piątek, 16 października 2020

RECENZJA: Star Trek: Lower Decks, sezon 1

 

fragment grafiki promocyjnej



„Lower Decks” to tytuł odcinka z siódmego, finałowego sezonu serialu Star Trek: The Next Generation. Sezon ten ma w opinii wielu fanów – w tym również i w mojej – reputację ostatnich oparów serii, gdzie scenarzystom skończyły się pomysły. Odcinki z tamtego sezonu polegały zwykle na wyciąganiu nie wiadomo skąd nieznanych wcześniej krewnych głównych bohaterów albo przerabianie scenariuszy odrzuconych wcześniej. Stąd mieliśmy takie kwiatki jak doktor Crusher uwiedziona przez ducha, nagle odnaleziona „matka” Daty, równie niespodziewanie odkryta siostra Deanny Troi i wiele innych głupotek, o których fani serialu wolą dziś zapomnieć. 

Nie oznacza to jednak, że siódmy sezon całkowicie pozbawiony był odcinków dobrych, bardzo dobrych czy nawet wybitnych. „All Good Things…” finał całego serialu był niesamowicie absorbującą i znakomicie skomponowaną fabułą oraz godnym zamknięciem kultowej serii. „The Pegasus” w mądry sposób pokazuje tę mniej błyszczącą stronę Gwiezdnej Floty i stanowi znaczące rozwinięcie charakteru postaci Rikera, a „Eye of the Beholder” ma szalenie intensywną atmosferę z pogranicza horroru i kryminału dochodzeniowego. 

Jest też, oczywiście, „Lower Decks” – eksperymentalny odcinek skupiający się nie na głównej obsadzie serialu, a na personelu niższego szczebla. Epizod stanowił bardzo interesujące odświeżenie formuły. Większość jego głównych bohaterów była nowymi postaciami, wymyślonymi na potrzeby tego epizodu, więc ich losy nie były tak pewne jak losy pierwszoplanowej obsady. Szeregowy personel ma w Star Treku tendencję do umierania całymi tabunami (być może dane Wam było usłyszeć o „Red Shirtach”?) co stanowiło kolejną warstwę dekonstrukcji – tym razem nie mamy do czynienia z bezimiennymi statystami, ale osobami, które poznaliśmy i zdążyliśmy już polubić. Fakt, iż fabuła obraca się wokół personelu niższego szczebla oznacza również, że – w przeciwieństwie do większości odcinków – bohaterowie (a my wraz z nimi) nie mają dostępu do wszystkich uzyskanych informacji. Jedynie do tych, które zdecydują się im ujawnić przełożeni. 

Wówczas był to ewenement, ale ewenement, który się przyjął, bo po Star Trek: The Next Generation wiele innych długodystansowych seriali zaczęło wrzucać własne wersje „Lower Decks”, na moment dające postaciom z tła swoje pięć minut. Zawsze lubiłem tego typu odcinki, bo dawały one okazję pobawienia się strukturą serialu w sposób, który w innym przypadku byłby niemożliwy albo przynajmniej mocno naciągany, wprowadzały interesujący powiew świeżości oraz dawały możliwość przyjrzenia się, jak działa świat przedstawiony poza optyką głównych postaci oraz rozwinięcie bohaterów i bohaterek epizodycznych. 

Serial animowany Star Trek: The Lower Decks, który zadebiutował w tym roku pierwszym sezonem jest dla całej franczyzy tym, czym odcinek „Lower Decks” był dla Star Trek: The Next Generation. Jego akcja rzuca nas na pokład USS Cerritos, powszechnie określanego jako najmniej znaczący statek Federacji. Rzecz dzieje się w czasach stosunkowego pokoju w Galaktyce, już po wojnie z Dominium (Star Trek: Deep Space 9), ale jeszcze przed wybuchem supernowej, która zniszczyła Romulusa (film Star Trek, Star Trek: Picard). Fabuła, jak nietrudno się domyślić, obraca się wokół czworga załogantów na niskim szczeblu w hierarchii zmagających się zarówno z własnymi problemami osobistymi, jak i rozmaitymi kryzysami kosmicznymi na małą i wielką skalę. 

Kryzysy te są oczywiście zainspirowane bardziej pamiętnymi wydarzeniami z odcinków klasycznych seriali. Głównie tych z epoki Star Trek: The Next Generation, do której Star Trek: The Lower Decks stara się nawiązywać zarówno w treści jak i formie (charakterystyczny niebieski font używany do prezentowania informacji o aktorach i bohaterach jest taki sam jak w Star Trek: The Next Generation, Star Trek: Deep Space 9 oraz Star Trek: Voyager), co nie powinno dziwić, zważywszy na fakt, że serial rozgrywa się w mniej-więcej tym samym okresie. 

Tym niemniej, przyjemnie mnie to zaskoczyło. Najnowsze produkcje z tego uniwersum mają bardzo dziwną relację ze swoimi poprzedniczkami, z jednej strony starając się trzymać ustalonego kanonu, z drugiej eksperymentując z innymi formatami (brak zamkniętych epizodów na rzecz jednej, długiej fabuły rozciągniętej na wiele odcinków) oraz kompozycją (rezygnacja ze skupiania się na postaciach kapitanów i personelu oficerskiego), co jest kontrowersyjne, bo… no cóż, bo to zmiana, a każdy fandom alergicznie reaguje na zmiany, jeśli nie są one idealne w każdym calu – a i nawet wtedy zwykle kręci nosem. 

Na tym tle Star Trek: The Lower Decks wyróżnia się powrotem do fragmentacji fabuły na stosunkowo zamknięte epizody pozbawione tradycyjnej linii przewodniej. Nie oznacza to, że odcinki nie mają ze sobą niczego wspólnego albo że nie budują spójnej narracji. Mamy kilka drobniejszych wątków ciągnących się przez cały serial, jak choćby relacja Beckett Mariner, jednej z głównych bohaterek z jej matką albo oswajanie się Sama z jego wszczepami cybernetycznymi, ale… no właśnie, są to tego typu przykłady przyziemnych trudności, od których nie zależy los całego Wszechświata. 

Tych, od których losy całego Wszechświata (albo przynajmniej jakiejś planety) też oczywiście trochę jest – w końcu to Star Trek – ale przeważnie są one traktowane jak wydarzenia z tła. Co oczywiście jest jednym z głównych źródeł humoru, gdy bohaterowie wywracają oczami i ze stoickim spokojem odpierają kolejne fale inwazji obcych albo walczą z jakimś kosmicznym grzybem, bo we Flocie to dla nich w zasadzie rutyna. Jako komedia serial sprawdza się naprawdę nieźle. Nie jakoś wybitnie, osobiście nie jestem fanem żartów opierających się na nonszalanckim robieniem komuś krzywdy, ale na szczęście po kilku pierwszych odcinkach serial mocno to tonuje i przerzuca się na humor słowny oraz oparty na mrugnięciach okiem do fanów. 

A tych mrugnięć jest istne zatrzęsienie. Od razu widać, że Star Trek: The Lower Decks stworzyli fani Star Treka na wylot znający wszystkie seriale i wiedzący, w jaki sposób bawić się mitologią tego uniwersum oraz utartymi motywami przewijającymi się przez poszczególne seriale. Jasne, pojawiają się okazjonalne zgrzyty, ale poza takimi piwniczakami jak ja nikt nie powinien zwracać na nie uwagi. 

W ogóle ten entuzjazm w nawiązywaniu do kanonicznych motywów i wydarzeń w końcu wykorzystuje inherentną śmieszność Star Treka, z której fani zdają sobie sprawę, ale najczęściej nie chcą o niej myśleć. Tak, Star Trek rzadko bywa umyślnie zabawny, ale niesamowicie często jest zabawny nieświadomie, poprzez kontrast pompatyczności przedstawianych wydarzeń ze zbyt surrealistycznymi motywami. Jak gdy Spock został okradziony ze swojego mózgu w niesławnym odcinku „Spock’s Brain”. Albo jak Janeway i Tom Paris przekroczyli barierę prędkości Wszechświata, zdegenerowali się do postaci salamander i uprawiali ze sobą seks, z którego powstało nowe pokolenie salamander w „Threshold”. Albo… cokolwiek do cholery zdarzyło się w „A Night In Sickbay”. Star Trek bywa szalenie niedorzeczny i ta niedorzeczność stanowi część jego uroku – a twórcy serialu Star Trek: The Lower Decks nie tylko się tego nie wstydzą, ale świadomie wykorzystują to do – tym razem już umyślnego i bardzo skutecznego – tworzenia gagów. 

Star Trek: The Lower Decks to nie tylko nowy serial ze świata Star Trek, ale również serial animowany. Jako taki sprawdza się naprawdę dobrze. Byłem pod dużym wrażeniem. Początkowo projekty postaci niekoniecznie budziły mój entuzjazm, ale zmieniłem zdanie, gdy tylko zobaczyłem je w ruchu. Bohaterowie są bardzo ekspresywni, świetnie animowani, mają szeroką gamę mimiczną, którą wykorzystują właściwie bez przerwy. Serial wygląda znakomicie, tła świetnie odwzorowują znane nam z aktorskich seriali dekoracje, paleta kolorystyczna jest niesamowicie przyjemna dla oka… Jest super. 

Polecam. Nie tylko fanom, choć oczywiście choćby pobieżna znajomość Star Treka bardzo się przydaje w wyłapywaniu żartów tła, to jednak rdzeniem serialu są relacje między bohaterami, które nie potrzebują takiego kontekstu. Relacje te bywają trudne, ale koniec końców postaci zawsze się o siebie troszczą, próbują się zrozumieć i zmieniać na lepsze. A to jest – dla mnie – esencją Star Treka i dlatego uważam Star Trek: The Lower Decks za fantastyczną odsłonę tej franczyzy.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...