właściciel wydawnictwa filtruje najnowsze trendy w popkulturze na Twitterze, używa ich jako wytycznych dla sztucznej inteligencji, wybiera określone parametry i po godzinie otrzymuje dziewięćset stron wygenerowanego tekstu, który potem jest redagowany, przycinany i przepisywany przez redaktora, po czym ląduje na półkach sklepowych i staje się bestsellerem.

Trochę zboczyłem z tematu. Chodzi mi o to, że każda gałąź przemysłu w jakimś stopniu podlega procesowi automatyzacji – nawet te, wydawałoby się, najbardziej unikalne czynności, jak sztuka i literatura, w których ludzki czynnik intuicyjnie wydaje się kluczowy i niezastąpiony. W oczywisty sposób problem ten dotyka najmocniej osoby z klasy robotniczej, które najczęściej nie mają zbyt wielu alternatyw w kwestii zatrudnienia. A ludzka praca z roku na rok staje się coraz mniej warta, bo coraz więcej rzeczy mamy zautomatyzowanych.

To z kolei sprawia, że coraz mniej ludzi musi pracować. Z czym wiąże się pewien problem, ponieważ potrzebujmy pracy, by zarabiać na życie. Co się stanie, gdy automatyzacja pójdzie tak daleko, że do zaspokojenia wszystkich naszych potrzeb wymagana będzie praca tylko niewielkiej liczby ludzi? Co, jeśli większość ludzi nie będzie mogła znaleźć sobie żadnej pracy, nie dlatego, że jest zła, głupia, leniwa i roszczeniowa, ale dlatego, że nie będzie już do wykonania żadnej pracy, której maszyny nie będą w stanie wykonać szybciej, lepiej i dokładniej?

Większość ekonomistów zgadza się, że skutki technologicznego bezrobocia zawsze są krótkotrwałe, ponieważ zautomatyzowane zawody zawsze są zastępowane przez nowe – rzeczywistość stawia przed nami nowe wyzwania, a co za tym idzie, pojawiają się nowe prace, które zastępują wymarłe zawody. I nie wątpię, że tak jest, sam jednak mam trzy główne wątpliwości, na które nie odnalazłem do tej pory zadowalającej odpowiedzi.

Po pierwsze – te nowe zawody też zostaną zautomatyzowane. A cały czas robimy się coraz lepsi w automatyzacji, więc będzie to postępowało bardzo szybko. Jestem pewien, że będzie pojawiało się zapotrzebowanie na nowe, nieznane wcześniej usługi oraz prace, ale na tym etapie będzie to po prostu kwestią zmodyfikowania istniejącego już algorytmu albo zaprojektowania samodzielnych narzędzi, a nie otwierania nowego rynku pracy na szeroką skalę.

Po drugie – nawet jeśli to prawda, nawet jeśli będą pojawiały się nowe zajęcia, to prędzej czy później na pewnym etapie kwestie czysto egzystencjalne (czyli produkcja i dystrybucja towarów pierwszej potrzeby, takich jak jedzenie, ubrania czy lekarstwa) będziemy mieli maksymalnie zautomatyzowane. Już teraz produkujemy globalnie znacznie więcej jedzenia niż potrzebujemy – jesteśmy w stanie wykarmić dziesięć miliardów ludzi. Na Ziemi żyje obecnie siedem i pół miliarda. W wielu miejscach na świecie liczba osób bezdomnych jest niższa niż liczba nadających się do zamieszkania pustostanów. Wielkie koncerny odzieżowe znane są z niszczenia niesprzedanych markowych ubrań, by zachować ich ekskluzywną wartość rynkową. Nawet jeśli dziś nie jesteśmy jeszcze w stanie zakończyć biedy – a są przesłanki, że do pewnego stopnia owszem, jesteśmy – w pewnym momencie dojdziemy do tego punktu. I problemem nie będą wtedy kwestie ekonomiczne i logistyczne, ale wyłącznie brak dobrej woli.

Po trzecie – jaką konkretnie mamy pewność, że nowe prace, które pojawią się w zastępstwo starych, w ogóle będą miały jakiś sens? Istnieje nieskończona liczba rzeczy, które mogą robić ludzie, ale podejrzewam, że liczba sensownych, potrzebnych rzeczy jest raczej ograniczona. Tę kwestię zostawiłem sobie na sam koniec, ponieważ David Graeber, autor opublikowanej w dwa tysiące osiemnastym roku książki Praca bez sensu ma całkiem interesującą odpowiedź na to pytanie.

Według Graebera, w ciągu kilku ostatnich dekad wykształcił się specyficzny typ pracy zarobkowej zwany przez niego bullshit jobs, bzdurne prace. Są to wszystkie prace zarobkowe, które nie przynoszą żadnych korzyści ani społeczeństwu, ani osobom zlecającym tę pracę, ani osobom ją wykonującym. Gdyby pewnego dnia wszyscy ludzie wykonujący bzdurną pracę zniknęli i nikt ich nie zastąpił, świat nie zrobiłby się od tego ani odrobinę gorszy. A niewykluczone, że w przypadkach stałby się trochę lepszy.

Pomyślcie o telemarketerach zatrudnionych w celu telefonicznego naciągania przypadkowych ludzi na różne podejrzane oferty. Albo menadżerach średniego szczebla, którzy często jedynie spowalniają pracę zbędnymi uwagami. Albo pracownikach biurowych w dużych korporacjach, którzy w praktyce pracują przez dwie, trzy godziny dziennie, a resztę czasu poświęcają udawaniu produktywności, by nikt się ich nie czepiał. Albo grafika komputerowego tworzącego banery reklamowe na strony internetowe, które użytkownicy Internetu i tak będą potem ukrywać za pomocą AdBlocka.

Takich bzdurnych prac istnieje zaskakująco wiele i jestem pewien, że samodzielnie potraficie wymienić dziesiątki przykładów. Możliwe, że sami i same wykonywaliście albo wykonujecie taką pracę. Wiem, że ja wykonywałem takie prace wielokrotnie w moim życiu. I zarabiałem wtedy znacznie więcej niż pielęgniarki, śmieciarze, pracownicy piekarni i inni ludzie, który w odróżnieniu ode mnie wykonują naprawdę użyteczne oraz potrzebne prace.

W trakcie pandemii w mediach popularne stało się sformułowanie essential workers, pracownicy kluczowi. Określa ono te osoby, których praca jest niezbędna do funkcjonowania społeczeństwa – lekarzy, pielęgniarki, kasjerów, osoby zaangażowane w transport i produkcję żywności oraz przedstawicieli i przedstawicielek wielu innych zawodów. Te zawody z reguły łączy jedna rzecz – są bardzo nisko płatne. Oznacza to, że skonstruowaliśmy społeczeństwo, w którym ludzie, od których zależy funkcjonowanie tego społeczeństwa zyskują z niego najmniej.

To kolejna kwestia – bzdurne prace często są lekkie w tym sensie, że nie wymagają dużego zaangażowania, energii ani doświadczenia i jednocześnie na ogół bywają co najmniej nieźle płatne. Wydawać by się więc mogło, że to raj na ziemi, prawda? Otóż nie. Jak wynika z wywiadów przeprowadzonych przez Graebera na potrzeby jego książki… oraz z moich własnych doświadczeń i doświadczeń wielu osób, z którymi rozmawiałem… bzdurne prace często są okropnym, wyniszczającym doświadczeniem. Dzieje się tak, ponieważ ludzie lubią być użyteczni. Świadomość, że robi się coś całkowicie bezużytecznego albo wręcz szkodliwego dla społeczeństwa, jest dla wielu ludzi absolutnie druzgocząca albo wpędzająca w marazm lub depresję.

Wyobraźcie sobie, że jesteście szeregowym pracownikiem biurowym, który przygotowuje raporty ze świadomością, że nikt nigdy ich nie przeczyta. Albo wypełnia bazy danych informacjami, które są całkowicie bezużyteczne. Albo tworzy duże bloki tekstu na branżowe strony internetowe nie po to, by ktokolwiek je czytał, ale po to, by algorytmy wyłapywały umieszczone tam słowa kluczowe, dzięki którym Google będzie pozycjonowało linki do tej strony wyżej na liście wyszukiwania. I nawet nie chodzi o to, że taka praca jest żmudna lub monotonna albo że zajmuje dużo czasu. Problemem jest świadomość bezsensu takiej pracy.

A takiej pracy jest bardzo dużo. I z upływem lat będzie jej coraz więcej. Chyba, że wpadniemy na jakiś inny sposób organizacji życia społecznego. Ale to wymagać będzie olbrzymiej kulturowej zmiany w kwestii tego, jak postrzegamy ludzką pracę oraz jej wartość. I prędzej czy później będziemy musieli to zrobić, w przeciwnym wypadku wylądujemy na księżycu planety Kandoka.

Istnieje dość powszechne przekonanie, że ludzie z zasady nienawidzą pracować i jeśli nie zmusi się ich do tego groźbą śmierci głodowej, będą leżeli do góry brzuchem albo pasożytowali na pracy innych ludzi. Kapitalizm jest systemem ekonomiczno-społecznym, który utrzymuje się na tym założeniu – musimy mieć nad głowami realną groźbę biedy, bezdomności i śmierci, w przeciwnym wypadku ludzie nie będą się bali dostatecznie mocno, by chodzić do pracy.

Kilka miesięcy temu Polski Instytut Ekonomiczny przeprowadził sondę, w której zapytał Polaków, czy nadal chodziliby do pracy, gdyby otrzymywali od państwa środki do życia potrzebne do przetrwania. Siedemdziesiąt trzy procent ankietowanych odpowiedziało, że tak, jak najbardziej. W tym samym badaniu jedynie dwadzieścia dwa procent uznało, że gdyby inni ludzie dostali takie samo świadczenie, to oni też postąpiliby podobnie. Oznacza to, że Polacy generalnie mają bardzo wysokie mniemanie o sobie samych i bardzo niskie o innych Polakach. Czyli zero zaskoczenia. Uwierzcie mi, ciężko się robi lewicową politykę w takich warunkach.

Badanie Polskiego Instytutu Ekonomicznego dotyczyło bezwarunkowego dochodu podstawowego znanego też jako bezwarunkowy dochód gwarantowany. Niewykluczone, że słyszałyście już o tej idei. W największym skrócie chodzi w niej o to, że każdy obywatel kraju otrzymuje środki potrzebne do przeżycia i… i tyle. Nie ma żadnego „ale”. Otrzymujesz od państwa środki wystarczające do przeżycia, niezależnie od tego czy ich potrzebujesz czy nie. Jeśli ktoś chce zarobić więcej, bo na przykład zamarzy mu się wycieczka dookoła świata, weźmie dodatkową pracę. A jeśli ktoś wykonywał bzdurną albo nawet szkodliwą pracę, po prostu z niej odejdzie i zajmie się czymś pożytecznym dla siebie albo dla innych. W dość naturalny sposób okaże się wtedy, które prace są konieczne, które potrzebne, a bez których spokojnie się obejdziemy.

Graeber w swojej książce przywołuje wiele historii osób, które wykorzystywały bzdurność swojej pracy, by w miarę bezpiecznie się od niej migać i zamiast tego zajmować się czymś pożytecznym – na przykład uczeniem się języków obcych, aktywnością wolontaryjną albo tworzeniem sztuki. Tego typu alternatywny sposób spędzania czasu w pracy bez sensu często zakłócany jest koniecznością udawania, że jest się zajętym, pozorowania ciężkiej pracy przed innymi.

Jestem prawie pewien, że w tym momencie czyta mnie jakaś osoba wykonująca pracę bez sensu, jednocześnie udając że jest bardzo zajęta. Nie przejmuj się, osobo, ja cię nie wydam. Rób swoje.

Osobiście nie jestem entuzjastą bezwarunkowego dochodu gwarantowanego. Widziałem wiele bardzo sensownej krytyki tego konkretnego rozwiązania, również z lewej strony politycznego spektrum. Wiele obaw sprowadza się do przewidywań, że po wprowadzeniu takiego dochodu kapitaliści po prostu podniosą ceny wszystkiego i w praktyce nic się nie zmieni, a jeśli już – to na gorsze. Pytanie, na ile jest to problem bezwarunkowego dochodu gwarantowanego, a na ile tej wersji kapitalizmu, którą mamy obecnie. Prawdopodobnie możecie domyśleć się, jaką ja mam na to odpowiedź.

Tym niemniej, cały czas przeprowadzane są eksperymenty społeczne na małą skalę, które testują sensowność takiego rozwiązania. Bo jakiegoś rozwiązania będziemy potrzebowali. Pod koniec odcinka Kerblam!, po wyeliminowaniu zagrożenia, Doctor wymogła na włodarzach fabryki, by zrezygnowali z automatyzacji i powrócili do ludzkich pracowników… co serial najwyraźniej uznaje za pozytywną zmianę, bo tak właśnie została przedstawiona. Jeśli mam być szczery, to strasznie dołujące, bo pokazuje, że łatwiej wyobrazić sobie kosmitę podróżującego po czasie i przestrzeni za pomocą wehikułu, który jest większy w środku, niż koniec kapitalizmu. Nawet w sytuacji, gdy koniec kapitalizmu będzie najlepszym rozwiązaniem.

Jestem pewien, że mnóstwo osób nadal ma olbrzymie wątpliwości co do całej idei bzdurnych prac i idących za tym wniosków. Doskonale to rozumiem i dlatego mocno polecam lekturę książki Graebera. Została ona opublikowana w naszym kraju przez wydawnictwo Krytyki Politycznej i jest dość powszechnie dostępna w księgarniach oraz sklepach wysyłkowych. Książka została napisana na postawie wcześniejszego felietonu autora, który został u nas przetłumaczony i przedrukowany na łamach Nowego Obywatela i na stronie internetowej czasopisma można legalnie oraz za darmo przeczytać ten tekst po polsku. I naprawdę warto to zrobić, ja jednak polecał będę całą książkę, która zagłębia się w temat znacznie mocniej, porusza więcej zagadnień związanych z fenomenem bzdurnych prac i, przede wszystkim, jest fantastycznie napisana. Ze wszystkich książek, które do tej pory polecałem na moim kanale ta najbardziej nadaje się dla normalnych ludzi. Graeber często odwołuje się do działających na wyobraźnię przykładów z życia oraz do kultury popularnej, co sprawia, że jego argumenty są bardzo czytelne i zrozumiałe mimo tego, że często są dość złożone. Bardzo mocno polecam.

 

Bibliografia:

https://www.huffpost.com/entry/post_733_b_692546

https://www.theguardian.com/society/2014/feb/23/europe-11m-empty-properties-enough-house-homeless-continent-twice

https://medium.com/@jeremyerdman/we-produce-enough-food-to-feed-10-billion-people-so-why-does-hunger-still-exist-8086d2657539#:~:text=However%2C%20global%20food%20production%20is,this%20excess%2C%20hunger%20still%20exists.

https://www.strike.coop/bullshit-jobs

https://pie.net.pl/dochod-podstawowy-nowy-pomysl-na-panstwo-opiekuncze/

https://nowyobywatel.pl/2013/09/23/fenomen-gowno-wartych-prac/

 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...