sobota, 2 grudnia 2017

Mój problem z Marvelem

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Będzie to notka czysto subiektywna – chcę, żeby było to jasne od samego początku. Nie mam najmniejszego zamiaru porywać się na jakieś złożone analizy rynku komiksowego w USA, inni zrobili to już jakiś czas temu lepiej, niż ja byłbym w stanie. Spora część publicystów zajmujących się tematem jest zgodna – w ostatnich latach z Marvelem dzieje się coś niedobrego. Dom Pomysłów, odpowiedzialny za stworzenie i spopularyzowanie takich ikon popkultury, jak Spider-Man, X-Men czy Avengers od pewnego czasu przechodzi jakiś dziwaczny kryzys tożsamości. Za datę graniczną przyjąłbym mniej-więcej moment, w którym wydawnictwo zostało połknięte przez koncern Disneya. Marvel od zawsze przyciągał mniejsze lub większe dramaty – jak w latach dziewięćdziesiątych, gdy wydawnictwo było jednym z kluczowych winowajców ówczesnej zapaści rynku komiksowego – i prawdopodobnie nie jest to sytuacja permanentna, bo już w chwili, w której piszę te słowa w Marvelu trwają roszady na najwyższych szczeblach władzy. Przez kilka ostatnich lat z coraz mniejszym entuzjazmem i coraz bardziej pobieżnie śledziłem, co słychać u moich superbohaterskich pupili. Zawsze byłem fanem komiksów tego wydawnictwa i w odwiecznej walce „Marvel kontra DC” całkowicie opowiadałem się za tym pierwszym. Nie czytałem komiksów DC – nie dlatego, że uważałem je za gorsze czy mniej interesujące, po prostu wszystkie moje potrzeby jeśli chodzi niezobowiązujące przygody superbohaterów w kostiumach w pełni zaspokajał Dom Pomysłów. To się jednak zmieniło i dziś to DC dostaje więcej moich pieniędzy, niż Marvel. Z pewnego specyficznego powodu, o których chciałbym dziś opowiedzieć. 

W chwili gdy zaczynałem wchodzić w świat głównonurtowych amerykańskich komiksów, Marvel był polem do wielu zaskakująco interesujących eksperymentów. Truizmem jest, że to, co w mainstreamie najciekawsze, dzieje się na jego obrzeżach – a obrzeża Marvela w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku wyglądały naprawdę nieźle. Mieliśmy na przykład limitowane uniwersum Marvel Noir – kolekcję miniserii komiksowych rekontesktualizujących ikoniczne postaci wydawnictwa poprzez umieszczanie ich w estetyce czarnego kryminału. Były to również czasy, w których ukazywała się komiksowa seria Exiles opowiadająca o drużynie superbohaterów podróżującej po alternatywnych wersjach głównego uniwersum. Znany dziś z The Walking Dead Robert Kirkman (a po nim również i inni autorzy) rozwijał koncepcję Marvel Zombies. Marvel MAX – specjalna sekcja na ogół niepowiązanych z głównym uniwersum komiksów dla dorosłych, gdzie, między innymi, debiutowała postać Jessiki Jones – choć najlepsze lata miał już za sobą, nadal publikował historie odważnie przesuwające (nie ukrywajmy, że czasem trochę bezsensownie) tego, co w komiksach było dopuszczalne. Podwydwanictwo Icon Comics starało się być dla Marvela tym, czym Vertigo było Dla DC i choć poniosło na tym polu sromotną porażkę, to i tak zdążyło wypuścić przynajmniej kilka całkiem interesujących pozycji. 

Były to również czasy, w których Marvel podejmował współpracę z uznanymi amerykańskimi pisarzami, adaptując ich twórczość na potrzeby komiksu – marvelowa Mroczna Wieża jest po dziś dzień jedną z najpopularniejszych komiksowych adaptacji literackich. Nieco mniej udaną – choć również bardzo sympatyczną – była próba przeniesienia na komiksowe karty opowieści ze świata Endera. Nie zrozumcie mnie źle, to były naprawdę dobre komiksy, które odegrały sporą rolę w ukształtowaniu się mojej wizji Enderwersum (które, choć bogate w interesujące postaci, nigdy nie było jakoś plastycznie opisane). Krótko po przejęciu wydawnictwa przez Myszkę Miki Marvel eksperymentował także z przywróceniem do istnienia komiksowych historii wydawnictwa CrossGen, powierzając to zadanie takim tuzom jak Mike Carey (scenarzysta Lucyfera) czy Mark Waid. A nie wspomniałem tu jeszcze o naprawdę wielu interesujących rzeczach – schyłkowa era Marvel Knights, przecudowna adaptacja Czarnoksiężnika z Krainy Oz z ilustracjami Skottiego Younga, newuniversal Warrena Elisa, złote lata Marvel Adventures… samo uniwersum Ultimate jest czymś godnym oddzielnej blognotki. Słowem – działo się, i to naprawdę sporo. 

Piszę tu o tym, ponieważ – jak osoby czytające mojego bloga w miarę regularnie zapewne doskonale wiedzą – jestem czytelnikiem „krawędziowym”, czyli takim, którego najłatwiej zainteresować różnorakimi eksperymentami w formie i treści. Początkowy okres mojej fascynacji komiksami przypadł właśnie na tę eksplozję kreatywności w Marvelu i to właśnie zakotwiczyło moją uwagę w ich komiksach. Nie znaczy to oczywiście, że wszystkie one były jakoś wyjątkowo interesujące czy stojące na wysokim poziomie, bo to nieprawda – większość pozycji Marvel MAX była nastawioną na tanie szokowanie pulpą najgorszego sortu, Icon było miejscem narodzin abominacji znanej jako Kick-Ass, natomiast próba wskrzeszenia uniwersum CrossGen nie oddała nawet ułamka sprawiedliwości, na którą zasługiwały te komiksy. Mimo wszystko jednak, na tym kreatywnym kompoście, na którym można było pozwolić sobie na więcej, wyrosły takie róże jak choćby wspomniana już Alias z Jessiką Jones w roli głównej, Supreme Power J. Michaela Straczynskiego czy Punisher Garha Ennisa. Panował chaos, ale był to twórczy chaos.

A twórczy chaos jest czymś, czego – według mnie – obecnie w Marvelu brakuje. Wydawnictwo nie eksperymentuje już w taki sposób. Nie twierdzę oczywiście, że nie eksperymentuje w ogóle – zatrudnianie pisarzy i pisarek do tworzenia scenariuszy nowych komiksów przynosi na ogół niezłe rezultaty (Saladin Ahmed piszący nową komiksową serię o Black Bolcie oraz Rainbow Rowell przywracająca do stanu świetności Runaways to chyba najlepsze przykłady tego trendu), jednak rozpaczliwie brakuje mi rzeczy ostentacyjnie rozgrywających się poza ramami głównego nurtu. Obecnie jeśli jakiś komiks jest opublikowany przez Marvela, jego akcja dzieje się albo w głównym uniwersum albo w Odległej Galaktyce Gwiezdnych Wojen, bez żadnych odważniejszych narracji zależnych (o niezależnych już nie wspominając). To dwie mocne nogi, na których stoi teraz wydawnictwo i – wybaczcie niedojrzałą krotochwilę – pomiędzy nimi nie zwisa nic odważniejszego. Oczywiście, osadzenie komiksu w kontekście ustalonego uniwersum nie oznacza bynajmniej, że taki komiks będzie czymś słabym i sztampowym – szczególnie w tak bogatym i różnorodnym świecie przedstawionym jak rzeczywistość Marvela – jednak istnieje limit tego, na co można sobie pozwolić w czasie zabawy we wspólnej piaskownicy. 

Tymczasem spójrzmy na to, co słychać u głównego konkurenta oficyny. A dzieje się masa szalonych rzeczy. DC wydaje serię komiksów na licencji Hanna-Barbera, w której dokonuje niekiedy bardzo (a niekiedy tylko pozornie) radykalnych eksperymentów z postaciami i koncepcjami, na przykład zmieniając The Flintstones – pierwotnie animowany sitcom o jaskiniowcach – w ponurą satyrę społeczną albo tworząc komiks o wszystko mówiącym tytule Scooby Apocalypse. Wydawnictwo jest również bardzo otwarte na crossovery z innymi, czasami kompletnie nieprzystającymi markami. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o inicjatywie łączącej superbohaterów DC oraz kreskówkowe postaci Looney Tunes, nie byłem w stanie powstrzymać się od sceptycyzmu. Gdy jednak sięgnąłem po zeszyt zatytułowany Batman/Elmer Fudd – zakochałem się. Okazało się, że cała ta koncepcja nie jest aż tak absurdalna, jak mi się wydawało… nie, inaczej – jest absurdalna, ale w żadnym razie nie sprawia to, że komiksy, w których krzyżują się losy poważnych herosów w kostiumach oraz komediowych animków nie mogą być fascynujące, odkrywcze i dobrze napisane. Mogą i są – przynajmniej niektóre z nich. DC robi również coś, na co Marvel w ostatnim czasie kompletnie sobie nie pozwala – crossovery międzywydawnicze. Justice Legaue/Power Rngers to miniseria, która sprawiła mi więcej czystej radości, niż jakikolwiek inny komiks w przeciągu ostatnich kilku lat. 

DC dba również o przynajmniej niektóre linie komiksowe będące pozostałościami po wykupionych wydawnictwach mających mniej szczęścia na rynku. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy nowe wydawnictwa wyrastały jak grzyby po deszczu, było to dość powszechną praktyką – te jętki cieszyły się chwilową popularnością, budując swoją pozycję dzięki komiksowej hossie pompowanej bezmyślnie bańki ekonomicznej. W połowie lat dziewięćdziesiątych bańka pękła, a ów plankton został skazany na wymarcie lub przejęcie przez ostatnich silnych graczy na rynku. DC wykupiło wtedy choćby WildStorm – jeden z modułów wczesnego Image – i przez jakiś czas eksperymentowało z zintegrowaniem superbohaterów WildStorm z ich własnymi. Eksperymenty wiodły się z mniejszym lub większym powodzeniem, jednak w lutym tego roku DC wypuściło na rynek pierwszy numer pisanego przez Warrena Ellisa komiksu The Wild Storm, w którym scenarzysta (mający zresztą kluczową rolę w ostatecznym ukształtowaniu się oryginalnego uniwersum WildStorm) tworzy nowe historie z wykorzystaniem bohaterów przejętej oficyny. Marvel w latach dziewięćdziesiątych również przejmował mniejsze wydawnictwa. Co dzisiaj robi z pozyskaną w ten sposób własnością intelektualną? 

Nic. Poważnie – choć od jakiegoś ćwierćwiecza Marvel ma na własność choćby komiks, na bazie którego powstała seria filmów Faceci w Czerni, do tej pory nie wydał ani jednej komiksowej serii z tymi postaciami. Wspominany już kilka razy w tej notce CrossGen, który był i nadal jest kopalnią świetnych idei, leży odłogiem po raptem dwóch niemrawych miniseriach będących cieniem dawnego uniwersum. Stworzone w latach dziewięćdziesiątych Razorline (niezależny od głównego uniwersum imprint autorstwa pisarza horrorów Clive’a Barkera) zostało tak głęboko zagrzebane, że idę o zakład, iż nikt w Marvelu nawet nie pamięta, że mają coś takiego na własność. O ile część tych komiksów ze względów prawnych może znajdować się poza zasięgiem pełnej kontroli Marvela (jak choćby w przypadku wspomnianych wcześniej Facetów w Czerni – twórcy komiksu odpowiednio zabezpieczyli swoje prawa zanim ich dzieło, wraz z całym jego wydawnictwem macierzystym, zostało wykupione przez Dom Pomysłów), o tyle nadal nie tłumaczy to, skąd wzięła się taka zachowawczość. 

I, żebyśmy się dobrze rozumieli, integralność marki ma swoje plusy, a ktoś w Marvelu – albo Disneyu, który mógł mieć wpływ na tę decyzję – uznał, że wszystkie komiksy (minus Star Wars oraz okazyjne wyjątki) muszą rozgrywać się we wspólnym uniwersum, a wszelkie odważniejsze eksperymenty mają być tłuczone młotkiem tak długo, aż będzie się je dało do niego wpasować. Możliwe, że jest to sensowna strategia, która w dalszej perspektywie przyniesie Marvelowi same korzyści. Ale ja jakoś w to wątpię.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...