fragment grafiki autorstwa Declana Shalveya, całość tutaj. |
Powiedzmy, że posadzimy przy jednym stole wybitną naukowczynię o intelekcie, który przeraża nawet ją samą, supertajnego superagenta o nieludzkich umiejętnościach i wyszkoleniu, specjalistkę od komputerów i sztucznej inteligencji, genialnego prywatnego detektywa oraz potomka angielskich magów. Powiedzmy, że cała ta piątka ekscentryków, neurotyków i skrajnych indywidualistów operujących kompletnie odmiennymi systemami intelektualnymi w jakiś sposób znajdzie wspólną płaszczyznę porozumienia – może nawet zawiąże się między nimi coś na kształt zażyłości momentami graniczącej z przyjaźnią. Powiedzmy, że zaczną oni ze sobą kooperować, a rezultatem tej kooperacji będzie następująca kontestacja – gatunek ludzki, aby się rozwijać, potrzebuje nieustannej stymulacji, a współczesne czasy są zbyt mało obfite w wydarzenia odpowiedniego kalibru, co grozi zastojem, stagnacją, a w końcu degeneracją homo sapiens.
Powiedzmy, że na rozważaniach się nie skończy, że – pod okiem brytyjskiego rządu, który zaaranżował spotkanie tej szczególnej grupy tych szczególnych jednostek – cała piątka postanowi zrobić coś, by takiej sytuacji zapobiec. Powiedzmy, że połączywszy siły, udaje im się stworzyć wirusa komputerowego zwanego Zastrzykiem, który permanentnie zagnieździ się w Internecie, będzie monitorował ludzką kondycję i reagował, gdy tylko uzna, że rodzaj człowieczy zaczyna popadać w stagnację. Powiedzmy, że po wykonaniu Zastrzyku nasi geniusze gratulują sobie, ściskają dłonie, otwierają szampana, po czym spokojnie wracają do swoich poprzednich zajęć. Powiedzmy jednak, że Zastrzyk okazuje się być czymś, czego oni sami do końca nie rozumieją, że wirus komputerowy nagle wykazuje właściwości, których żaden normalny wirus posiadać nie powinien (na przykład możliwość dosłownej modyfikacji samej struktury rzeczywistości), a jego ingerencja w świat okazuje się przerażająca i wcale nie tak pożądana, jak to sobie zaplanowali jego twórcy. Powiedzmy, że teraz cała ta piątka skrajnych indywidualistów o umysłach zdolnych pomieścić w sobie całe Wszechświaty ponownie musi zacząć ze sobą współpracować, by powstrzymać destrukcyjne działanie istoty, którą powołali do istnienia.
Injection to komiks Warrena Ellisa wydany pod szyldem Image, co już na wstępie sugeruje nam kilka rzeczy – na przykład, że będzie to komiks błyskotliwy, inteligentny i bardzo dobrze napisany. I tak jest w istocie – już dawno nie czytałem tak intrygującej i przyjemniej w odbiorze rzeczy. Dla określonej wartości słowa „przyjemnej”, ponieważ autor nie stroni od scen przemocy, nie zawsze estetycznego seksu i różnych koncepcji, które niekoniecznie muszą mieścić się w strefie komfortu większości czytelników i czytelniczek. Od samego początku komiks narzucał mi niejakie skojarzenia z Planetary, kultowym już dziełem tegoż samego scenarzysty, który w bardzo bezpardonowy sposób rozprawiał się tam z całą masą toposów charakterystycznych dla kultury popularnej XX wieku. I tu i tam mamy relatywnie małą grupę barwnych osobowości zjednoczonych w celu powstrzymania tajemniczej i potężnej siły zagrażającej światu. I tu i tam historia jest bardzo mocno osadzona w popkulturowym kontekście, aczkolwiek Injection jest w tym wymiarze znacznie bardziej subtelny i znacznie mniej jednoznaczny. Jasne, pojawiają się oczywiste odpowiedniki takich ikonicznych postaci jak Sherlock Holmes czy John Constantine, są jednak na tyle zindywidualizowane, by mocno stać na własnych nogach i nie być jedynie pustymi archetypami.
Największym błędem jaki można popełnić w toku obcowania z Injection to porzucenie tej serii po kilku pierwszych numerach. Jest to niestety jeden z tych komiksów, które nie ułatwiają wejścia w złożoną, skomplikowaną opowieść – narracja niemal nigdy niczego nie wyjaśnia, bohaterowie nie zawracają sobie głowy zbyt wyraźną ekspozycją fabularną, a wszystkiego trzeba się domyślać z półsłówek czy aluzji albo poczekać, aż w ramach postępu fabuły jej kontekst wyłoni się w końcu z dialogów i retrospekcji. To największa – i w zasadzie jedyna poważniejsza – wada Injection, poczucie dezorientacji na samym początku historii mocno do niej zniechęca, ale mimo wszystko warto zacisnąć zęby i przynajmniej spróbować przebrnąć przez chaotyczne otwarcie, bo ta inwestycja szybko się zwraca. Historia okazuje się nie tak znowu skomplikowana (przynajmniej póki co), a kolejne elementy układanki zgrabnie wskakują na swoje miejsca.
Siłą tego komiksu są jego bohaterowie – ostentacyjnie niesympatyczni, ale jednak fascynujący z uwagi na swoją odmienność i ekstrawagancję. Póki co mieliśmy szansę trochę lepiej poznać może dwoje czy troje z nich – reszta wciąż czeka na swoją kolej, grzecznie obsługując wątki poboczne i drugoplanowe. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że bohaterowie są rozrzuceni po świecie i, jak do tej pory, nie mieli okazji spotkać się całą grupą, choć pozostają w nieustannym kontakcie i na bieżąco informują się wzajemnie o kolejnych poczynaniach Zastrzyku. Niesamowicie ucieszyło mnie, że większość z nich nie jest biała (mamy dwoje czarnoskórych bohaterów i jednego o niesprecyzowanej etniczności, ewidentnie jednak niebiałego) i większość nie jest heteroseksualna – co zresztą zostało ujawnione w puencie bardzo zabawnej sceny w jednym z późniejszych numerów.
Wydaje mi się, że Ellis starał się tu dokonać pewnej dekonstrukcji charyzmatycznych geniuszy pokroju Sherlocka z serialu BBC czy doktora House’a, którzy niby to są dysfunkcyjni i wyalienowani, ale w sposób, który budzi raczej podziw i zazdrość, niż współczucie i dystans. Bohaterowie z Injection są znacznie mniej humanizowani, autorzy komiksu pokazują ich – szczególnie Viveka, lokalnego odpowiednika Sherlocka Holmesa – w sytuacjach bardzo dwuznacznych moralnie, a niektóre implikacje (czy nawet eksplikacje, jak ta z kanibalizmem) sprawiają, że z naszymi bohaterami trudno jest się utożsamiać. To nie są po prostu bardzo mądrzy ludzie z zabawnymi nawykami – to geniusze z całym bagażem idących za tym faktem konsekwencji. Z drugiej strony udało się nie przesadzić w drugą stronę i wciąż jesteśmy w stanie odczuwać sympatię do tych postaci.
Rysunkowo Injection wygląda naprawdę porządnie – kreska Declana Shalveya jest bardzo prosta i bardzo czytelna. To mocno ułatwia odbiór komiksu po brzegi wypakowanego naprawdę niezwykłymi ideami, więc odpowiedni sposób ich wizualizacji jest kluczowy dla komfortu cieszenia się lekturą. Czasami bohaterowie mają odrobinę zaburzone proporcje ciał, tu i tam trafi się jakiś niekoniecznie dopracowany kadr – ale to drobiazgi, bo tych lepszych momentów jest tu zdecydowanie więcej. Czy zatem warto przeczytać Injection? W zasadzie tak, ponieważ to kawał znakomitej lektury – sto procent Warrena Ellisa w Warrenie Ellisie. Nie jest to jednak dzieło tak zjawiskowe jak choćby przywoływany już wyżej Planetary, do którego można powracać bez przerwy, za każdym razem odnajdując w nim coś nowego. Jest to po prostu bardzo dobry komiks, który wciąga, intryguje i pozostawia chęć na więcej. W chwili, w której piszę te słowa ukazało się dziesięć zeszytów zgromadzonych w dwóch eleganckich wydaniach zbiorczych i jak do tej pory fabuła jeszcze na dobre nie wystartowała. Mimo to nie odczuwam zniecierpliwienia czy frustracji przeciągającą się introdukcją bohaterów i powolną ekspozycją sytuacji, ponieważ bohaterowie są fascynujący, a sytuacja interesująca.
Mnie to wystarcza.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz