piątek, 25 grudnia 2020

RECENZJA: Wydział 7

 

fragment okładki

Wydział 7 to rzadki klejnot na naszym rynku komiksowym. Jest to ukazująca się od dwa tysiące osiemnastego roku regularna seria komiksowa rozgrywająca się w Polsce, w głębokim PRLu i opowiadająca o tajnej komórce SB powołanej do istnienia celem rozwiązywania problemów o paranormalnej naturze. Komiks stanowi mieszankę kryminału, thrillera, urban fantasy, komiksu historycznego i horroru – w różnych i płynnie zmieniających się proporcjach. Brzmi jak dokładnie taki konwencyjny śmietnik, jaki lubię.

Póki co, wydawnictwo Ongrys opublikowało sześć zeszytów plus jedną historię poboczną, skupiającą się na przedstawionej w głównej serii postaci epizodycznej. Niecałe dwa lata temu miałem okazję zrecenzować dwie pierwsze historie. Dziś, wracając do tego tekstu, skłonny jestem przyznać, że potraktowałem Wydział 7 trochę nieuczciwie, bo zamiast skupić się na analizie samej serii, większość notki poświęciłem jej szerszemu kontekstowi – temu, że wydaje ją niszowa oficyna publikująca komiksy dla specyficznej, wąskiej grupy kombatantów polskiego rynku komiksowego. Dlatego, gdy kilka tygodni temu scenarzysta serii zaproponował mi dostęp do pozostałych egzemplarzy recenzenckich, postanowiłem naprawić ten błąd. Bo Wydział 7 – mimo kilku mniejszych i większych problemów oraz generalnie nierównego poziomu – naprawdę jest czymś interesującym.

Przede wszystkim jest dość unikalny, głównie z uwagi na jego bezpretensjonalną polskość. Bohaterowie egzystują w bardzo specyficznej sytuacji polityczno-społecznej, w konkretnym czasie i miejscu. Polski lat sześćdziesiątych XX wieku nie da się sprowadzić do kwestii kosmetycznych – to był inny świat, o unikalnej modzie, obyczajowości, sytuacji politycznej, norm społecznych i poziomie technologicznym. Scenariusze Wydziału 7 nie tylko tego nie ignorują, ale eksplorują ten motyw i czynią go jednym z mocniejszych punktów programu. W swoich działaniach bohaterowie muszą bowiem mierzyć się nie tylko z nadprzyrodzonymi zjawiskami, ale też z naiwną zaściankowością polskiej wsi, z tarciami kulturowymi na tle etnicznym (romski tabor odgrywa w jednej z historii stosunkowo istotną rolę – o tym jednak trochę więcej za moment), z aparatczykami Związku Radzieckiego dyszącymi w kark głównym bohaterom… amerykański, francuski czy japoński komiks może mi dać ładniej narysowane ilustracje albo lepiej napisane fabuły – ale nie da mi czegoś dokładnie takiego. Jest w polskim komiksie pewien trend ścigania zachodnich wzorców, ale Wydział 7 cały czas jest ostentacyjnie lokalny. I bardzo dobrze, że to robi, bo w tym tkwi jego siła.

Nie tylko w tym jednak. Nie wiem, na ile był to zamierzony motyw, ale wiele fabuł tego komiksu opiera się na kontrastach i na tarciach, które te kontrasty powodują. Na pierwszym poziomie mamy bazowy punkt wyjścia – twardy, naturalistyczny socrealizm Polski Rzeczpospolitej Ludowej w który wkracza Nieznane. Często lokalne, rodem z legend, podań i opowieści, czasami niemal pulpowe. Na drugim poziomie politycznym – przemocowa, narzucona władza partyjna, wokół której większość bohaterów musi nawigować, a której jest bezwarunkowo poddana. Na trzecim poziomie mamy tarcia kulturowe i społeczne. Nie tylko z sowietami czy ze wspomnianą już mniejszością romską, bo komiks zabiera nas kilka razy aż na drugi koniec świata. Kontrasty są czymś dobrym, bo generują konflikty, a znaczący konflikt jest duszą opowieści. I twórcy Wydziału 7 zdają sobie z tego sprawę, bo umiejętnie korzystają z tych konfliktów, by uczynić poszczególne fabuły ciekawszymi.

Główni bohaterowie często znajdują się w samym centrum tych starć. I to działa, przynajmniej na poziomie tematycznym. Dobrym przykładem jest ksiądz Jakub, jeden z agentów Wydziału Siódmego, przeżywa na przestrzeni trzeciego i czwartego zeszytu kryzys wiary spowodowany doświadczaniem nadprzyrodzonych zjawisk, których nie jest w stanie wytłumaczyć ani religia ani nauka – oraz kryzys lojalności, którą musi dzielić między Wydziałem i Watykanem. Czyni to Jakuba interesującą postacią, z którą łatwo się empatyzuje i której kibicuje się od początku do końca. Nawet jeśli wątek jego ewolucji charakterologicznej momentami był nieczytelny i trochę zbyt łatwo… nawet nie rozwiązany, co zakończony w finale czwartego zeszytu.

To jest z kolei jedną z większych bolączek komiksu – posiada potencjał, który nie zawsze wykorzystuje. Posłużę się pewnym przykładem. Na samym początku trzeciego zeszytu, który rozgrywa się w Santo Domingo, dostrzegamy kobietę czczącą Loa (bóstwo wywodzące się z religii voodoo) Ezilí Dantor, która w lokalnej ikonografii ma postać Czarnej Madonny. Haitańczycy zapożyczyli ten wizerunek z ikonografii chrześcijańskiej najprawdopodobniej dzięki polskim żołnierzom, którzy wspierali ich w ich działaniach niepodległościowych na przełomie XVIII i XIX wieku. Na następnej stronie, gdy akcja przenosi się do Polski, widzimy grupkę mieszkańców wsi stawiających kapliczkę przy źródełku z wodą mającą cudowne właściwości lecznicze.

To jest absolutnie zajebiste. Kontny (i współpracujący przy procesie tworzenia fabuły Turek) kreśli tu paralelę tematyczną, która potencjalnie napakowana jest znaczeniami i stanowi znakomity punkt wyjścia do rozważań o tym, jak przenikają się kultury, jak chrześcijaństwo stanowi kontekstową nakładkę na znacznie starsze wierzenia tradycyjne i ludowe, jak duchowość nawet bardzo odległych i odmiennych kultur funkcjonuje w podobny sposób. Byłem zachwycony, gdy dostrzegłem ten motyw i nie mogłem się doczekać, w jaki sposób i pod jakim kątem będzie on eksplorowany w komiksie.

Niestety, odpowiedź brzmi – w żaden i pod żadnym. Fabuła nigdy nie wraca do tej paraleli, a akcja w całości skupiona jest na bardzo standardowej opowieści w stylu Z Archiwum X oraz bardzo pulpowym finałem. Byłem naprawdę mocno rozczarowany. Jasne, Wydział 7 to przede wszystkim sensacyjny komiks fantasy, a nie traktat o religii, kulturze czy postkolonializmie, ale w momencie, gdy komiks już na samym początku historii sugeruje mi, że będzie odrobinę głębszy, a potem porzuca intrygujący punkt wyjścia, to rozczarowuje.

Jeśli mam się jeszcze czegoś… może nie „czepić”,  ale, powiedzmy, „poruszyć złożony i potencjalnie problematyczny temat”… tym czymś byłoby wykorzystywanie różnych grup etnicznych oraz ich wierzeń i obyczajów jako elementów narracyjnych. Na pierwszych kartach trzeciego numeru dostajemy bardzo obrazową i bardzo niekomfortową w lekturze scenę transformacji czarnoskórej ludności Haiti w monstra i ich późniejszą masakrę. Ludność romska również przedstawiona jest w stereotypowy sposób, w dodatku jedyna istotna bohaterka należąca do mniejszości romskiej – Helena – czasami przedstawiana jest na rysunkach w sposób ocierający się o fanserwis, nawet w sytuacjach, gdy fabularny kontekst nie uzasadnia takiej optyki. ZWŁASZCZA w historii pobocznej, w której jest główną bohaterką. Nie wiem na ile twórcy Wydziału 7 są na bieżąco z Dyskursem na temat seksualnej fetyszyzacji kobiet przynależącej do etnicznych grup mniejszościowych i, ogólnie, motywu „magicznego dzikusa z niebiałej cywilizacji” w kulturze popularnej. Nie wiem też, na ile ten Dyskurs w ogóle ich interesuje.

Spieszę jednak zapewnić, że nie jest aż tak źle, jak to może się wydawać na pierwszy rzut oka. Jeśli mam być szczery, to na ogół stereotypowe ujęcie innych kultur bardzo szybko zostaje poddane subwersji (czyt. pozornie stereotypowe ujęcie przedstawione jest w bardziej złożonym świetle). Wspomniana wcześniej Romka – nie ujawniając za wiele - okazuje się mieć bowiem głębię charakterologiczną i narracyjną podmiotowość nie mniejszą niż główni bohaterowie. A i wspomniana masakra w najgorszym razie czyni Haitańczyków poszkodowanymi w ich wewnętrznych starciach społeczno-religijnych.  Jako skrajny lewak i zaciekły wojownik politycznej poprawności mam na te tematy dość wyostrzony radar, jednak w tym wypadku skłonny jestem uznać, że na ogół Wydział 7 wychodzi obronną ręką z tego typu zabaw. Czytałem wiele ZNACZNIE bardziej problematycznych pod tym względem komiksów tworzonych w znacznie bardziej różnorodnych kulturowo i etnicznie krajach.

Dla równowagi dodam, że postacie kobiece generalnie traktowane są w Wydziale 7 podmiotowo, jako kompetentne, aktywne uczestniczki wydarzeń posiadające wykształcone osobowości, własne unikalne cechy charakteru i role w fabule. Poza Heleną (właściwie to powinienem mocno podkreślić, że mimo wspomnianych wcześniej problemów, tak dobre przedstawianie niebiałej postaci kobiecej w polskim komiksie to prawdziwy unikat i to należy docenić) mamy panią Fiszer, bardzo konkretną i bardzo pryncypialną naukowczynię głęboko wierzącą w socjalistyczną myśl naukową, która nie daje sobie w kaszę dmuchać i która z miejsca została moją ulubioną postacią całego komiksu. Nie jest to w żadnym razie komiks feministyczny czy nawet feminizujący – to po prostu kompetentne scenopisarstwo.

Co jeszcze? Ujęły mnie detale. Przedstawienie realnych wydarzeń z kart historii Polski Ludowej (jak na przykład przymusowe osiedlenia Romów albo zaistnienie miejskiej legendy o czarnej wołdze) jako rezultatów wydarzeń z komiksu sprawiło, że kilka razy uśmiechnąłem się z uznaniem, bo bardzo lubię tego typu zabiegi w fikcji historycznej. Bardzo podobało mi się, że w dodatku do piątego numeru, w „archiwalnym” dokumencie słowo „poza” (jak w „poza granicami kraju”) zapisane jest oddzielnie „po za”, bo taka forma zapisu akceptowalna była w polszczyźnie jeszcze sześćdziesiąt lat temu. Wiem, że ten drobny szczególik prawdopodobnie umknął większości czytelników, ale mnie – jako filologowi z wykształcenia i humaniście z serca – naprawdę to zaimponowało.

Najlepsza wiadomość jest taka, że Wydział 7 z każdym kolejnym numerem robi się coraz lepszy. Scenarzysta wyraźnie czuje się coraz bardziej komfortowo w wykreowanej przez siebie rzeczywistości, postacie nabierają głębi, sytuacja komplikuje się i powoli – o ile dobrze odczytuję znaki ostrzegawcze – zaczyna krystalizować się wątek główny, wokół którego koncentrowały się będą dalekosiężne działania postaci. To dobrze wróży na przyszłość, bo pokazuje, że komiks jest wart tego, by w niego inwestować, kupując kolejne odsłony. Na niekorzyść serii działa bardzo powolny tryb wydawniczy, bo cztery zeszyty rocznie to nie jest zabójcze tempo. Z drugiej strony, jeśli dzięki temu twórcom uda się je utrzymać – a wszystko na to wskazuje – z czasem Wydział 7 może wyrobić sobie renomę, która pozwoli utrzymać mu się na rynku potencjalnie przez lata. Bardzo mu w tym kibicuję.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...