piątek, 21 lutego 2020

Czym jest dekonstrukcja?

źródło grafiki


Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.


Jeśli choć odrobinę interesujecie się kulturą popularną, na pewno przynajmniej raz słyszałyście słowo „dekonstrukcja”. Watchmen jest dekonstrukcją komiksu superbohaterskiego. Final Fantasy VII jest dekonstrukcją konwencji niezwyciężonego protagonisty w grach video. Wiedźmin to literacka dekonstrukcja motywu przeznaczenia. I tak dalej, i tak dalej… 

Zauważyłem, że o ile wiele osób często używa – czy nawet nadużywa – tego terminu, o tyle mało kto jest w stanie precyzyjnie wytłumaczyć, co on konkretnie oznacza, skąd się wziął i jakie jest jego znaczenie w szerszej perspektywie krytyki sztuki czy w ogóle – filozofii postmodernizmu. Nie dziwi mnie to, ponieważ historia dekonstrukcji jest dość złożona, a twórca tego pojęcia dość konsekwentnie odmawiał podania jego klarownej definicji twierdząc, że takowa po prostu nie istnieje. Zdezorientowani? Znakomicie – dalej będzie jeszcze gorzej. 

I tak, zdaję sobie sprawę, że na miniaturce tego wpisu znajduje się logo Sandmana i większość z Was kliknęła w nią po to, by posłuchać czegoś o kultowym komiksie autorstwa Neila Gaimana. Obiecuję, że dojdziemy do tego, najpierw proszę jednak o dłuższą chwilę cierpliwości i uwagi. Przysięgam, że będzie warto. 

Żeby dotrzeć do dekonstrukcji, musimy zacząć od strukturalizmu. To pojęcie, które ma swój początek w dwudziestowiecznej lingwistyce – nauce o języku. Strukturalizm zaczął się w momencie, gdy jeden z badaczy języka Ferdinand de Saussure, zwrócił uwagę na fakt, że relacja słów i rzeczy, które te słowa opisują ma charakter czysto arbitralny. „Jabłko” nie nazywa się „jabłkiem” dlatego, że stanowi to część natury tego owocu. Możecie obejrzeć każdy atom jabłka pod mikroskopem i nie znajdziecie tam żadnego powodu, dla którego „jabłko” ma nazywać się tą konkretną kombinacją liter i głosek. 

To – oczywiście – czysto zdrowy rozsądek i wiele z Was prawdopodobnie zastanawia się teraz czemu ta banalna obserwacja jest aż tak istotna. Otóż prowokuje ona pytanie – jeśli słowa nie biorą się z natury rzeczy, które opisują… to skąd? Co sprawiło, że ten konkretny smaczny owoc rosnący na drzewie jest akurat nazwany „jabłkiem” a nie jakimś innym słowem? 

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, przyjrzyjmy się innemu słowu. „Poniedziałek”. W przeciwieństwie do jabłka, poniedziałek jest słowem opisującym nie fizyczny obiekt, ale dzień tygodnia – pytanie jest jednak takie samo. Czemu ten dzień tygodnia nosi nazwę „poniedziałek”? 

W tym przypadku odpowiedź jest prosta. Nazwa poniedziałek pochodzi od połączenia słów „po niedzieli”. Jest dniem następującym po niedzieli, więc nazywamy go „poniedziałkiem”. Teraz jednak pojawia się kolejne pytanie – jeśli „poniedziałek” powstał z połączenia słów „po” oraz „niedziela” to skąd wzięły się te słowa? 

No cóż, podobnie jak w przypadku poniedziałku, niedziela powstała wskutek połączenia dwóch innych słów „nie” oraz „działać”. Niedziela jest tradycyjnie dniem, w którym nie wykonuje się żadnych zbędnych prac, w którym się nie działa więc to logiczne, że nazwano ten dzień w taki właśnie sposób. Ale słowa „nie” i „działać” też przecież nie wzięły się znikąd. I słowa, od których pochodzą tamte słowa również. I następne również. I jeśli posiedzimy nad tym wystarczająco długo, dojdziemy do wniosku, że żadne słowo nie wzięło się znikąd – wszystkie są zależne od jakichś innych. 

Strukturalizm jest założeniem, że poszczególne słowa w języku nie mają żadnych znaczeń same z siebie, a jedynie w odniesieniu do innych słów. Wyobraźcie sobie, że w trakcie spaceru znaleźliście leżącą na chodniku zębatkę, która wypadła komuś z zegara. Patrząc na samą zębatkę nie macie pojęcia, jakie jest jej przeznaczenie ani funkcja w całym zegarze, prawda? To część struktury zegara i po wyjęciu jej z tej struktury i pozostawieniu samej sobie nie jesteście w stanie odgadnąć, do czego ona służy, jaką pełni funkcję i za co odpowiada. Chyba, że jesteście zegarmistrzami, ale to oznacza, że widziałyście już zegar w przeszłości i macie świadomość, w jaki sposób on działa. 

Ze słowami tak samo. Po poznaniu tylko jednego słowa, bez żadnego towarzyszącego mu kontekstu, nie jesteście w stanie samodzielnie wywnioskować, co ono oznacza. Wyobraźcie sobie, że rozmawiacie z przybyszem z obcej planety. Nie znacie jego języka, nie jest on podobny do czegokolwiek, co słyszeliście w swoim życiu i nie macie żadnego punktu odniesienia, który pozwoliłby Wam zrozumieć ten język. Przybysz próbuje nauczyć Was swojego narzecza. Unosi palec w górę i mówi „uuna”. Znając tylko to słowo, nie jesteście w stanie stwierdzić, czym jest „uuna”. Może mówi o niebie, może o słońcu, może o Bogu albo innej istocie mitologicznej zamieszkującej niebo. Może o własnym palcu. Mając tylko to jedno słowo nie jesteście w stanie zrozumieć jego znaczenia. 

Powiedzmy jednak, że kosmita opuszcza palec na ziemię i mówi „kuuna”. Teraz już rozumiecie, że te dwa słowa istnieją w jego języku jako opozycje – oznaczają „góra i dół” albo jakieś zbliżone pojęcia, jak „Niebo i ziemia”. W miarę jak Wasz nowy znajomy uczy Was kolejnych słów, w odniesieniu do tych, które już znacie, macie coraz jaśniejszy obraz sytuacji. Bo im lepiej rozumiecie budowaną w ten sposób strukturę językową, tym lepiej rozumiecie, co oznaczają poszczególne słowa. I tak właśnie, startując bez znajomości ani jednego wyrazu, poznajecie cały język. 

Ta obserwacja – że różne rzeczy w naszej kulturze istnieją w ramach określonych systemów i tylko w ten sposób można je zrozumieć – sprawiła, że dwudziestowiecznym humanistom opadły szczęki. Wiecie, my humaniści od zawsze mamy coś w rodzaju kompleksu niższości w stosunku do ścisłowców. Między innymi z tego powodu, że – upraszczając – u nich zawsze dwa i dwa to cztery i nie ma nad czym dyskutować. Tymczasem nauki humanistyczne często operują abstrakcjami i czasami można odnieść wrażenie, że wiele dziedzin humanistyki polega na wyciąganiu sobie z tyłka absolutnie wszystkiego. 

Co, oczywiście, nie jest prawdą i będę stanowczo zaprzeczał, nawet jeśli czasami mnie samego ogarnia zwątpienie. 

Strukturalizm – założenie, że każdą rzecz należy rozpatrywać nie samą w sobie, ale w odniesieniu do innych rzeczy – miał być takim złotym Graalem, który raz na zawsze da nam klarowną, logiczną i przejrzystą zasadę, na której będzie można oprzeć humanistyczne dyscypliny. Nic dziwnego, że szybko zdobył dużą popularność. Pojęcie to błyskawicznie rozlało się z lingwistyki na wiele innych dziedzin, jak socjologia, psychologia, filozofia czy nawet architektura. Strukturalizm dość intensywnie rozwijał się w Europie XX wieku, przede wszystkim na terenie Francji i Europy Zachodniej, przez pewien czas stanowiąc jeden z filarów ówczesnej filozofii i nauk humanistycznych. 

Po pewnym czasie pojawiła się jednak opozycja do tego prądu myślowego. Głównie w kręgach krytyków sztuki, którzy po pewnym czasie zaczęli uznawać strukturalizm za coś ograniczającego dyskurs o tekstach kultury i w kręgach filozofów, którzy zawsze szukają sposobu na to, by dodatkowo skomplikować sobie życie. W latach sześćdziesiątych ukształtował się zatem nurt intelektualny zwany poststrukturalizmem. 

Pamiętacie „uuna” i „kuuna” oznaczające górę i dół? Strukturaliści lubili opierać się na tego typu opozycjach, bo dawały im one czytelne kontrasty, na których w prosty sposób można było zaobserwować rolę danego elementu struktury. Najłatwiej wytłumaczyć czym jest góra, porównując ją z dołem i zademonstrować czym się różnią. Poststrukturaliści uznali, że to… może nie tyle błąd, co zbyt wielkie uproszczenie sytuacji. 

Przede wszystkim zwrócili uwagę na to, że wiele opozycji jest czysto arbitralnych – nie są przeciwieństwami w ścisłym sensie, tak jak na przykład w matematyce liczby osiem i minus osiem są przeciwieństwami, po prostu z różnych powodów przyjęliśmy, że będziemy o nich myśleć jak o opozycjach. Jak ogień i woda. Oba te żywioły mają w naszej kulturze silne znaczenie symboliczne i oba często są sobie przeciwstawiane jako kontrasty, na przykład w przysłowiach i powiedzeniach, każdy z nich jest jednak czymś zupełnie innym i ze sobą niepowiązanym. Woda jest związkiem chemicznym składającym się z wodoru i tlenu. Ogień nie jest nawet jedną rzeczą samą w sobie, tylko rezultatem kilku procesów chemicznych, w zakres których wchodzi między innymi spalanie, wydzielanie ciepła i emisja promieniowania widzialnego. 

Według poststrukturalistów znaczna część przeciwieństw działa w umowny sposób – nie są przeciwieństwami z jakiejś przyrodzonej natury, ale dlatego, że my z różnych powodów postrzegamy je w taki sposób. 

Przypomnijcie sobie analogię z zegarem, o której mówiliśmy na początku. Jedna zębatka jest częścią całej struktury, na którą składa się zegar, sama w sobie jest całkowicie nieznacząca, dopiero jako element większej całości, zegara, nabiera sensu. Problem polega na tym, że żadna struktura nie jest całkowicie zamknięta, bo zawsze jest częścią jakiejś innej struktury. Jak zegar, który jeśli go powiesimy na ścianie, jest częścią wystroju pomieszczenia. Pomieszczenie jest częścią struktury domu, dom – struktury dzielnicy, na której się znajduje. Dzielnica – miasta i tak dalej. 

Ale czekajcie, to jeszcze nie wszystko. Żadna rzecz nie jest częścią tylko i wyłącznie jednego takiego łańcucha struktur. Wróćmy raz jeszcze do naszego zegara. Jako mebel jest elementem struktury wystroju wnętrza pokoju, o czym mówiliśmy chwilę temu. Ale zegar ma też przecież inne konteksty. Jako urządzenie służące do mierzenia czasu jest częścią struktury zegarmistrzowskiej – rezultatem długich, sięgających co najmniej starożytności tradycji tworzenia zegarów. Jako przedmiot wykonany z drewna jest elementem struktury stolarskiej – bo najpierw ktoś musiał ściąć drzewo, z którego pozyskano materiały do wyprodukowania zegara, dokonać jego obróbki i tak dalej. Na jego tarczy znajdują się cyfry – więc jest częścią struktury matematycznej, która opracowała sposób podawania czasu za pomocą liczb. Jako towar, który kupiliście w sklepie zegar jest elementem struktury ekonomicznej, polegającej na wymianie dóbr w kapitalizmie. 

Rozumiecie już? Każda rzecz na świecie jest elementem – punktem przecięcia się – wielu różnych struktur. Te struktury łączą się ze sobą i wpływają na siebie nawzajem w takim stopniu, że nie powinno się redukować jakiejkolwiek rzeczy tylko do jednej. Jeśli w modzie są zegary prostokątne, to zegarmistrze zaczną produkować więcej prostokątnych zegarów, nawet jeśli okrągłe zegary są mniej kosztowne albo łatwiejsze w produkcji. W ten sposób jedna struktura wpływa na drugą zanim jeszcze zegar zostanie stworzony i zawiśnie na naszej ścianie. Każda struktura jest otwarta i każdy obiekt, każda rzecz, każda idea jest częścią mnóstwa różnych struktur jednocześnie. 

Tu do akcji wkracza Jacques Derrida, francuski filozof algierskiego pochodzenia. Derrida znany jest głównie z dwóch rzeczy. Pierwszą jest bycie jednym z najważniejszych XX-wiecznych myślicieli całego naszego kręgu kulturowego. Drugą jest bycie człowiekiem, któremu nie da się zrobić brzydkiego zdjęcia, to znaczy, popatrzcie na tego gościa! Jest wręcz niedorzecznie fotogeniczny. W sumie ta druga rzecz imponuje mi nawet bardziej niż ta pierwsza, bo sam mam dokładnie odwrotnie. To jest zresztą jeden z powodów, dla którego nigdy nie zobaczycie mojej twarzy na tym kanale. 

Ale – zbaczam z tematu. Derrida stworzył pojęcie dekonstrukcji, które zamykało w sobie cały ten poststrukturalny punkt widzenia. W krytyce sztuki (a to nas interesuje w tym momencie najbardziej) dekonstrukcja oznacza wskazywanie innych niż wcześniej przyjęte struktur, w których mogą znajdować się elementy danego dzieła. Odbywa się to głównie za pomocą szukania wewnętrznych sprzeczności, dziur logicznych czy niedopowiedzeń tekstu, które otworzą nam drogę do jego nowych interpretacji. 

Zanim przejdziemy w końcu do Sandmana, posłużmy się przykładem Batmana. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych postać bohatera w masce i pelerynie walczącego ze złem postrzegano jako element struktury konwencji superbohaterskiej. Jednym z niedopowiedzeń tej konwencji było pominięcie elementu psychologii. Tego, jak życie superbohatera wpływa na jego kondycję mentalną. Ostatecznie to przecież działanie w ogromnym stresie, pod wielką presją, z dużym ryzykiem trwałego kalectwa albo nawet śmierci i gwarantowanymi traumami. 

W latach osiemdziesiątych Frank Miller w komiksie Powrót Mrocznego Rycerza opowiedział historię Batmana dekonstruując go właśnie w taki sposób – Bruce Wayne jako człowiek mający realistyczną psychikę i traumy. Podobnie wspomniane już wcześniej Watchmen, które umieszcza takich archetypowych bohaterów jak Rorschach czy doktor Manhattan w znacznie bardziej złożonej strukturze świata przedstawionego z całą jego historią, polityką, psychologią i skomplikowaną moralnością i ukazuje, w jaki sposób człowiek o boskich mocach albo człowiek o czarno-białej wizji świata poradziliby sobie w takich środowisku. 

Możecie zauważyć, że oba przywołane przeze mnie komiksy są przykładami dekonstrukcji, w których umieszcza się archetypy postaci komiksowych w bardziej przyziemnym, realistycznym kontekście. Zresztą, jedna z najbardziej rozpowszechnionych uproszczonych definicji dekonstrukcji brzmi „zadanie sobie pytania: co by się stało, gdyby ta opowieść rozegrała się w naszym świecie ze wszystkimi jego zasadami?” Do pewnego stopnia to całkiem użyteczna definicja, ale ma swoje ograniczenia. Właśnie dlatego do zademonstrowania dekonstrukcji w tekście kultury wybrałem nie Watchmen czy Powrót Mrocznego Rycerza, ale właśnie jeden z rozdziałów Sandmana. Bo ta opowieść jest wręcz modelowym przykładem dekonstrukcji… i wcale nie jest realistyczna. 

W Porze Mgieł zrugany przez siostrę Morfeusz udaje się do Piekła, by wyciągnąć stamtąd swoją byłą kochankę, którą wiele lat wcześniej skazał na potępienie za to, że go odrzuciła. Na miejscu dowiaduje się, że Lucyfer postanowił porzucić swoją dotychczasową pozycję, wyrzucił z Piekła wszystkich jego dotychczasowych mieszkańców po czym udał się na emeryturę, wcześniej zostawiając klucz osłupiałemu Morfeuszowi. Ten po niedługim czasie zaczął być nękany coraz bardziej natarczywymi propozycjami odkupienia Piekła przez wiele zainteresowanych sił, między innymi bogów nordyckich, egipskich i anioły. Po pewnych komplikacjach Morfeusz decyduje się zwrócić klucz tym ostatnim. Oczywiście w międzyczasie dzieje się wiele innych ciekawych rzeczy, a sprawa byłej ukochanej znajduje swoje rozwiązanie. Jeśli ktoś do tej pory nie czytał Sandmana, polecam, to naprawdę bardzo dobry komiks i prawdopodobnie jedna z najważniejszych pozycji w historii tego medium. 

Fabuła Pory Mgieł wydaje się niemal stworzona jako modelowy przykład dekonstrukcji. Zacznijmy od opozycji Piekła, reprezentowanego przez Lucyfera i Nieba reprezentowanego przez parę aniołów, Remiela i Dumę. To bardzo mocna binarność, silnie obecna w naszej kulturze poprzez tradycje judeochrześcijańskie i kulturę popularną. Już na samym początku Lucyfer postanawia porzucić swoją rolę w tej opozycji, przechodząc na emeryturę. Jak sam twierdzi, to właśnie Morfeusz zainspirował go do podjęcia tej decyzji. Sandman nie jest częścią struktury tradycji judeochrześcijańskiej - jest jednym z Nieskończonych, grupy wymyślonych przez Neila Gaimana istot uosabiających pewne występujące w rzeczywistości zjawiska, jak Śmierć, Sen, Los czy Pożądanie. Równolegle jest również częścią greckiego panteonu. Jest częścią więcej niż jednego porządku. Jak wszystko inne na naszym świecie. 

Lucyfer jest w stanie lepiej zrozumieć samego siebie, w momencie gdy przestaje postrzegać się wyłącznie w opozycji do Boga czy Nieba. Zamiast tego postrzega się jako istotę mającą wieloraką naturę jak Morfeusz – wolną wolę i możliwość definiowania samego siebie na więcej niż jeden sposób. W pewnym sensie można powiedzieć, że Lucyfer dekonstruuje samego siebie – a przynajmniej swoją rolę w strukturze tradycji judeochrześcijańskiej. To daje mu wolność wymyślenia samego siebie na nowo, pójścia w innym kierunku, wyzwolenia się z kosmicznego równania Dobra i Zła, w którym go zamknięto. 

Na poziomie symboliki jest to zobrazowane sceną dobrowolnego odcięcia sobie skrzydeł. Skrzydła były głównym wizualnym elementem definiującym Lucyfera w tym komiksie. W scenach przed upadkiem były piękne, pokryte śnieżnobiałymi piórami. Po tym jak bohater został wygnany z Nieba, zmieniły się w ciemne, błoniaste skrzydła. Lucyfer prosi Morfeusza by ten odciął mu skrzydła, jednocześnie uwalniając od zamknięcia w tej opozycji. Diabeł nie chce być już definiowany przez tę relację i kto pomaga mu się od niej uwolnić, zarówno realnie jak i symbolicznie? Sandman, postać z innego porządku. 

Idźmy dalej. Klucz do Piekła chcą zdobyć między innymi przedstawiciele i przedstawicielki kilku różnych panteonów mitologii z całego świata. To osadza strukturę tradycji judeochrześcijańskiej, z której pochodzi Lucyfer, w większej strukturze, zbiorowości ludzkich wierzeń ze wszystkich kultur. Te z kolei osadzone są w jeszcze większej strukturze abstrakcyjnych pojęć, takich jak Chaos i Porządek, które również chcą klucza dla siebie. W drugiej połowie komiksu widzimy wielką i wystawną ucztę, w której biorą udział wszyscy ci konkurenci o puste Piekło wchodzą ze sobą w różne interakcje – walczą ze sobą, zawierają sojusze, próbują się nawzajem oszukać, flirtują ze sobą… różne struktury wpływają na siebie w nieprzewidziany, chaotyczny sposób, powodując wiele zaskakujących rezultatów. 

Każde ze stronnictw zaoferowało Morfeuszowi coś innego. Wygnane z Piekła demony chcą przekupić go kobietą, którą planował uratować od wiecznego potępienia na początku tej historii. Bogini Bes informację o jego zaginionym bracie, Zniszczeniu. Odyn natomiast oferuje Sandmanowi własnoręcznie stworzony mikrowszechświat, w którym narodziła się istota podobna do Morfeusza. Jak widzimy na ilustracji, Wszechświat ten jest którąś z wersji komiksowego uniwersum DC, a istota, o której mowa to oryginalny Sandman, pulpowy superbohater z maską gazową, płaszczem i kapeluszem, który wymyślony został w późnych latach trzydziestych XX wieku. Nie jest żadnym wstrząsającym odkryciem, że superbohaterowie mają swoje korzenie w mitologiach. Struktura będąca częścią innej, większej struktury wpływa na samego Morfeusza. Neil Gaiman nie mógłby tu być mniej subtelny nawet gdyby całą następną stronę komiksu pokrywał gigantyczny napis „DEKONSTRUKCJA”. 

W jaki sposób kończy się ta opowieść? Klucz wraca w ręce aniołów, Remiela i Dumy, które dowiadują się, że teraz ona muszą zarządzać Piekłem – podtrzymywać tę binarność dobra i zła. Remiel jest wstrząśnięty i czuje się niesłusznie pokrzywdzony. W przeciwieństwie do Lucyfera nie zasłużył na zesłanie do Piekła. Pokazuje to, że utrzymywanie takiego stanu rzeczy jest narzędziem opresji. Skontrastujmy Remiela z Lucyferem. Po raz ostatni w tej historii widzimy go wypoczywającego na plaży, gdzieś na Australii. Lucyfer uwolnił się bowiem definiującej go do tej pory binarności dobra i zła, więc teraz może eksplorować swoją egzystencję w innych kontekstach. I wiemy, że robił to w swoim własnym komiksie, całkiem zresztą dobrym. 

Zanim zakończę, pozwolę sobie wyjaśnić jeszcze dwie rzeczy, o których wiem, że są częstymi nieporozumieniami w tym temacie. 

Pierwszą z nich jest uznanie dekonstrukcji jako relatywizmu – uznanie, że skoro jakieś dzieło może mieć wiele skrajnie różnych od siebie interpretacji oznacza to, nic nie ma żadnego sensu, bo wszystko może oznaczać wszystko inne. Nie jest to prawdą, żaden ze znanych mi postmodernistów tak nie twierdził i Derrida osobiście odżegnywał się od tych zarzutów przy co najmniej jednej okazji. To, że coś ma nieskończenie wiele wariacji, nie oznacza, że jest wszystkim. Pomyślcie o tym w taki sposób – liczbę pi można rozwijać w nieskończoność, bo zawsze będzie jeszcze jedno miejsce po przecinku… ale mimo to Pi nigdy nie będzie większe od czwórki. 

Drugą rzeczą jest powszechne traktowanie wszystkich mroczniejszych wersji wcześniejszych dzieł jako dekonstrukcje. To błąd. Oczywiście, spora cześć dekonstrukcji ma tendencję do bycia bardziej poważnymi i naturalistycznymi opowieściami, często o nieszczęśliwych zakończeniach albo cynicznych puentach, ale w żadnym razie nie jest to regułą. Żeby daleko nie szukać – biblijna opowieść o upadku Lucyfera kończy się nieszczęśliwie, wiecznym potępieniem diabła. Tymczasem zdekonstruowana wersja z Pory Mgieł wyzwala tego bohatera z Piekła i przywraca mu decyzyjność oraz daje szansę na nową egzystencję i nowe doświadczenia.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...